Niektórzy naukowcy przekonują, że gdzieś tam w kosmosie istnieją osobnicy, których olśnił debiut Fleshgod Apocalypse. Ja tego za bardzo nie kminię, bo choć niezła to była płytka — szybka i brutalna — to na kolana przed nią nie padłem. Co innego w przypadku wydanej rok później epki. Żartuję, Mafia także nie jest materiałem godnym ukwieconej kapliczki i pochodów majowych, ale w stosunku do poprzedzającego ją longpleja jest bardziej dopracowana, zwarta, lepiej kopie i stanowi przyjemny powiew świeżości, nie tylko na włoskiej scenie. Wrażenia po wysłuchaniu tych 24 minut są zatem więcej niż pozytywne, bo skład, który się pod nimi podpisał (choć oficjalnie jeszcze nie do końca ukonstytuowany), wykonał swoją robotę precyzyjnie i z pełnym zaangażowaniem. Co ważne, słychać tu kilka nowinek (choćby czyste wokale) i zalążki własnego, niekiedy imponującego stylu. Rozwój w mniej typowym, a przy okazji jeszcze bardziej ekstremalnym kierunku ma zapewne spory związek z objęciem przez Francesco Paoliego trzeciej już posady – perkmana. Chłop się dotąd sprawdzał jako wokalista i gitarniak, jednak to za zestawem baniaków robi najwięcej hałasu, co zresztą doskonale słychać już w otwierającym płytkę, ze wszech miar zajebistym „Thru Our Scars”. Masakra po prostu, zwłaszcza jeśli chodzi o szybkość i dużo lepsze niż w przeszłości brzmienie. Przypominam, Francesco w Hour Of Penance był tylko wokalistą! Wracając do zawartości Mafia, mamy tu jeszcze zupełnie niezły i rozbudowany „Abyssal” oraz sprytnie zaaranżowany „Conspiracy Of Silence”, który jest… wariacją na temat pierwszego kawałka, tyle że sprowadzoną tylko do wyziewu. Autorską napierduchę uzupełnia nieco przegięty cover At The Gates, który Włosi zagrali duuużo szybciej, brutalniej i w sumie zabawnie. Na sam koniec, dla uspokojenia ciśnienia i dodania kontrastu, leci wykonany na pianinie utwór tytułowy. Zaiste dobry to patent, bo daje chwilę na refleksję, czy by przypadkiem nie odpalić krążka od początku. I to się sprawdza.
ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse
inne płyty tego wykonawcy:
No i w końcu przyszedł czas na coś ze stajni Sadus. Trochę nam to zajęło, przyznaję, ale jakoś tak wyszło, że zawsze coś wpierdalało się w plany i Amerykańce musieli cierpliwie czekać. Aż do dziś, więc do dzieła. Samego Sadus, mam nadzieję, nie muszę jakoś dokładniej przedstawiać, bo, raz, powinien być znany wszystkim zainteresowanym, a dwa – wujek gugel na pewno zna wiele ciekawych historii na temat chłopaków. Illusions ujmując temat jednym słowem – rozwala. Jest zajebiście szybki, agresywny jak żadna inna amerykańska kapela thrashowa z tamtych czasów (z wyjątkiem może Dark Angel), a jednocześnie, i to nie tylko dzięki Steve’owi, bardziej treściwy i złożony. Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości co do faktu, że to właśnie DiGiorgio jest najbardziej znanym i rozpoznawalnym muzykiem z całego zespołu, muzykiem, który zagrał chyba we wszystkich liczących się kapelach, a nawet kilku zupełnie się nieliczących, ale moim skromnym zdaniem Illusions nie jest dziełem jednego muzyka, a nawet jeśli – to nie DiGiorgio. Jeśli miałbym wskazać bohatera debiutanckiego wydawnictwa, co jak wspomniałem, jest raczej naciągane i bezcelowe, to, ale tylko dla celów akademickiej dyskusji, wskazałbym na Darrena Travisa i jego skurwysyńsko opętany wokal. Parę innych kapel w tamtych czasach mogło poszczycić się piekielną szybkością, kilka kolejnych – niecodzienną techniką, ale tylko Sadus udało połączyć się obie skrajności w jednym, kultowym, dziele. Muzycy nie opierdalają się ani przez chwilę i od samiusieńkiego początku nakurwiają ostrą młóckę podług najlepszych standardów, których sami są, zresztą, prekursorami. Już w pierwszym na płycie „Certain Death” chłopaki ładują do pieca więcej niż niektóre kapele przez cały album, a podobnych kawałków jest na krążku dziesięć, wliczając w to instrumentalną miniaturę, której też, swoją droga, niczego nie brakuje. Wspomniałem, że kapitalną robotę odwala Travis, ale napisałem też, że Illusions nie jest popisem jednego artysty. Cały ten wokalny wkurw byłby niczym bez perkusji, ta bez gitar, a te bez basu. Każdy element debiutu uzupełnia się wzajemnie i podbija, przez co efekt końcowy jest naprawdę miażdżący. Można na chybił-trafił wziąć dowolny kawałek z płyty i każdy, pod względem techniki i wykonania, będzie równie dobry: punkowe rytmy wymieszane z podwójnymi stopami, odważne, podchodzące pod techniczne riffy, kłujące w uszy i świdrujące mózg solówki i oczywiście bezprogowy bas. Jak na kultowy album przystało, każdemu utworowi można wejść w dupę, ale kilka kawałków jest nawet bardziej kultowiejszych. Wspomniany już „Certain Death” z pewnością do nich należy, dalej „Undead”, „Sadus Attack”, którego, mimo niecałych dwóch minut, po prostu nie mogło zabraknąć, oraz, co może zaskakiwać, „Hands of Fate”. Kłócić się jednak nie mam zamiaru z nikim, kto wymieni dowolny z innych kawałków, bo płyta jest cholernie równa i wypieszczona. I właśnie dlatego, oraz z powodów wymienionych w całej recenzji, Illusions należy się mocna jak Pudzian i sprawiedliwa jak Anna Maria Wesołowska dziewiątka.
