Początki plugawego tworu o nazwie Anima Damnata sięgają połowy lat 90. XX wieku, jednak do momentu wydania demówki „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin” — która później trafiła także na split z Throneum — o zespole było raczej cicho. Jak się okazało, była to tylko cisza przed burzą. Gdy wrocławianie już oficjalnie się rozruszali, narobili na scenie dużego zamętu, przy okazji szokując nieobyczajnym praktykami co wrażliwszych słuchaczy. Sensacja zawsze jest w cenie, ale ma swoje minusy, bo akurat w tym przypadku ekstremalna otoczka przesłoniła niektórym wartość samej muzyki.
Pierwsze co uderza w konfrontacji z Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration, to ogromny postęp techniczno-brzmieniowy, jak zespół zrobił od „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin”. Dwa lata doświadczeń scenicznych i profesjonalne podejście do realizacji (Hertz) sprawiły, że debiut Anima Damnata zachwyca precyzją wykonania i wyjątkowo czytelną produkcją, nie tracąc nic z ogólnej obleśności. Ten album to 36 minut napędzanego nienawiścią i spirytusem brutalnego death metalu, który łączy w sobie brud Incantation, ślepą furię Deicide i chaos wczesnego Kataklysm. Całość podano głównie w tempach zarezerwowanych dotąd dla Cryptopsy, Krisiun czy meksykańskiego Disgorge. W skrócie: Anima Damnata się nie pierdolą, więc naprawdę trzeba trochę skupienia i wytrwałości, żeby nadążyć tutaj za rozwojem wydarzeń.
Ekstremalność Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration nie podlega dyskusji i jest wręcz namacalna; po kontakcie z tym materiałem warto przystanąć na chwilę i zastanowić się nad sensem życia (i rzyci). Co istotne, tak wysoki poziom wyziewności wcale nie został uzyskany najprostszymi środkami. Pozornie wszystko sprowadza się do jednolitej sieczki, jednak cały zespół — a już zwłaszcza Master Of Depraved Dreaming And Emperor Of The Black Abyss The Great Lord Hziulquoigmzhah Cxaxukluth (z Ulm) — mocno kombinuje w obrębie każdego utworu, żeby nie było zbyt szablonowo czy pospolicie. Mnóstwo tu zmian tempa (głównie między szybkim a bardzo szybkim), gitarowych niuansów i popieprzonych solówek, a w „Is It Worth Waiting For The Death Call?” nawet trafił się akcent humorystyczny… Na nudę nie można zatem narzekać, a chwytliwość niektórych kawałków („Antichristian Nuclear Shitlust”, „Satanation”, „Fecal Daemon”…) bywa zaskakująca.
Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration to znakomity i bardzo wyrazisty debiut, którego każdy element odpowiednio się ze sobą łączy, by jako całość uderzyć z rzadko spotykaną siłą. Czuć tu moc i zaangażowanie, które sprawiają, że łatwo uznać ten krążek za największe osiągnięcie Anima Damnata do chwili obecnej.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/animadamnataofficial
podobne płyty:
- AZARATH – Demon Seed
- DISGORGE – Forensick
W latach 90. XX wieku w Polsce nie brakowało kapel, które grały szybki i brutalny death metal – jednym to wychodziło lepiej, innym gorzej, ale ogólnie zapału do napierdalania w narodzie nie brakowało. Potem znienacka (czyli z Tczewa) pojawił się Azarath i okazało się, że tamtym tylko się wydawało, że grają szybko i brutalnie. Zmontowany przez byłych i obecnych (naonczas) członków Damnation, Behemoth czy Cenotaph zespół trwale zmienił postrzeganie ekstremy nad Wisłą i wytyczył nowe jej standardy.
