Krążkiem „Prometheus” potraktował Cesarz swoich słuchaczy zupełnie nie po chrześcijańsku: chociaż ci starali się i spinali by nadstawić drugi policzek i zaliczyć pierwszoligowego Kliczkę, muzycy Emperora stwierdzili „the end” i zwinęli interes. A to znaczy: noł mor longplejs. I jak tu w takim momencie nie zakurwić, tak komuś jak i pod nosem. Nie można nagrać czegoś tak wspaniałego jak „Prometheus” i na pięć lat oddać się Bóg wie czemu. Dzisiaj mogę jednak śmiało stwierdzić, że warto było czekać, bowiem The Adversary to album tej samej klasy. Tytułem wstępu muszę jeszcze dodać, że wszelkim fanom czystości gatunkowej i prawdziwości spod znaku piwnicy i Kasprzaka, opisywany krążek raczej nie przypadnie do gustu, ale tego się zapewne spodziewali. Jeśli ktoś jednak spędził miłe chwile nad „Prometeuszem” nie powinien narzekać, ba, będzie wniebowzięty. I jeśli ów krążek pozostawił pewien niedosyt w warstwie muzycznej, to wydaje mi się, że The Adversary świetnie ten niedosyt likwiduje. Niektórych może boleć jeszcze dalsze odejście od blackowych korzeni i – mimo wszystko – pewne złagodzenie wizerunku, innym będzie to jak najbardziej po drodze. Cóż, kwestia gustu. Zarówno jedni i drudzy będą jednak zgodni co do tego, że kompozytorsko The Adversary prezentuje się oszałamiająco. Pięćdziesiąt minut przemyślanej co do ostatniej nuty, wielowarstwowej i bardzo nowoczesnej, w dobrym tego słowa rozumieniu, muzyki. Trudno, co już w sumie wspomniałem, przyporządkować The Adversary do jakiegoś porządku, może jednak na tym właśnie polega umiejętność Ihsahna do łączenia, odległych nieraz, stylów w jedną, spójną i nową całość. Objawia się to tym, że jedno wynika z drugiego, każda zmiana tempa i nastroju ma swoje uzasadnienie, całość płynie przed siebie niezmącona zbędnymi dźwiękami. Jest więc miejsce bardzo emperorowe galopady, wokale a’la King Diamond, nostalgiczne zwolnienia i poezję, a to tylko część z użytych na płycie środków artystycznego wyrazu. Powiedziałbym jednak, że tych progresywnych i spokojnych momentów jest więcej, ale cóż – taką właśnie drogę obrał Ihsahn. Oddając jednak Bogu co boskie, a Cesarzowi co cesarskie, muszę stwierdzić, że to co robi, robi bezbłędnie. Muzyka wchodzi gładziutko, co jak na tak zaawansowane aranżacyjnie przedsięwzięcie jest niemałym osiągnięciem. Z owym zaawansowaniem łączy się jeszcze jedna sprawa – otóż krążek najlepiej brzmi na słuchawkach. Muszę przyznać, że zdarzało mi się być zaskoczonym przez muzykę nawet po kilku latach. Zalecam więc wysłać babę na jakiś różaniec czy inne nieszpory, psa wysłać z babą – niech się martwi, założyć słuchawki i odpalić krążek. I tym cudownym sposobem, będziemy mieli z krążka jeszcze więcej frajdy. Nawet jednak bez słuchawek The Adversary powinien zadowolić wszystkich miłośników późnego Emperora i innych przedstawicieli norweskiej sceny prog-blackowej.
ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
W przypadku kapel takich jak Capharnaum istnieje duże ryzyko, że nazwiska muzyków biorących udział w nagraniach zupełnie przesłonią zawartość albumu, albo koniec końców będą jedyną atrakcją. Na Fractured tego bezproblemowo uniknięto, bo chociaż Gorguts, Martyr czy Monstrosity to znakomite zespoły, to do najpopularniejszych nie należą i na dobrą sprawę mało kto zwraca na nie uwagę, a sam Capharnaum — jeszcze za czasów zamierzchłego debiutu — znany był tylko garstce zapaleńców. Ze smutkiem trzeba skonstatować, że z nowym składem i drugą, opisywaną właśnie, płytą notowania poprawili tylko w niewielkim stopniu. Nie zmienia to faktu, iż w każdej sekundzie Fractured słychać, że za tym materiałem stoją prawdziwi zawodowcy, którzy techniczny death metal opanowali na najwyższym poziomie i z ogromną swobodą grają to, na czym inni najprawdopodobniej połamaliby sobie palce. A grają zdecydowanie ponad gatunkowy standard: mnóstwo tu zmian tempa, pokręconych riffów, niestandardowo rozłożonych akcentów, świetnych (i częstych!) solówek… Melodia i brutalność, czad i wirtuozeria – wszystko dopieszczone na maksa, ale bez popadania w nieczytelną papkę. Fractured to osiem naprawdę konkretnych, zwartych, nieprzesadnie nowoczesnych w formie kawałków, z których każdy ma coś charakterystycznego, co błyskawicznie zwraca uwagę i daje się w lot zapamiętać. Niech nie zmyli was data wydania krążka – muzycznie znacznie bliżej bowiem mu do
Tak właśnie mi się zdawało, że niektóre rozwiązania stylistyczne na ostatnim krążku Kreatora skądś kojarzę. I voila! – przypomniałem sobie. A skoro sobie przypomniałem, to nie mogę pozostawić tego samopas, bo materiał wchodzi zajebiście i dostarcza rozrywki na bardzo wysokim poziomie, ocierając się niekiedy nawet o zajebistość – że tak zacytuję Ziobrę. A mowa oczywiście o ostatnim krążku amerykańskiej formacji Death Angel. W ramach wyjaśnienia zaznaczam, że nie chodzi mi o to, że Kreator rżnął z Death Angel, bo nie musiał, ale że skorzystał z pewnych patentów, których wcześniej raczej nie stosował, a które były i są na porządku dziennym u amerykańców. Sami zresztą przyznacie, że tak melodyjnego Kreatora dawno nie było – i właśnie o tą melodyjność mi chodzi. Fanom surowszej obróbki pewnie takie melodie u Niemców spodobały się mniej, ja natomiast przyjąłem je z otwartymi ramionami i staropolskim misiem. Ale ja nie o Kreatorze, bo tego już demo zrecenzował, tylko właśnie o Death Angel. Dla ludzi niezaznajomionych z ich muzyką, rzucę kilkoma nazwami, które, jako tako, pozwolą określić co i jak: Testament, Megadeth, Metallica – z tych bardziej rozpoznawalnych. Jak więc wspomniałem, jest melodyjnie, co nie znaczy jednak cukierkowo, i umiarkowanie, jeśli chodzi o brutalność. Charakterystyczny wokal Osegueda’y, plus niezbyt ciężkie, acz ponadprzeciętnie sprawne, gitary duetu Cavestany/Aguilar to chyba to, co definiuje Death Angel. Chłopakom łatwo jak sraczka wychodzi łączenie bardzo motorycznych i rytmicznych zwrotek z melodyjnymi i nieco rzewnymi refrenami, przy czym rzewność nie jest tu niczym złym, przeciwnie – odmieniają one oblicze utworu i wywołują inne emocje. Słychać to doskonale niemal w każdym kawałku i owa dwukierunkowość staje się w pewnym sensie drugą naturą krążka. Prawdziwym majstersztykiem są jednak bardzo liryczne fragmenty w „Claws in So Deep” (około drugiej minuty) oraz refren „Opponents at Sides”. Ostatni kawałek zresztą dojebuje jeszcze jednym momentem: „Lies – Corruption – Self-Indulgence; Greed – Deceit – Wolves in the sheep” – nie wiem, czy nie arcychujem całego krążka. A może to tylko moja słabość do barwy głosu Ihsahna. Żeby jednak nie być posądzonym o miękkość i ogólną pedałowatość, zarzucę jeszcze kilkoma kawałkami – tym razem szybszymi dla odmiany: „Truce”, otwierający płytę selftajtl oraz opatrzony kapitalnym refrenem „Into the Arms of Righteous Anger”. Pewną ciekawostką jest akustyczny „Volcanic”, ale on jest akustyczny, więc się nie będę w tej materii wypowiadał. Podsumowując: cieszę się, że udało mi się napisać kilka słów o Death Angel, bo warto zapoznać się z tym wydawnictwem, warto się nawet przyjrzeć, bo okładka jest po prostu kapitalna. Ścisła czołówka.