Zacznę może od imidżu kapeli, bo trafił nam się rodzynek. Chłopaki wyglądają jak młody Unleashed, czyli skórzanie i kudłato – no po prostu jak ludzie, nie zaś cioty z emtiwi czy katalogów wielkich wytwórni. To cieszy tym bardziej, że także muzycznie Morthus, choć młodzi, ciągną w stronę starej death-thrashowej Szwecji, choć nie tylko. W ciągu trzynastu minut The Abyss pojawiają się bowiem w równym stopniu skojarzenia z riffami Possessed, blastami bardzo wczesnych Morbidów, co z melodiami Eucharist i zadziornością Dissection i Necrophobic. Innymi słowy jest fajnie – raczej prosto, dynamicznie, chwytliwie i z diabelskim przesłaniem. No i z pewnym potencjałem, który — jak znam życie — zostanie rozpieprzony o nasz metalowy szoł-biznes. Zanim jednak do tego dojdzie, można sobie z przyjemnością posłuchać dwóch (i pół) sprawnie złożonych kawałków, które — jak mniemam — muszą się nieźle sprawdzać na żywo. Skromna objętość materiału nie pozwala na większe podniety, tudzież śmiałe rokowania dotyczące przyszłości kapeli, ale jedno jest pewne – jak na razie chłopaków nie ma za co zganić. Za te pierwsze profesjonalne kroki mogę Morthus szczerze pochwalić, co niniejszym czynię, jednocześnie czekam ma więcej i lepiej, choć dalej w tym samym stylu.
Drugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego
Korespondencyjny pojedynek Kata Kostrzewskiego z Katem Luczyka? Pojedynek na odgrzewane na akustycznym ogniu kotlety… Tak to niestety wygląda. O czystość intencji twórców Buk – Akustycznie nawet nie próbuję podejrzewać, w żaden zbieg okoliczności nie uwierzę i takiej naciąganej inicjatywy absolutnie nie popieram. Od początku do końca bowiem ten album wygląda na prztyczek w nos/manifest – „potrafimy, kurwa, lepiej”. No i cóż, obiektywnie jest to płyta lepsza od
Pierwsza w dwudziestoletniej historii EPka Immolation w żaden sposób nie zaskakuje swoją zawartością, ale nie o to tu przecież chodzi. Wszak chyba nikt nie oczekiwał, że przy takiej okazji Amerykanie zabiorą się za remixy techno, hiphopowe bełkoty, covery Graveland czy pieśni ma-ryjne. Trzy kawałki składające się na Hope And Horror to po prostu kwadrans pierwszorzędnej rzeźni w stylu, jaki uwielbiamy. „Den Of Thieves” to najbrutalniejszy wyziew w tym zestawie – liczne blasty i odrobina wolniejszego grania. „The Condemned” mógłby się znaleźć na
Anaclasis to, w zamierzeniach, początek nowego etapu w dziejach Hate – krok ku większej rozpoznawalności i oryginalności, a to wszystko przy zachowaniu — a nawet zwiększeniu — dotychczasowego poziomu ekstremy. Na czym ta cała oryginalność ma polegać? Ano na rozmaitych industrialnych dźwiękach powplatanych tu i ówdzie w struktury utworów. Szczęśliwie nie są to żadne bezmyślne plumkania dla mrocznych samic o wydrążonym kręgosłupie, tylko naprawdę chłodne i „fabryczne” trzaski-szumy-uderzenia (gdybym miał o tym jakiekolwiek pojęcie, to postarałbym się użyć trafniejszych określeń). Zapowiadało się to zupełnie nieźle, ale jak na moje ucho chłopaki postąpili trochę zachowawczo i nie wykorzystali pomysłu z odpowiednią pompą, nawet na tym wstępnym etapie ewolucji stylistycznych. Bo tak naprawdę, pomijając te drobne industrialne dodatki, muzyka oraz jej brzmieniowa oprawa (ponownie Hertz) niewiele odbiega od tego, co znamy już z
