20 października 2014

Fleshgod Apocalypse – Mafia [2010]

Fleshgod Apocalypse - Mafia recenzja okładka review coverNiektórzy naukowcy przekonują, że gdzieś tam w kosmosie istnieją osobnicy, których olśnił debiut Fleshgod Apocalypse. Ja tego za bardzo nie kminię, bo choć niezła to była płytka — szybka i brutalna — to na kolana przed nią nie padłem. Co innego w przypadku wydanej rok później epki. Żartuję, Mafia także nie jest materiałem godnym ukwieconej kapliczki i pochodów majowych, ale w stosunku do poprzedzającego ją longpleja jest bardziej dopracowana, zwarta, lepiej kopie i stanowi przyjemny powiew świeżości, nie tylko na włoskiej scenie. Wrażenia po wysłuchaniu tych 24 minut są zatem więcej niż pozytywne, bo skład, który się pod nimi podpisał (choć oficjalnie jeszcze nie do końca ukonstytuowany), wykonał swoją robotę precyzyjnie i z pełnym zaangażowaniem. Co ważne, słychać tu kilka nowinek (choćby czyste wokale) i zalążki własnego, niekiedy imponującego stylu. Rozwój w mniej typowym, a przy okazji jeszcze bardziej ekstremalnym kierunku ma zapewne spory związek z objęciem przez Francesco Paoliego trzeciej już posady – perkmana. Chłop się dotąd sprawdzał jako wokalista i gitarniak, jednak to za zestawem baniaków robi najwięcej hałasu, co zresztą doskonale słychać już w otwierającym płytkę, ze wszech miar zajebistym „Thru Our Scars”. Masakra po prostu, zwłaszcza jeśli chodzi o szybkość i dużo lepsze niż w przeszłości brzmienie. Przypominam, Francesco w Hour Of Penance był tylko wokalistą! Wracając do zawartości Mafia, mamy tu jeszcze zupełnie niezły i rozbudowany „Abyssal” oraz sprytnie zaaranżowany „Conspiracy Of Silence”, który jest… wariacją na temat pierwszego kawałka, tyle że sprowadzoną tylko do wyziewu. Autorską napierduchę uzupełnia nieco przegięty cover At The Gates, który Włosi zagrali duuużo szybciej, brutalniej i w sumie zabawnie. Na sam koniec, dla uspokojenia ciśnienia i dodania kontrastu, leci wykonany na pianinie utwór tytułowy. Zaiste dobry to patent, bo daje chwilę na refleksję, czy by przypadkiem nie odpalić krążka od początku. I to się sprawdza.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2014

Sadus – Illusions [1988]