Victimizer wraz z ich drugim krążkiem Tales Of Loss And New Found Serenity to dla mnie największe odkrycie paru ostatnich lat. Powiedziałbym także, że i duża nadzieja na przyszłość, ale z tym się wstrzymam, bo zważywszy na przebieg ich dotychczasowej, ten tego, kariery, następnego razu może nie być. Niestety, zespół to niemłody, uczulony nawet na małe sukcesy, więc diabli wiedzą, jak długo jeszcze utrzymają się na powierzchni. Dlatego, nie czekając do podsumowania, już teraz wystosuję możliwie jasny i nieco desperacki apel – bardzo mi zależy, żebyście zwrócili na nich uwagę, bo są przezajebiści i w swoim fachu mogą bez kompleksów konkurować z najbardziej znanymi. Przechodząc już do samej płyty, okazała się dla mnie odkryciem, ale w żadnym wypadku zaskoczeniem, bo trudno o takie, kiedy prezentowany gatunek nie jest pierwszej młodości, a i poszczególne utwory były szlifowane po kilka lat. Tu przede wszystkim chodzi o bardzo wysoki poziom wykonawczy, wierność klasycznej (nie mylić z pierwotną!) formule i pozazdroszczenia godne zaangażowanie w wykonywaną muzę. Holendrzy mieli dużo czasu na przygotowanie materiału, stąd też każdy z ośmiu utworów jest dopracowany do najdrobniejszego szczegółu, różni się od pozostałych (przy zachowaniu bardzo specyficznego spójnego klimatu) i poniewiera we wszystkie strony potężnym ładunkiem naturalnej energii (albo zajebozy, jak kto woli). Ze względu na fajne aranżacje, feeling, sposób budowania dramaturgii i ogromną chwytliwość można Victimizer porównać do Neuraxis – choć Holendrzy nie grają aż tak technicznie, to przykuwają uwagę z równą łatwością, a wrażenia płynące z ich słuchania są bardzo podobne. To z kolei oznacza, że Victimizer wbił się u mnie do absolutnej czołówki. Żeby mieć świadomość, o jakich ja wspaniałościach piszę, posłuchajcie sobie najbardziej chyba reprezentatywnych dla Tales Of Loss And New Found Serenity „For What Matters Now” czy „A Psalm To The Fallen”. Na tym albumie wszystko jest w najlepszym porządku i w odpowiednich proporcjach: morderczo precyzyjne, świszczące melodią riffy, głęboki ryk wokalisty, no i oczywiście perkman, który nawala blasty z takim przejęciem, jakby od tego zależało jego życie. Całość spięto świetnym brzmieniem obrobionym przez samego Dana Swanö, któremu jak się zdaje, zespół wiele zawdzięcza. Bez wątpienia jego zasługą jest to, że w paru momentach (zwłaszcza w „Left Unsung” i „To Preserve From Precipice”) Victimizer mocno zalatuje klasyczną, ociężałą Szwecją. Do tego postarano się o estetyczną grafikę i dalekie od death’owych kanonów teksty. W ten sposób powstała bardzo zróżnicowana płytka utrzymana w konwencji brutalnej rzeźni, którą każdy fan inteligentnego death metalu powinien przyjąć na kolanach i z pocałowaniem pudełka. Jeśli cokolwiek znaczy dla was moja opinia – rzucajcie się na ten album, gdy tylko nadarzy się okazja! To jest rewelacja, jakich mało, więc na pewno się nie zawiedziecie!
