O witam cię skarbie. Kopę lat. Brakowało mi twojego ciałka. Defleshed to zasłużona kapela, która jest nazywana Death/Thrash, choć ja jeszcze słyszę elementy Grind. Po długiej przerwie postanowili powrócić i zrobić coś nowego. Niby wszystko spoko.
Do Defleshed żywię uczucia ze względu na moje pierwsze miłostki Death Metalowe, w których oni brali udział. Jak mało która kapela, wydawali mi się bohaterami Death Metalu. 17 lat minęło od ich ostatniej, wyśmienitej płyty (jak zresztą mieli w zwyczaju). Ich nagły powrót przyjąłem z entuzjazmem, spodziewając się kolejnego hitu. I niestety czuję się troszeczkę rozczarowany… Nie, to złe słowo, czuję się urażony tym powrotem.
Jest to album tak banalny, że aż jestem wkurwiony. Przypomnę, że na perkusji jest Matte Modin, jeden z lepszych skandynawskich pałkerów. To nawet on tutaj nie za bardzo się stara popisać, zamiast tego prezentując typowo słabe, punkowe rytmy. Nie ma też utworów, które wcześniej rozrywały dupę. Za dużo tutaj zżynania z Carcass, tyle że tego nowszego. Ja bym nawet nie miał nic przeciwko gdyby plagiatowali „Symphony of Sickness”, ale oni zżynają z „Surgical Steel”. Wszystko jest takie zwykłe, bez polotu i uczucia.
Nie pomaga też fakt, że pojawiają się moi ukochani huligani z F.K.U. jako backing vocals. No niestety, to nie jest ten poziom, to nie jest ta stylówa, to nie jest to piękno, nie te riffy, nie ten groove, nie ten nic. Płyta brzmi miałko, przeciętnie, jak coś, co mógł stworzyć tylko nowicjusz. Jest mi bardzo przykro i idę się napić, bo byłem szczerze napalony na ich powrót. Kto jak kto, ale oni akurat umieli zagrać. Ale chyba już nie umieją. Mogli nie wracać. Świetność w przypadku Defleshed to już tylko i wyłącznie czas przeszły.
ocena: 5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defleshedofficial
Byłem przekonany, że po dwóch udanych płytach — inna sprawa, że wydanych w dość dużej rozpiętości czasowej — nazwa Cinis na dobre zagości w świadomości maniaków death metalu i zespół będzie miał już z górki, a przynajmniej wypracuje sobie dobry punkt wyjścia do dalszej ekspansji na światowych rynkach. Nic, kurwa, bardziej mylnego! Musiało upłynąć aż osiem lat, żebyśmy mogli się cieszyć krążkiem numer trzy – najlepszym w ich dorobku.
Po udanym i ciepło przyjętym
Jak by do tego podejść… Na początku chyba muszę docenić gest Amerykanów, którzy dopilnowali, żebym po raz kolejny w recce nie musiał pisać o nich tego samego. Wiadomo, pewne elementy u Misery Index się nie zmieniają, stanowią wszakże o charakterystycznym stylu tego zespołu, a jednak Complete Control w sposób wyraźny różni się od poprzednich płyt. Ta odmienność dla jednych może być sporym atutem tego materiału, dla innych zaś jego największą wadą. No i cóż… wstyd się przyznać, że należę do tej drugiej grupy.
Piekielny Młot to zadziwiający zespół. Zamiast popaść w zapomnienie będąc najgorszym bandem świata, stał się legendą pomimo tego, że nie wydał żadnego pełnego albumu, a jedynie 3 demka oraz split o ładnej nazwie „Death Metal” z tak dziś mało znanymi bandami jak Halloween czy Running Wild. Jak do tego doszło? (Nie) wiem, aczkolwiek się domyślam.
Zacznę z grubej rury i powiem, że jest to najlepszy album w dorobku Aeon.
Exhumed nareszcie wraca do optymalnej formy i sprawdzonej formuły! W ostatnich latach dało się odczuć, że Matt Harvey bardziej przykłada się do Gruesome, z którym odniósł absurdalny sukces, niż do swojej podstawowej kapeli; ponadto przyszłości Exhumed nie wróżyło też najlepiej nagłe zaangażowanie Mike’a Hamiltona w Deeds Of Flesh. Obaj najwyraźniej poszli po rozum do głowy i przemyśleli priorytety, bo To The Dead to dokładnie taki krążek, jakiego od paru lat oczekiwałem od tego zespołu.
„Not metal enough” – tak brzmiała krótka, lakoniczna wiadomość od bogów Metal Archives, gdy to natykając się całkiem przypadkowo na szwedzki zespół chciałem go dodać wraz z debiutanckim albumem do Archiwów. Zatem co ja tutaj chcę wam wcisnąć? ABBĘ? Nic bardziej mylnego.
Po przesłuchaniu
Ten pochodzący z Północnej Dakoty zespół to jakiś ewenement na tle innych, pojawiających się jak grzyby po deszczu kapel mielących death metal w starym stylu. Nie chodzi mi w tym miejscu o muzykę — która w zasadzie niczym nie zaskakuje — a o ich dotychczasowy dorobek. W przeciwieństwie do większości „konkurencji”, Maul nie wyskoczyli znikąd, od razu z materiałem na pełny album. Amerykanie w ciągu pięciu lat działalności natrzaskali sporo pomniejszych wydawnictw — demówek, epek, splitów, a nawet koncertówkę — i dopiero po takim czasie zdecydowali się na debiut z prawdziwego zdarzenia.