Sadus - Illusions recenzja okładka review coverNo i w końcu przyszedł czas na coś ze stajni Sadus. Trochę nam to zajęło, przyznaję, ale jakoś tak wyszło, że zawsze coś wpierdalało się w plany i Amerykańce musieli cierpliwie czekać. Aż do dziś, więc do dzieła. Samego Sadus, mam nadzieję, nie muszę jakoś dokładniej przedstawiać, bo, raz, powinien być znany wszystkim zainteresowanym, a dwa – wujek gugel na pewno zna wiele ciekawych historii na temat chłopaków. Illusions ujmując temat jednym słowem – rozwala. Jest zajebiście szybki, agresywny jak żadna inna amerykańska kapela thrashowa z tamtych czasów (z wyjątkiem może Dark Angel), a jednocześnie, i to nie tylko dzięki Steve’owi, bardziej treściwy i złożony. Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości co do faktu, że to właśnie DiGiorgio jest najbardziej znanym i rozpoznawalnym muzykiem z całego zespołu, muzykiem, który zagrał chyba we wszystkich liczących się kapelach, a nawet kilku zupełnie się nieliczących, ale moim skromnym zdaniem Illusions nie jest dziełem jednego muzyka, a nawet jeśli – to nie DiGiorgio. Jeśli miałbym wskazać bohatera debiutanckiego wydawnictwa, co jak wspomniałem, jest raczej naciągane i bezcelowe, to, ale tylko dla celów akademickiej dyskusji, wskazałbym na Darrena Travisa i jego skurwysyńsko opętany wokal. Parę innych kapel w tamtych czasach mogło poszczycić się piekielną szybkością, kilka kolejnych – niecodzienną techniką, ale tylko Sadus udało połączyć się obie skrajności w jednym, kultowym, dziele. Muzycy nie opierdalają się ani przez chwilę i od samiusieńkiego początku nakurwiają ostrą młóckę podług najlepszych standardów, których sami są, zresztą, prekursorami. Już w pierwszym na płycie „Certain Death” chłopaki ładują do pieca więcej niż niektóre kapele przez cały album, a podobnych kawałków jest na krążku dziesięć, wliczając w to instrumentalną miniaturę, której też, swoją droga, niczego nie brakuje. Wspomniałem, że kapitalną robotę odwala Travis, ale napisałem też, że Illusions nie jest popisem jednego artysty. Cały ten wokalny wkurw byłby niczym bez perkusji, ta bez gitar, a te bez basu. Każdy element debiutu uzupełnia się wzajemnie i podbija, przez co efekt końcowy jest naprawdę miażdżący. Można na chybił-trafił wziąć dowolny kawałek z płyty i każdy, pod względem techniki i wykonania, będzie równie dobry: punkowe rytmy wymieszane z podwójnymi stopami, odważne, podchodzące pod techniczne riffy, kłujące w uszy i świdrujące mózg solówki i oczywiście bezprogowy bas. Jak na kultowy album przystało, każdemu utworowi można wejść w dupę, ale kilka kawałków jest nawet bardziej kultowiejszych. Wspomniany już „Certain Death” z pewnością do nich należy, dalej „Undead”, „Sadus Attack”, którego, mimo niecałych dwóch minut, po prostu nie mogło zabraknąć, oraz, co może zaskakiwać, „Hands of Fate”. Kłócić się jednak nie mam zamiaru z nikim, kto wymieni dowolny z innych kawałków, bo płyta jest cholernie równa i wypieszczona. I właśnie dlatego, oraz z powodów wymienionych w całej recenzji, Illusions należy się mocna jak Pudzian i sprawiedliwa jak Anna Maria Wesołowska dziewiątka.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sadusguy/
Udostępnij:

14 października 2014

Morthus – The Abyss [2014]

Morthus - The Abyss recenzja okładka review coverZacznę może od imidżu kapeli, bo trafił nam się rodzynek. Chłopaki wyglądają jak młody Unleashed, czyli skórzanie i kudłato – no po prostu jak ludzie, nie zaś cioty z emtiwi czy katalogów wielkich wytwórni. To cieszy tym bardziej, że także muzycznie Morthus, choć młodzi, ciągną w stronę starej death-thrashowej Szwecji, choć nie tylko. W ciągu trzynastu minut The Abyss pojawiają się bowiem w równym stopniu skojarzenia z riffami Possessed, blastami bardzo wczesnych Morbidów, co z melodiami Eucharist i zadziornością Dissection i Necrophobic. Innymi słowy jest fajnie – raczej prosto, dynamicznie, chwytliwie i z diabelskim przesłaniem. No i z pewnym potencjałem, który — jak znam życie — zostanie rozpieprzony o nasz metalowy szoł-biznes. Zanim jednak do tego dojdzie, można sobie z przyjemnością posłuchać dwóch (i pół) sprawnie złożonych kawałków, które — jak mniemam — muszą się nieźle sprawdzać na żywo. Skromna objętość materiału nie pozwala na większe podniety, tudzież śmiałe rokowania dotyczące przyszłości kapeli, ale jedno jest pewne – jak na razie chłopaków nie ma za co zganić. Za te pierwsze profesjonalne kroki mogę Morthus szczerze pochwalić, co niniejszym czynię, jednocześnie czekam ma więcej i lepiej, choć dalej w tym samym stylu.