Ostatni krążek Overkill „The Electric Age” zdecydowanie daje radę, ale nie jest nawet w połowie tak dobry jak poprzedni, a dziś recenzowany – Ironbound. Muzyka nie różni się jakoś specjalnie od tego, do czego zdążył nas Overkill przyzwyczaić, czyli jest agresywnie, zdecydowanie do przodu (choć nie na złamanie karku), bez zbędnych spowolnień i marudzenia, a przy tym melodyjnie i z rewelacyjną motoryką, ale to akurat dobrze. Nie można też zapominać o fenomenalnym wręcz talencie Overkill do komponowania riffów, które od chwili narodzenia mogą być uznawane za klasyki gatunku. Kolejną cechą rozpoznawczą zespołu jest wokal Bobby Ellswortha, do którego trzeba się na początku przyzwyczaić, ale który później okazuje się jedynym, który pasuje do tej muzyki. Jakoś nie wyobrażam sobie innych metalowych wokalistów, np. Mustaine’a bądź Billy’ego, skądinąd zajebistych, którzy pasowaliby do utworów Overkill. Ma chłop moc, płuca jak miechy – mówiąc kolokwialnie, a jednocześnie dobrze odnajduje się w melodiach, których na Ironbound nie brakuje. Mi osobiście taki rodzaj śpiewania, tzn. śpiewanie ex definitione, w thrashu odpowiada, więc słucha mi się Ellswortha bardziej niż przyjemnie, tym bardziej, że po niemal trzech dekadach gardłowania ma on ten milusi charkot. Wokal jest więc i agresywny i dojrzały, a to naprawdę ciekawa mieszanka. Już to kopie po jajach, a to zaledwie część tego, co można znaleźć na płycie. W sukurs wokaliście idą bowiem gitarzyści, którzy serwują, o czym już wspomniałem, naprawdę porządne rzemiosło zarzucając raz po raz soczyste i mięsiste riffy, to wszystko zaś obficie podlewają solówkami. Sekcja nie zaskakuje, tzn. nie zaskakuje kogoś, kto Overkill zna. W skrócie można to ująć tak: dynamika po pierwsze, motoryka po drugie i technika po trzecie. Czyli dokładnie to, czego zespół oczekuje od basisty i pałkera, a fan od Overkill. Dodając dwa do dwóch wychodzi więc, że Ironbound to rasowe, thrashowe dzieło i tak jest w rzeczywistości. Polecam przekonać się samemu, choć to niemal (a może na szczęście) godzina materiału. Posłuchajcie sobie tytułowego, a zarazem najlepszego na krążku, „Ironbound”, „Give a Little” bądź wieńczącego płytę „The SRC” i chociaż pozostałym też niczego zarzucić nie można, o tych trzech można powiedzieć, że wyróżnia je spośród pozostałych niesamowita wręcz przebojowość i zapamiętywalność. Nie raz łapałem się na tym, że podśpiewywałem sobie wraz z Ellsworthem rytmicznie trzepiąc przy tym cabanem. Wydaje mi się, że dobrze to świadczy o muzykach i ich dziele. Wydaje mi się także, że jest to dobra rekomendacja.
Niemałym zaskoczeniem było to, że Unholy Cult pojawił się w sklepach w niecałe dwa lata po
Czy może być coś lepszego niż jeden album duetu Becker/Friedman? Oczywiście, że tak – dwa albumy duetu Becker/Friedman. Od dwóch lepsze by były trzy, ewentualnie siedem, ale niestety, skończyło się na dwóch, nad czym bardzo ubolewam. Boli mnie także to, że przez ostatnie ćwierćwiecze, bo tyle bez mała liczy sobie opisywany dziś album, krążków, które mógłbym z czystym sumieniem postawić na jednej z nim(i) półce jest w najlepszym przypadku kilkanaście. I że większość jest w podobnym wieku. Pewną osłodą są pojawiające się tu i ówdzie informacje o reaktywacji zespołów odpowiedzialnych za owe kilkanaście płyt. Do czasu jednak pojawienia się nowego materiału pozostaje cieszyć się tym, co jest; na szczęście jest to radość autentyczna, tak prawdziwa jak wiara Macierewicza w zamach smoleński. Być może dla części co mniej wyrobionych słuchaczy muzyka spod znaku Cacophony wyda się kiczowata i przerysowana, ale jak wspomniałem – dla mniej wyrobionych. Prawda bowiem jest taka, że w temacie neoklasycznego szarpania strun nic lepszego nie stworzono. Ba, rzekłbym nawet, że jeśli chodzi o granie na gitarze w ogóle. Można się ze mną zgadzać lub nie, ale racja i tak jest po mojej stronie. Owszem, przyznaję, teksty nie są mocną stroną Cacophony, tak właściwie te z Go Off! są nawet durniejsze niż te z debiutu, ale nie ma się co oszukiwać – tu nie o teksty chodzi. Najważniejsze, że nie przeszkadzają w odbiorze muzyki, a jeśli odnieść się do ówczesnych realiów, przysłowiowej prawdy czasów – są jak najbardziej w konwencji. Album, mimo iż bliźniaczo podobny do
W tych nagraniach słychać młodość. Niestety, nie objawia się ona w ten najbardziej pożądany przeze mnie sposób, czyli świeżością i napierdalaniem na oślep. Forger Emaciated, choć deklarują się jako progresywny death metal, nie mają z ostrym dopieprzaniem nic wspólnego. Tak na dobrą sprawę ja w ich muzyce nie widzę wielu punktów utożsamianych z tym, co mają na etykietce, a gdy za sztandarowy przykład progresywnego death metalu przyjąć Obscurę albo nawet łagodniejszy Sadist, to mówimy o zupełnie rożnych, bardzo od siebie odległych światach. Na progresję Hypercrisis jest zbyt prosty, zbyt standardowy, a pojawiające się często przebitki basu na pierwszy plan nie zmienią mojego zdania w tym temacie. Z kolei jak na death metal to nie te tempa, ciężar, poziom brutalności, a już na pewno nie te koszmarne czyste wokale! Jeśli już, to od biedy można tu przywołać melodyjne szwedzkie granie. Jedno jest pewne – drugiej Gojiry z tego nie będzie, mimo iż chłopaki trochę próbują cisnąć w tym kierunku, zapominając jednakowoż o tym, że Francuzi, cokolwiek by nie grali, miażdżą brzmieniem. Forger Emaciated nie miażdży, bo produkcję ma boleśnie domowej proweniencji – im głośniej, tym bardziej to słychać. Na każdym kroku Hypercrisis dostajemy potwierdzenie, że obcujemy z bardzo młodym, niedoświadczonym zespołem. Brak zdecydowania, umiejętności stricte technicznych, kasiorki… nazywając rzecz po imieniu, jest to etap demówkowy. Dobre chęci i potrzeba zaistnienia nie wystarczają, bo mamy do czynienia z falstartem.
Swoim debiutem i paroma kolejnymi produkcjami Diabolic wzbudził na death metalowej scenie przełomu wieków niemałe poruszenie, będąc dla niektórych niesamowitą sensacją i zastrzykiem świeżej krwi. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć, nigdy też nie kryłem dla nich braku sympatii, bo grali strasznie przeciętnie i całkowicie sztampowo. Potem zdechli i było git – w końcu kiepścizny zawsze za wiele. Nie powinno zatem dziwić, że wieści o ich powrotnym albumie (w ostro pozmienianym składzie) tylko mnie zniesmaczyły. Do czasu. Okazało się bowiem, że Excisions Of Exorcisms to, o dziwo, zupełnie niezły i słuchalny kawałek czysto florydzkiego death metalu. Dla mnie duży wpływ na atrakcyjność tego materiału ma jego muzyczna przestarzałość, gatunkowa typowość – to, że nie przystaje od czasów, w których powstał. To, co kiedyś było wadą (jedną z wielu) tego zespołu, teraz — po pewnym liftingu i zmianie pokoleniowej na scenie — urosło do rangi poważnej zalety. Mało która kapela obecnie gra taki pierwotny, pozbawiony udziwnień, bluźnierczy, wulgarny i naturalnie brzmiący wypierd w nieco już archaicznym stylu. Excisions Of Exorcisms nie raz wzbudza odczucia, jakie towarzyszą lekturze pierwszych, nieokrzesanych krążków Morbid Angel, Malevolent Creation i Deicide. Zresztą, zwróćcie uwagę na efektywne, gęste napieprzanie perkmana (jakkolwiek jego przydomek „blastmaster” jest mocno przesadzony), wściekłe, pozbawione finezji tremola gitarniaków, posłuchajcie w końcu erupcji solówek (potrafili nawet wcisnąć 9 w jednym kawałku), momentalnie przywodzących na myśl 