Zanim George Kollias zyskał sławę dzięki intratnej posadzie w Nile, bębnił sobie z powodzeniem w powszechnie szanowanym Nightfall oraz rozkręcającym się z wolna i bez szału Sickening Horror. Co ciekawe, to postawą w tym drugim zespole zasłużył sobie w oczach Karla Sandersa na awans do najwyższej ligi. Po tej przygodnie prawie jak z „Kopciuszka” wbrew pozorom Kolliasowi woda sodowa nie uderzyła do głowy i ze starymi kolegami zdołał nagrać jeszcze debiutancki krążek – When Landscapes Bled Backwards. Krążek, który z pewnością dupy nie urywa, ale można go spokojnie zaliczyć do udanych, choć niewiele ponadto. W dużym skrócie, Grecy zapodają szybki i intensywny death metal (z bardzo wyraźnymi wpływami Nile i Morbid Angel) z zapędami w kierunku czegoś ambitnego i oryginalnego. Metalowa podstawa muzyki tego trio jest naprawdę niezła, bo panowie dobrze wiedzą, do czego służą instrumenty i potrafią z ich pomocą generować brutalny hałas. Jazda w ich wykonaniu nie niesie z sobą nic odkrywczego, ale przy odpowiedniej głośności może się podobać. Zaskakiwać może jedynie to, że płyta nie jest aż tak szybka, jak można by oczekiwać. W każdym razie – póki Sickening Horror łoją czysty death metal, to jest fajnie i wszystko trzyma się kupy. Nieciekawie robi się, gdy Grecy zbytnio zapędzają się z dodatkami. Mam tu na myśli zwłaszcza elektronikę i wpychanie się basu przed szereg, choć i to pianino na końcu płyty jest zbędne. Pierwsze i ostatnie nie wymagają komentarza, ale ten bas – i owszem. Trochę mi to śmierdzi nachalną próbą pokazania światu: patrzcie, kurwa, jacy jesteśmy techniczni; trochę, bo większość tych eksponowanych zagrywek to takie wciśnięte na siłę puste przebieranie palcami dla przebierania palcami. Ani to logicznie nie wynika ze struktury kawałków (za to skutecznie je rozwala od środka), ani nie służy za ozdobnik, ani też nie jest ciekawe od strony muzycznej. Przesadne ambicje twórców tylko zaszkodziły When Landscapes Bled Backwards, co nie oznacza, że pozbawiona tych „oryginalnych” domieszek płyta sprowadziłaby wszystkich do parteru. Nie, to dalej byłby tylko (lub aż) solidny i niewybijający się death metal.
Amerykański Unmerciful, jak na kapelę o kilkunastoletnim stażu, dorobek ma raczej skromny. To zresztą mało powiedziane, bo zamykającej ich dyskografię debiutanckiej płycie stuknęło już osiem lat, a na następną jakoś się nie zanosi. Najważniejsze, że Unmercifully Beaten przez ten czas nic nie straciła ze swej mocy i wciąż jest porywającym ochłapem totalnie amerykańskiego death metalu. Jako że muzycy tworzący ten zespół mieli w swych CV mniejsze lub większe epizody u różnych rzeźniczych załóg (najbardziej znany z nich, Jeremy Turner, przewinął się nawet przez Kanibali), toteż formując coś całkowicie swojego starali się przyłoić przynajmniej tak samo brutalnie. Po pierwszych (dosłownie!) sekundach „Masochistic Rampage” można by wskazywać na fascynację Amerykanów dokonaniami Severe Torture, ale było by to zbyt pochopne, bo już odrobinkę później wszystko staje się jasne. Unmerciful napierdalają bardzo udaną wypadkową Dying Fetus i Deeds Of Flesh, zahaczając także m.in. o Disavowed, Pyaemia, no i oczywiście Origin. Nie ma lekko! Technicznie muzycy stoją na bardzo wysokim poziomie, co zresztą słychać przez cały album, ale nie ulega wątpliwości, że ważniejsza jest dla nich mordercza szybkość, maksymalna brutalność i powodująca opad szczeny intensywność. Napierdol na całego, że posłużę się takim poetyckim terminem. No ale czego się w sumie spodziewać po kapeli o takiej nazwie. Okładkę mają super, brzmienie ani trochę się nie zestarzało, więc Unmercifully Beaten ciągle słucha się z dużą ochotą. Niestety, krążek ma dwie wady, które wynikają na dodatek z tego samego – czasu trwania. Moi mili, ten zajebisty materiał trwa jedynie 22 minuty! Phi, powie ktoś, płytkę można sobie zapętlić i będzie cacy. Ano nie do końca, bo Unmercifully Beaten została bowiem dopchnięta trzema kawałkami koncertowymi, które siłą rzeczy rozbijają spójność albumu i trochę psują pozytywne wrażenie. Niepotrzebny jest zwłaszcza cover Suffocation, bo „Catatonii” nie da się zagrać lepiej niż to zrobili Nowojorczycy, a muzykom Unmerciful wyszło to najwyżej poprawnie. Trudno, trzeba na to przymknąć oko i cieszyć się wypasioną częścią studyjną.