ocena:
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/morthusband
Udostępnij:

11 października 2014

Susperia – Vindication [2002]

Susperia - Vindication recenzja okładka review coverDrugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego „Predominance” pozwoliłem sobie użyć sformułowania „bombastyczne klawisze”, co należy rozumieć jako "gitary brzmiące jak bombastyczne klawisze") Coś jak niegdyś chłopaki z Pestilence przy okazji legendarnego „Spheres”, tyle że w całkowicie innych klimatach oczywiście. Ale kunszt pozostaje kunsztem, bez cienia wątpliwości. Vindication ma jeszcze jedną kardynalną wadę – wspomniane już zawczasu męczenie wora. Brzmi to tak jakby chłopakom zabrakło nieco polotu, ale w związku z terminami, alimentami, czy czymkolwiek tam jeszcze i tak postanowili wejść do studia i nagrać jakiś materiał. Vindication bardzo brakuje polotu i przebojowości swojego poprzednika, ale w tych nielicznych momentach, kiedy udaje się muzykom sprzedać jakiś kapitalny patent – sprzedają go naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz ujmując – drugi album Susperii to kilka niezłych riffów, parę naprawdę zajebistych momentów (vide fantastycznie rzucone „bitch” na początku „Anguished Scream (For Vengeance)”), poza tym sporo zmarnowanego potencjału i raczej przeciętnej muzyki. Muzyki, która odrobinę bardziej dopieszczona, byłaby solidną porcją niezłej, może nie nadzwyczaj ambitnej, ale i nie prostackiej, muzyki w sam raz na leniwy wieczór. Niestety, wyszło tak, jak wyszło i Vindication bez większego żalu zalegnie na półce czekając na dzień, kiedy pamięć o nim zdąży na tyle zaginąć, że z powrotem zagości na słuchawkach. Czyli za dobrych naście miesięcy.


ocena: 6/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 października 2014

Kat & Roman Kostrzewski – Buk – Akustycznie [2014]

Kat & Roman Kostrzewski - Buk - Akustycznie recenzja reviewKorespondencyjny pojedynek Kata Kostrzewskiego z Katem Luczyka? Pojedynek na odgrzewane na akustycznym ogniu kotlety… Tak to niestety wygląda. O czystość intencji twórców Buk – Akustycznie nawet nie próbuję podejrzewać, w żaden zbieg okoliczności nie uwierzę i takiej naciąganej inicjatywy absolutnie nie popieram. Od początku do końca bowiem ten album wygląda na prztyczek w nos/manifest – „potrafimy, kurwa, lepiej”. No i cóż, obiektywnie jest to płyta lepsza od „Acoustic – 8 Filmów” — prawdziwym wyzwaniem było by stworzenie czegoś gorszego i bardziej pokracznego — jednak tak samo niepotrzebna.

Przy całym moim uwielbieniu dla historii Kata, wolałbym żeby obaj Panowie uczciwie wzięli się za nowe porywające utwory, nie zaś babrali w dawanie nowego życia szlagierom sprzed zdecydowanie zbyt wielu lat. Tak czy srak, spójrzmy, co my tu mamy. Tracklista Buk – Akustycznie z oczywistych względów pokrywa się w paru punktach z „Acoustic – 8 Filmów”, ale takich numerów jak choćby „Łza Dla Cieniów Minionych”, „Czas Zemsty”, „Głos Z Ciemności” i „Trzeba Zasnąć” po prostu nie mogło tu zabraknąć. Naturalnie są lepiej zagrane, bardziej na bogato (gitarniacy jasno dali do zrozumienia, że bez prądu też się potrafią wytrzepać), bez niepotrzebnych spłyceń, z nieźle zachowanym klimatem (bo Roman o to zadbał), no i mają dużo wspólnego z oryginałami. Podobnie zresztą, jak inne zawarte tu starocie.