Dwa lata temu (jak ten czas leci…) miałem okazję zapoznać się z epką Dione
Hour Of Penance zawsze wydawali mi się zespołem, który lubi być w ciągłym biegu, wokół którego musi się coś dziać, a tu proszę – na następcę
Po nagraniu dwóch znakomitych acz kompletnie od siebie różnych płyt muzycy Brutal Truth wykonali kolejny pewny (?) krok w sobie tylko znanym (?) kierunku i stworzyli Kill Trend Suicide – dziesięcioutworową epkę, która przy pierwszym kontakcie całkiem nieźle udaje pełnoprawnego longa. Po wgłębieniu się w temat materiał okazuje się dość krótki (raptem 23 minuty), a mimo to równie wartościowy, co dwa poprzednie. Zapewnia też równie szeroki wachlarz niepowtarzalnych doznań.
Marketing to rzecz święta, więc choćby miał przyjmować najgłupszą formę, trzeba działać według jego zaleceń, zwłaszcza kiedy cyferki w excelu na koniec roku mają się zgadzać. To właśnie dlatego starano się wypromować Apophys jako zespół członków God Dethroned, Prostitute Disfigurement i zupełnie nieistotnego, acz z jakimś tam dorobkiem, Detonation. Niby nic dziwnego, wszyscy tak robią, ale myk polega na tym, że owi członkowie tych rozpoznawalnych kapel to… perkusista Michiel van der Plicht. Dla porządku wypada jedynie dodać, że jest tu jeszcze gitarniak Detonation, ale nim akurat trudno byłoby się podpierać, bo nie miał nazwiska, za to spory wpływ na muzykę.
Nieważne jak o tobie mówią, ważne by mówili i nie przekręcali nazwiska – chyba z takiego założenia wyszedł Kummerer przy okazji promocji A Sonication – płyty, która nie ma wiele do zaoferowania, poza kontrowersjami natury prawnej. Szambo wybiło wraz z premierą pierwszego singla – byli członkowie zespołu, Christian Münzner i Alex Weber, doszukali się w nim swoich pomysłów, choć mieli ze Steffenem dżentelmeńską umowę, że ich nie wykorzysta, a już na pewno, że nie podpisze ich swoim nazwiskiem. No i cóż, później było tylko ciekawiej, a z każdym kolejnym dniem los Obscury stawał się coraz bardziej niepewny.
Za sprawą bardzo udanego acz skromnego objętościowo debiutu muzycy Noctambulist zyskali uznanie wśród wielbicieli ambitnego death metalu, co w prostej linii doprowadziło ich do podpisania papierków z Willowtip. Dzięki umowie z tak prestiżowym wydawcą Amerykanie dostali szansę rozwoju, awansu w hierarchii i dotarcia do większej liczby słuchaczy, jednak po wydaniu The Barren Form do żadnego wybuchu popularności nie doszło, bo nie dość, że zespół powielił wcześniejsze błędy, to uczynił z nich istotną część tego materiału.
Wydawać by się mogło, że po ponad trzydziestu latach w biznesie (w tym jako wydawca) i stosie nagranych albumów Henri Sattler ma dość wiedzy i doświadczenia, by uniknąć pewnych błędów… A tu proszę: z najdłuższego, najsłabszego i najmniej reprezentatywnego kawałka uczynił numer tytułowy, wrzucił go na początek płyty i w dużej mierze właśnie na nim oparł jej promocję. Rozumiem, że należy to traktować jako kolejną niezbyt wyszukaną formę wyjścia do ludzi-normików, bo dla wieloletnich fanów God Dethroned — a już zwłaszcza tych, którzy byli zawiedzeni zbyt stonowanym
Powrót Massacre z Kamem Lee jako frontmanem zgodnie z oczekiwaniami okazał się artystyczną klapą, a i pod względem czysto komercyjnym najwyraźniej również nie zrobił furory — i to pomimo naprawdę widocznej promocji — czego najlepszym dowodem jest spadek zespołu z Nuclear Blast do Agonii. Lee może sobie coś tam bredzić, że bliskie są mu wartości podziemia i w związku z tym Agonia to dla niego idealna wytwórnia, ale prawda jest boleśnie prosta: rynek negatywnie zweryfikował 


