Spośród garstki weteranów szwedzkiego death metalu, która nam się jeszcze ostała przy życiu, to właśnie Unleashed w ostatnich latach wyrastają na liderów tego stylu, choć nawet nie są jego typowym przedstawicielem. Żadna inna zbieranina dziadów nie może się z nimi równać pod względem konsekwencji, wydawniczej regularności i w końcu stabilności formy. Pod względem wtórności także – którą to cechę Szwedzi przekuli w swój atut. Ekipa Johnny’ego Hedlunda od dłuższego czasu nie nagrała arcydzieła czy czegoś, co by można rozpatrywać w kategoriach „top 5”, ale w przeciwieństwie do innych nie daje powodów do rozpaczy.
Fire Upon Your Lands, piętnasta (!) płyta Unleashed, idealnie wpisuje się w to, co zespół robi równo od dekady, a co za tym idzie – zupełnie nie zaskakuje. Jedyne, co jaaako tako odróżnia ją od „No Sign Of Life”, to bardziej masywne brzmienie (ponownie nagrywali w Chrome Studios, ponownie Fredrik kręcił gałkami, czyli to może być kwestia przypadku) i trochę więcej żwawego blastowania (nie na tyle jednak, by nawiązać choćby do „Odalheim”). Same kompozycje są typowe i nie zdradzają odchyłów w żadną stronę, bo trudno tu o wyjątkowe hajlajty, jak i ewidentne mielizny – jest po prostu zajebiście równiutko. Kawałki są dość proste, zwarte, skoczne i wypakowane mnóstwem nawiązań do „Across The Open Sea”, więc, dopalone sentymentem, wchodzą gładko i jak mniemam świetnie sprawdzają się na żywo. Może i jest to wszystko strasznie oklepane i przewidywalne, ale gdy wchodzi taki „To My Only Son” z charakterystyczną dla Unleashed rytmiką, to nóżka sama zaczyna chodzić i nic nie można na to poradzić.
Fredrik Folkare, jako człowiek odpowiedzialny za całość muzyki, nie odwala fuszerki, mimo iż porusza się w bardzo wąskich ramach stylistycznych, w których nie ma miejsca na eksperymenty. Gitarzysta napisał dla zespołu już jakieś 100 utworów i siłą rzeczy pewne patenty muszą się w nich powtarzać; nie przeszkadza mu to jednak w tworzeniu kolejnych, które — jak „The Road To Haifa Pier”, „War Comes Again”, „Midjardarhaf” czy „Loyal To The End” — nie zawierają niczego odkrywczego, a cieszą. No i w solówkach potrafi się wytrzepać po mistrzowsku. Natomiast Johnny… Pomijam to, że momentami brzmi jak nie on, bo trudno od niego wymagać, żeby po tylu latach darcia mordy miał zadziorność i werwę dwudziestolatka. Można, jak mi się zdaje, wymagać od Hedlunda, żeby odrobinkę odświeżył i zróżnicował swoje teksty, bo już hurtowo powtarza pewne frazy i można od tego dostać zajoba. Serio, słuchając któryś raz o białym Chrystusie, czarnym horyzoncie, młotach czy otwartym morzu nie ma się pewności, jaka płyta leci…
Unleashed od dawna są na takim etapie, że kto miał ich polubić, ten polubił, więc najzwyczajniej w świecie mogą grać swoje, bez oglądania się na innych i ciśnienia na zawojowanie list bestsellerów. To się sprawdza, bo są w tym fajni i autentyczni. Doświadczenia i umiejętności mają dość, żeby co nieco poszaleć i wyjść poza sprawdzone schematy, jednak chyba nikt tego od nich nie oczekuje – oni zaś nie zawodzą fanów. Nawet jeśli poziom agresji w muzyce nie jest już taki, jak przed laty, to faktem niezaprzeczalnym jest, że skapcaniały Unleashed na Fire Upon Your Lands potrafi rozruszać znacznie lepiej, niż Amon Amarth w szczytowej formie.
Jaka będzie następna płyta Unleashed, oczywiście zakładając, że taka w ogóle powstanie? Ano pewnie bardzo podobna do tej. I poprzedniej. I poprzedniej. I poprzedniej… Ale komu by to przeszkadzało…
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se
inne płyty tego wykonawcy:
Tytuł piątego albumu Rivers Of Nihil na pierwszy rzut oka wygląda albo ma wyglądać jak deklaracja prawdziwości i niezachwianej stylistycznej konsekwencji w obliczu paru drastycznych zmian w składzie. Wiecie, taka trochę asekuracyjna próba wytłumaczenia ewentualnym czepialskim, dlaczego grają, tak jak grają. W każdym razie jest w tym zapowiedź czegoś grubego. Tymczasem materiał nie odbiega w znaczący sposób od tego, co z różnym skutkiem zespół robił dotychczas – Amerykanie wciąż korzystają z tych samych środków i inspiracji (Fallujah…). Mimo to rezultat jest dużo ciekawszy, niż ostatnio. Jedyna naprawdę istotna zmiana w stosunku do poprzednich płyt, choć dla niektórych może być dosyć kontrowersyjna, nie powinna natomiast zaskakiwać.
Ostatnia dekada to dla Behemoth równia pochyła, a dziecinnie-prowokacyjnie nazwany The Shit Ov God miał być jej smutnym podsumowaniem. W kampanii medialnej tej płyty nie znalazłem dosłownie niczego, co by mogło do niej nastrajać optymistycznie — z niespójną (i raczej paskudną) stroną wizualną na czele — więc jeszcze przed pierwszym odpaleniem byłem gotów postawić na ten album the shit ov me. No i cóż… zespół nie dał mi do tego okazji, choć dzielnie czekałem z opuszczonymi gaciami przez prawie 40 minut, aż im się noga powinie.
Gorguts na trzeciej płycie wynieśli awangardowy death metal na nowy poziom, co z jednej strony wiązało się z dużym, acz odłożonym w czasie, sukcesem artystycznym, a z drugiej z niezrozumieniem i dość drastycznym zawężeniem grona potencjalnych odbiorców. Historia pokazała, że to Kanadyjczycy mieli rację, a bez ich muzycznej wolty w połowie lat 90. dziś nie mielibyśmy w takim kształcie Ulcerate, Deathspell Omega, Imperial Triumphant czy właśnie Geryon. Początki tych ostatnich były raczej skromne, trudno też było sobie coś po nich obiecywać, ale odkąd znaleźli dla siebie wąską niszę, naprawdę zasługują na uwagę miłośników ambitnego grania.
Stopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.
Może to kwestia przypadku, a może zorganizowana akcja F.D.A. Records, by zawładnąć podziemną sceną, wydając w krótkim odstępie czasu debiuty Skeletal Remains, Morfin, Derogatory i Rude. Niezależnie od wersji, ta mini seria poruszyła lawinę i przyczyniła się do renesansu oldskulowego death metalu rodem z Ameryki, za co Niemcom należą się słowa uznania. Spośród wymienionej czwórki to ci ostatni mieli najbardziej imponujący start, a przy tym wydawali się tworem kompletnym, dojrzałym i przygotowanym na wymierny sukces – sukces, który może by i nadszedł, gdyby nie wybujałe ego lidera zespołu.
I stało się, co miało się stać. W ramach dziejowej misji nagrywania nikomu niepotrzebnych płyt Gruesome przygotowali swoją interpretację
Biorąc do ręki Live In Chicago, spodziewałem się czegoś w rodzaju podsumowania jedenastu bardzo owocnych lat Autopsy od powrotu na scenę w 2009, bo i było co podsumowywać – trzy porządne płyty i tyleż samo równie udanych epek. Tymczasem tracklista albumu wygląda zaskakująco – jak mokry sen każdego wielbiciela staroci: cztery kawałki z „Mental Funeral”, jeden z „Acts Of The Unspeakable” i aż dziewięć z kultowego „Severed Survival”! No, kurwa, debestof jak się patrzy, w dodatku taki, o którym można napisać, że praktycznie wyczerpuje temat… A to i tak nie wszystko, co przygotowali Amerykanie.
Spawn Of Possession padł w 2017, by po paru latach powrócić w niemal identycznym składzie jako Retromorphosis. Tak bardzo podjarałem się na wieść o nowej muzyce od tych kolesi, że zapomniałem, czemu Szwedzi zawiesili działalność, a w tym przypadku to akurat dość istotne. Spawn Of Possession dokonał żywota, bo członkowie zespołu nie byli zadowoleni z materiału, jaki przygotowali na następcę
Consumption powstał w 2020 roku jako jeden z wielu niezobowiązujących projektów Hakana Stuvemarka (drugi Rogga Johansson?), a już pięć lat później ma na koncie trzy długograje i przyzwoitą bazę fanów czekających na kolejny ruch zespołu. Nie ma co, szybko poszło, w dodatku chyba bezproblemowo, bo te krążki, choć wyraźnie się od siebie różnią, mają niezłe branie. Jak się zdaje, liderowi grupy pomysłów nie brakuje, mimo iż od początku porusza się w tych samych ramach, łącząc klasyczne szwedzkie brzmienia z szeroko pojętą spuścizną Carcass.