Ponadto znalazło się tu miejsce dla dwóch kompozycji z „Biało–czarnej”: „Szkarłatny Wir” wypadł tak sobie i nieco zamula, natomiast „Wolni Od Klęczenia” zupełnie cacy, bo i w pierwotnej wersji jest cacy. Oprócz tego są też niespodzianki. Mnie szczególnie cieszy sięgnięcie po „Łoże Wspólne Lecz Przytulne”, bo to jeden z bardziej niedocenionych numerów Kata — zwłaszcza przez młodszych słuchaczy — i warto go przypominać. Śmiałością zaskakuje interpretacja „Odi Profanum Vulgus”, bo to w końcu porządny brutalny wygrzew, któremu do kołysanki bardzo daleko, a wypadł całkiem ciekawie. Ostatnia niespodzianka to „Spojrzenie”, którego obecności w zestawie nijak nie potrafię zrozumieć. Może i mam ubytki w pamięci, ale ta piękna miniatura już w oryginale była wykonana na akustyku… Czaicie problem? Po cholerę więc pchać tu nowe wykonanie, które kompletnie nic nie wnosi?

Nie ma się jednak co unosić, bo po kilku obowiązkowych przesłuchaniach płytka powędruje na półkę, zostanie zapomniana i wkrótce przykryje ją kurz. Buk – Akustycznie w moich oczach powstała bowiem po to, żeby we wszelkich porównaniach być lepszą od „Acoustic – 8 Filmów”, nie zaś żeby być namiętnie słuchaną.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 października 2014

Immolation – Hope And Horror [2007]

Immolation - Hope And Horror recenzja okładka review coverPierwsza w dwudziestoletniej historii EPka Immolation w żaden sposób nie zaskakuje swoją zawartością, ale nie o to tu przecież chodzi. Wszak chyba nikt nie oczekiwał, że przy takiej okazji Amerykanie zabiorą się za remixy techno, hiphopowe bełkoty, covery Graveland czy pieśni ma-ryjne. Trzy kawałki składające się na Hope And Horror to po prostu kwadrans pierwszorzędnej rzeźni w stylu, jaki uwielbiamy. „Den Of Thieves” to najbrutalniejszy wyziew w tym zestawie – liczne blasty i odrobina wolniejszego grania. „The Condemned” mógłby się znaleźć na „Shadows In The Light”, bo niczym nie odbiega od kawałków z tamtego LP, jest tak samo pokombinowany i chwytliwy zarazem. „The Struggle Of Hope And Horror” jest numerem instrumentalnym i to największa nowość w dorobku Immolation. Stylistycznie i klimatem prezentuje typowe oblicze zespołu, ale czyż to nie jest powód do radości? Pewnie że tak! A te solówki (szczególnie druga) – miazga! Jak już ktoś się dostatecznie nasłucha, może zająć się drugą płytką w zestawie – tym razem dvd. Szoł z „BB King Club & Grill” robi bardzo dobre wrażenie, choć jakość obrazu jest najwyżej średnia a wokal w paru miejscach zanika. Przynajmniej mamy ujęcia z kilku kamer, więc obraz dynamicznie zmontowano. Tymi dziesięcioma utworami (wśród nich takie hity jak „Unholy Cult” czy „No Jesus, No Beast”) muzycy Immolation pokazali, że niepotrzebna im jakaś wycyckana oprawa i gadki o misterium by zrobić z dup widzów jesień średniowiecza i ich zaczarować. Pełen profesjonalizm, doskonała forma sceniczna (Robert jest wielki forever!), zero udawania i zero gwiazdorki. Tak powinien wyglądać prawdziwy death metalowy zespół na żywo!


