Oj, odlecieli na tej płycie panowie z Pestilence! Dalej i wyżej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Stąd też jeśli dla kogoś niemożliwie genialny „Testimony Of The Ancients” był albumem przesadnie pokręconym, to tutaj najpewniej się zgubi, bo "Spheres" to coś znacznie więcej niż ciężki death metal. W zapomnienie poszły budujące klimat na poprzedniku klawisze, zaś w ich miejsce pojawiły się instrumenty budzące większe kontrowersje – syntezatory gitarowe, które nie raz dają o sobie znać w regularnych utworach (nawet w formie solówek) i rządzą w interludiach. Naturalnie normalne instrumenty nie zostały przez to zepchnięte w tło. Ba! Ich partie są jeszcze bardziej kompleksowe i trudniejsze do ogarnięcia, a pojawiające się nieraz zagrywki z pogranicza prog-jazz-fusion dodają całości interesujących smaczków i robią w strukturach jeszcze większe zamieszanie. Nagromadzenie pozametalowych wpływów i oryginalne podejście do produkcji (całkowite zerwanie ze standardami Morrisound – dziwne połączenie dużej przestrzenności z czymś, co powoduje odczucia niemal klaustrofobiczne) sprawiły, że płyta znacznie wyprzedziła swój czas. Spheres jest albumem genialnym – to wiadomo, ale czemu – to dla wielu wciąż jest zagadką. Pozwólcie, że was trochę naprowadzę. Czwarty opus Pestilence to muzyka w każdym calu nieprzeciętna – nieszablonowa, wymykająca się sztywnym klasyfikacjom; stylistycznie wyraźnie odstaje od wcześniejszych dokonań grupy (jakkolwiek ma z nimi pewne punkty wspólne) i death metalowej sceny w ogólności. Poza tym Spheres to nie tylko powodujące opad szczęki techniczne wygibasy i odjechany klimat. Materiał niesie z sobą również sporo rasowego brutalnego łomotu. Owszem, czasem i mocno zawoalowanego, ale nikt nie powinien oczekiwać od tej klasy muzyków rzeczy przesadnie bezpośrednich. Posłuchajcie sobie, jaką mielonkę serwują gitarzyści w „Demise Of Time”, „The Level Of Perception” czy „Soul Search” – tu nie ma śladu pójścia na kompromis. Bas przy okazji tego krążka objął młody Jeronen Paul Thesseling, który ze swych obowiązków wywiązał się znakomicie, często urozmaicając wycieczkami na wyższe progi i tak już nie nudną muzykę. Zagrał inaczej niż Tony Choy, ale na równie wysokim poziomie. Jedyne, do czego mógłbym się odrobinę przyczepić, to praca perkusji. Marco Foddis nie odstawił oczywiście amatorki, ale stylistyczne zmiany wymogły na nim grę bardzo zdyscyplinowaną, niemal mechaniczną, a mnie po prostu pasował bardziej, gdy pozwalał sobie na więcej szaleństw. Nie jest to jednak kwestia, która w jakikolwiek sposób mogłaby zaważyć na ocenie Spheres, bo ta płyta zawsze zasługiwała na najwyższą.
ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl
inne płyty tego wykonawcy:
Można się zdrowo pogubić w całej tej Devinowej zabawie z kapelami. The Devin Townsend Band to właśnie jedna z takich kapel-projektów; byt krótki, bo zaledwie dwupłytowy i umiarkowanie udany i właśnie przez tą „ujdzie-w-tłumie-owatość" – nie wywołujący u mnie bezsennych nocy. Co więcej, oba wydawnictwa spod znaku The Devin Townsend Band wydano w przedziale czasowym między wspaniałymi
Jeszcze nigdy przerwa między kolejnymi albumami Incantation nie była aż tak długa, w związku z czym można było domniemywać, że Amerykanie potajemnie przygotowali dla swych wyznawców coś niezwykłego – wizjonerskiego i w każdym elemencie zaskakującego. [miejsce na tubalny ironiczny śmiech] Takiego wała! Nie dość, że Vanquish In Vengeance nie zawiera kompletnie niczego nowego, to wręcz stanowi zjazd w kierunku jeszcze bardziej pierwotnej, odpychającej i obskurnej muzy. Nawet naturalnie zasyfione brzmienie, które pomógł im ociosać Dan Swanö (swoją drogą – z tej niechęci do death metalu na stare lata zajmuje się coraz brutalniejszymi produkcjami), spycha ten materiał w mroki pierwszej połowy lat 90-tych ubiegłego wieku. I to jest właściwe miejsce dla Incantation, zwłaszcza dla grającego tak surowo. Chociaż dla mnie optymalny styl i odpowiadający mu dźwięk panowie osiągnęli na genialnie zawiesistym „The Infernal Storm”, skłamałbym pisząc, że Vanquish In Vengeance do mnie nie przemawia, albo nie budzi szacunku. To płyta z innej, niestety już zapomnianej epoki, kiedy techniczne wodotryski nie były najważniejsze, liczył się natomiast klimat (a tego jest tu pod dostatkiem) i maksymalny ciężar. Zresztą powiedzcie sami, od ilu aktywnych amerykańskich kapel tak mocno zalatuje brudami Autopsy? Ile spośród nich potrafi tak dosadnie mordować w agonalnych, zdecydowanie doomowych tempach, jakie są „rozwijane” w „Transcend Into Absolute Dissolution”, „Profound Loathing” i przede wszystkim potępieńczym „Legion Of Dis”? W Europie mamy choćby Asphyx i Grave, Incantation wydają się na swoim terytorium osamotnieni. Tym samym, robiąc 6-letnią przerwę wydawniczą, wystawili fanów ponurego death metalu na nie lada próbę. Cierpliwość została jednak wynagrodzona, bo nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek czuł się po wysłuchaniu Vanquish In Vengeance rozczarowany. Inna sprawa, że tak naprawdę niewielu po ten album sięgnie… ale to już temat na inną okazję.
W ubiegłym tygodniu zaproponowałem Wam bodaj pierwszy tech-thrashowy album w dziejach ludzkości. Mam nadzieję, że jeśli nie mieliście okazji przesłuchać go wcześniej, uczyniliście to teraz. Warto bowiem wiedzieć co było pierwsze: jajko czy kura. Kura. Pozostając w klimatach thrashu dla dorosłych, dziś płytka znacznie młodsza, bo z 2009 roku – debiut amerykańskiej formacji Vektor. Pewną wesołość budzi fakt, że w czasie, kiedy przywołany w pierwszym wersie
Cryptopsy odeszli w kiepskim, zupełnie nieprzekonywającym i przede wszystkim nie swoim stylu, toteż ich powrotem w ogóle nie zaprzątałem sobie głowy. Jak się dobrze zastanowić, to nawet nie mieli po co odgrzebywać tego trupa, skoro wielu, dla których docelowo nagrywali, świadomie ich z pamięci wymazało. Jednak Kanadyjczycy podjęli to ryzyko i nie tylko się reaktywowali, ale zrobili to z niesławnym Mattem McGachy w składzie. A płyta? Wyszło z tego duże zaskoczenie, bo krążek udał im się bardzo dobry, nawiązujący do tego, co w ich dyskografii najlepsze – „Whisper Supremacy” i „And Then You’ll Beg”. Wprawdzie nie wspięli się na aż tak wysoki poziom, jak przed laty (co im raczej nie zapewni przewodnictwa w kanadyjskim death metalu) i niczego nowego na Cryptopsy nie odkrywają (za to akurat można im podziękować), ale ponownie zaprezentowali się jako zespół naprawdę brutalny, pełen dobrych pomysłów i porządnie zakręcony. Panowie wymiatają z wielkim rozmachem, nie żałują sobie technicznych odjazdów (także w jazzowe rejony), zachowują przy tym odpowiednie proporcje pomiędzy bardzo szybką, skomplikowaną sieczką a miażdżącymi i w sumie też popieprzonymi zwolnieniami. Tym wszystkim „starym” atutom towarzyszy niespotykana dotąd u Cryptopsy chwytliwość i melodyjność poszczególnych partii (wbrew pozorom nie tylko solówek), co słychać zwłaszcza w „Two-Pound Torch”, „Red-Skinned Scapegoat”, „The Golden Square Mile” i „Cleansing The Hosts”. Dzięki temu — i okazjonalnej motorycznej jeździe — materiał, choć wcale niełatwy, jest prostszy do ogarnięcia także dla mniej wprawionego ucha. Największa niewiadoma, związana z tym albumem, niesie z sobą dużą niespodziankę, bo McGachy wyszedł na ludzi, dorobił się porządnych kłaków i co najważniejsze – rzygnął tak, jak się tego powinno oczekiwać po wokaliście Cryptopsy. Żadnych zaśpiewów, żadnego pitolenia, tylko porządny growl i wrzaski! Skoro w tej kwestii jest dobrze, a sama muzyka nie pozostawia nic do życzenia, to Cryptopsy powinni sprawdzić nawet najwięksi sceptycy – przez te 35 minut traumy raczej nie doświadczą.
Aż trudno uwierzyć, że krążek ten ma już niemal 30 lat. Jeszcze większe zaskoczenie budzi fakt, że dla większości metalowców kapela ta stanowi zagadkę nie mniejszą niż 2+2*2=6 dla współczesnej młodzieży gimnazjalnej. W obu przypadkach sprawa rozbija się, niestety, o znajomość podstaw. Matematyką zajmował się tutaj nie zamierzam (pierwszeństwo mnożenia, kretyni!), kilka słów mogę jednak napisać o tej, jakże niesamowitej, płycie. W czasach, kiedy znaczna większość metalowców dopiero dopieszczała swoje talenty muzyczne, kwartet z Austin jebnął tak niesamowitą porcją dźwięków, że niektórzy do dziś mają napuchnięte uszy. I nie ma w tym ani odrobiny przesady, bo w swoich czasach, a nawet dzisiaj, poziom umiejętności muzyków oraz zaawansowanie techniczne materiału bije na łeb znakomitą większość produkcji muzycznych. Potworna szkoda, że Watchtower przez wiele, wiele lat nie znalazł swoich naśladowców, choć może właśnie przez ową kompleksowość nikt nie garnął się do podjęcia rękawicy. Z drugiej strony, wiele z tego, co można znaleźć w muzyce takich sław jak Cynic, Death, Atheist bądź Spiral Architect wzięło jednak swój początek właśnie z twórczości Watchtower. I jeśli miałbym jednak wskazać, która kapela postanowiła zmierzyć się z geniuszem Watchtower, to wskazałbym właśnie kwintet z Norwegii. Tyle tylko, że od czasu
Kojarzycie może Age Of Onset? No właśnie. Tą płytą Pathology świata nie zawojowali, czemu zresztą nie ma się co dziwić, bo to bardzo typowe, archetypiczne wręcz amerykańskie brutalizmy. Napierducha jakich wiele, choć bez wątpienia podana profesjonalnie i bez wielkich uchybień – w końcu to nie jest ich pierwszy krążek. Powiedzmy sobie jasno – taki materiał ginie w morzu podobnych. Ale… Jest jednak coś, co potrafi przykuć do głośników wtajemniczonych miłośników krwawej sieczki – wokale, za które odpowiada Matti Way. Chłop swoim bulgotliwym jestestwem oczywiście nie wywindował kapeli na jakiś niemożliwie wysoki pułap (tym bardziej, że niekiedy zagłusza instrumenty), ale dzięki niemu Age Of Onset jest już w pewien sposób albumem charakterystycznym i miejscami wyrastającym ponad przeciętność, jakiej w tym gatunku nie brakuje. Muzyka, jaką zapchano te pół godziny, wbrew pozorom do najbrutalniejszych nie należy, a od wyczynów obecnych gwiazd podziemnego napierdalania (dajmy na to Brain Drill, abstrahując od ich poziomu) dzieli ją naprawdę sporo. Nawet dość stary
Najlepszy album w całym dorobku Strażników – tak zapewne mogłoby powiedzieć wielu fanów zespołu. Ja się pod tym nie podpisuję, co nie znaczy, że uważam krążek za słaby. Co to, to nie! Bo jakby na to nie spojrzeć Imaginations from the Other Side to dzieło wielkie, arcydzieło ośmielę się stwierdzić. Arcy-kurwa-dzieło! Dziewięć kawałków, a jeden lepszy od drugiego. Tym razem nie ośmielę się wskazać, który jest lepszy, który bardziej do mnie przemawia, którego słucham częściej niż pozostałe. Się po prostu nie da. Były takie czasy, kiedy album nie schodził z tapety przez całe tygodnie, słuchałem go bez przerwy, a kiedy nie słuchałem, to i tak słuchałem – tyle że na sieci w wersjach koncertowych, akustycznych, na budzik i piszczałkę, etc. Swoją drogą, w wydaniu koncertowym utwory wydają się jeszcze bardziej epickie i przejmujące – wiem, przekonałem się na sobie. I zajebiste. Generalnie trudno pisać o czymś używając tylko superlatywów, samych ochów i achów, ale kiedy sobie przypominam tamten koncert… Musicie uwierzyć – nie jest łatwo tak się odciąć i zdobyć na całkowitą neutralność. Ale czy aby na pewno o to chodzi? Tu i teraz stwierdzę, że nie! Nie można przejść obok tego albumu obojętnie i nieważne co się lubi, bowiem słuchając Imaginations from the Other Side wszystkie preferencje znikają i jedyne co pozostaje to rozpłynięcie się w muzyce. Dla każdego coś miłego – są tu i ballady i numery speed metalowe, partie bardzo operowe i odarte ze zbędnych ozdobników marsze, gitary akustyczne oraz wwiercające się w mózgownicę melodie. Brakuje w tym tyglu tylko jednej rzeczy: zbędności. Od początku do końca trwania płyty ma się przeświadczenie, ba, pewność, że nie ma tu ani jednej niepotrzebnej nutki. Jest to coś, co można określić mianem „stylu Blind Guardian”. Jeśli ktokolwiek miał po
Nie ma sensu popadać w grubą przesadę i trąbić, że Gortal zmienił się jakoś znacząco od czasu solidnego debiutu. Gortal się jedynie poprawił, a przy tym odpowiednio rozwinął – potwierdził poziom, niemały potencjał i jednoznacznie ugruntował swoją i tak już wysoką pozycję na krajowej scenie. I na pewno nie rozczarował. Wynika stąd, że Deamonolith nie jest żadnym eksperymentem, a logiczną konsekwencją obranego przed laty kierunku. Krążkiem, który nie tylko przewyższa poprzednika w podstawowych elementach — intensywność, brutalność, szybkość — ale i znacznie lepiej od niego brzmi (bo tym razem nagrywali w bardziej cywilizowanych warunkach). Jednocześnie w muzyce zespołu, przy zachowaniu jej ekstremalnego charakteru, jest teraz więcej przestrzeni, motorycznych partii, urozmaiceń (w tym także zwolnień) i fajnie wkręcających się melodii. To wszystko sprawia, że album katuje się z wielką ochotą i niesłabnącym zainteresowaniem. Przy okazji muzycy załapali, że pół godziny materiału — jak na „Blastphemous Sindecade” — to stanowczo za mało dla wielbicieli diabelskiego napierdalania i Deamonolith rozbudowali do konkretnych 39 minut, co należy uznać za jedyne słuszne rozwiązanie. Warto też wspomnieć, że na płycie obok utworów bardzo dobrych trafiają się prawdziwe perełki – „Deliver Into Suffering” z wpadającym w ucho tekstem i lekko „vitalremainsowskim” klimatem to mój absolutny faworyt i mogę go słuchać na okrągło – świetna robota! Takiego biczowania to i ja chcę więcej! Właśnie dzięki takim płytom jak Deamonolith w człowieku rozbudza się przekonanie że, nie liczy się nic ponad wściekły death metal i maniakalne trząchanie baniakiem; dla tych, którzy mają odmienne zdanie, Gortal umieścił krótką informację już na początku – die fucking cunt!