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 października 2014

Hate – Anaclasis – A Haunting Gospel Of Malice & Hatred [2005]

Hate - Anaclasis - A Haunting Gospel Of Malice & Hatred recenzja okładka review coverAnaclasis to, w zamierzeniach, początek nowego etapu w dziejach Hate – krok ku większej rozpoznawalności i oryginalności, a to wszystko przy zachowaniu — a nawet zwiększeniu — dotychczasowego poziomu ekstremy. Na czym ta cała oryginalność ma polegać? Ano na rozmaitych industrialnych dźwiękach powplatanych tu i ówdzie w struktury utworów. Szczęśliwie nie są to żadne bezmyślne plumkania dla mrocznych samic o wydrążonym kręgosłupie, tylko naprawdę chłodne i „fabryczne” trzaski-szumy-uderzenia (gdybym miał o tym jakiekolwiek pojęcie, to postarałbym się użyć trafniejszych określeń). Zapowiadało się to zupełnie nieźle, ale jak na moje ucho chłopaki postąpili trochę zachowawczo i nie wykorzystali pomysłu z odpowiednią pompą, nawet na tym wstępnym etapie ewolucji stylistycznych. Bo tak naprawdę, pomijając te drobne industrialne dodatki, muzyka oraz jej brzmieniowa oprawa (ponownie Hertz) niewiele odbiega od tego, co znamy już z „Awakening Of The Liar”. Miejscami jest tylko ciut bardziej melodyjna (udany zabieg) czy zakręcona (techniki spod palców powinno być znacznie więcej) – jak więc widać, przełomu brak. Czemu natomiast ma służyć znaczna redukcja solówek – tego nie wiem. „Malediction”, „Necropolis”, „Hex”, „Euphoria Of The New Breed”, „Immortality” – takich kawałków słucha się najlepiej, bo jest w nich zarówno kurewsko szybkie bębnienie (brawa dla Hellrizera za rozwój – tak szaleńczego blastowania nie powstydziliby się kolesie z Kataklysm na „Serenity In Fire”), nieźle akcentowane chwytliwe riffy, jak i dynamizujące całość zwolnienia (przede wszystkim wtedy do głosu dochodzą sample). Z kolei niewypałem jest „Razorblade”, który — choć najkrótszy na płycie — wlecze się straszliwie i męczy swoją monotonią. Stały atut Hate to cholernie mocny wokal Adama – tym razem jeszcze bardziej wyrazisty i „zły”. Na plus trzeba zaliczyć także dobrze napisane teksty oraz „nawiedzoną” oprawę graficzną made by Graal. Nie zmienia to faktu, że jednak trochę się zawiodłem, bo zapowiadało się bardzo ciekawie – wychodzi na to, że w tym przypadku zbyt wysoko zawiesiłem im poprzeczkę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 września 2014

Sickening Horror – When Landscapes Bled Backwards [2007]

Sickening Horror - When Landscapes Bled Backwards recenzja okładka review coverZanim George Kollias zyskał sławę dzięki intratnej posadzie w Nile, bębnił sobie z powodzeniem w powszechnie szanowanym Nightfall oraz rozkręcającym się z wolna i bez szału Sickening Horror. Co ciekawe, to postawą w tym drugim zespole zasłużył sobie w oczach Karla Sandersa na awans do najwyższej ligi. Po tej przygodnie prawie jak z „Kopciuszka” wbrew pozorom Kolliasowi woda sodowa nie uderzyła do głowy i ze starymi kolegami zdołał nagrać jeszcze debiutancki krążek – When Landscapes Bled Backwards. Krążek, który z pewnością dupy nie urywa, ale można go spokojnie zaliczyć do udanych, choć niewiele ponadto. W dużym skrócie, Grecy zapodają szybki i intensywny death metal (z bardzo wyraźnymi wpływami Nile i Morbid Angel) z zapędami w kierunku czegoś ambitnego i oryginalnego. Metalowa podstawa muzyki tego trio jest naprawdę niezła, bo panowie dobrze wiedzą, do czego służą instrumenty i potrafią z ich pomocą generować brutalny hałas. Jazda w ich wykonaniu nie niesie z sobą nic odkrywczego, ale przy odpowiedniej głośności może się podobać. Zaskakiwać może jedynie to, że płyta nie jest aż tak szybka, jak można by oczekiwać. W każdym razie – póki Sickening Horror łoją czysty death metal, to jest fajnie i wszystko trzyma się kupy. Nieciekawie robi się, gdy Grecy zbytnio zapędzają się z dodatkami. Mam tu na myśli zwłaszcza elektronikę i wpychanie się basu przed szereg, choć i to pianino na końcu płyty jest zbędne. Pierwsze i ostatnie nie wymagają komentarza, ale ten bas – i owszem. Trochę mi to śmierdzi nachalną próbą pokazania światu: patrzcie, kurwa, jacy jesteśmy techniczni; trochę, bo większość tych eksponowanych zagrywek to takie wciśnięte na siłę puste przebieranie palcami dla przebierania palcami. Ani to logicznie nie wynika ze struktury kawałków (za to skutecznie je rozwala od środka), ani nie służy za ozdobnik, ani też nie jest ciekawe od strony muzycznej. Przesadne ambicje twórców tylko zaszkodziły When Landscapes Bled Backwards, co nie oznacza, że pozbawiona tych „oryginalnych” domieszek płyta sprowadziłaby wszystkich do parteru. Nie, to dalej byłby tylko (lub aż) solidny i niewybijający się death metal.


ocena: 6,5/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2014

Unmerciful – Unmercifully Beaten [2006]

Unmerciful - Unmercifully Beaten recenzja okładka review coverAmerykański Unmerciful, jak na kapelę o kilkunastoletnim stażu, dorobek ma raczej skromny. To zresztą mało powiedziane, bo zamykającej ich dyskografię debiutanckiej płycie stuknęło już osiem lat, a na następną jakoś się nie zanosi. Najważniejsze, że Unmercifully Beaten przez ten czas nic nie straciła ze swej mocy i wciąż jest porywającym ochłapem totalnie amerykańskiego death metalu. Jako że muzycy tworzący ten zespół mieli w swych CV mniejsze lub większe epizody u różnych rzeźniczych załóg (najbardziej znany z nich, Jeremy Turner, przewinął się nawet przez Kanibali), toteż formując coś całkowicie swojego starali się przyłoić przynajmniej tak samo brutalnie. Po pierwszych (dosłownie!) sekundach „Masochistic Rampage” można by wskazywać na fascynację Amerykanów dokonaniami Severe Torture, ale było by to zbyt pochopne, bo już odrobinkę później wszystko staje się jasne. Unmerciful napierdalają bardzo udaną wypadkową Dying Fetus i Deeds Of Flesh, zahaczając także m.in. o Disavowed, Pyaemia, no i oczywiście Origin. Nie ma lekko! Technicznie muzycy stoją na bardzo wysokim poziomie, co zresztą słychać przez cały album, ale nie ulega wątpliwości, że ważniejsza jest dla nich mordercza szybkość, maksymalna brutalność i powodująca opad szczeny intensywność. Napierdol na całego, że posłużę się takim poetyckim terminem. No ale czego się w sumie spodziewać po kapeli o takiej nazwie. Okładkę mają super, brzmienie ani trochę się nie zestarzało, więc Unmercifully Beaten ciągle słucha się z dużą ochotą. Niestety, krążek ma dwie wady, które wynikają na dodatek z tego samego – czasu trwania. Moi mili, ten zajebisty materiał trwa jedynie 22 minuty! Phi, powie ktoś, płytkę można sobie zapętlić i będzie cacy. Ano nie do końca, bo Unmercifully Beaten została bowiem dopchnięta trzema kawałkami koncertowymi, które siłą rzeczy rozbijają spójność albumu i trochę psują pozytywne wrażenie. Niepotrzebny jest zwłaszcza cover Suffocation, bo „Catatonii” nie da się zagrać lepiej niż to zrobili Nowojorczycy, a muzykom Unmerciful wyszło to najwyżej poprawnie. Trudno, trzeba na to przymknąć oko i cieszyć się wypasioną częścią studyjną.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: