Black/thrash znów ma się dobrze. Co więcej, już jakiś czas temu przestał być synonimem muzycznych ignorantów i nieudaczników, co przy pomocy telefonu komórkowego z mikrofonem, gitary po tacie i zestawu garnków wygrywają hymny na chwałę Szatana. Teraz i zaplecze jest naprawdę porządne i muzycznie w kulki nie lecą. Jedną z takich kapel właśnie, kapelą, której lektura nie przyprawia o torsje, jest amerykański kwintet Skeletonwitch. Co prawda wydali krążek w 2013 roku, dziś jednak przyjrzymy się ich wcześniejszemu longplejowi pt. Forever Abomination, bo ostatniego nie zdążyłem jeszcze odpowiednio przemaglować. Album to 11 kawałków upchniętych w nieco ponad 30 minutach muzyki. Ujmując to krótko – uwijają się chłopaki jak w ukropie. Rozwiązanie to dobre, bo utwory nie dłużą się, od początku do końca płyty w muzyce coś się dzieje, a intensywność przeżyć jest dzięki zwartości kompozycji zwielokrotniona. Muszę jednak oddać sprawiedliwość muzykom, bo nawet gdyby utwory trwały średnio po cztery, a nie jak teraz – dwie i pół, minuty, nudzić by się nie było jak. Kompozycje są naprawdę dobrze przemyślane i mimo, bardzo bezpośredniej i grubo ciosanej przecież, stylistyki, na monotonię nie można narzekać. Płyta zmianami stoi: zwrotki, interludia, solówki, spowolnienia i nagłe galopady i kolejne solówki – wszystko to czyni muzykę Skeletonwitch naprawdę różnorodną i barwną. Akcenty rozkładane są mniej więcej równo pomiędzy wokale, gitary (choć te może bardziej) i sekcję, uwypuklając raz melodie i talenty kompozytorskie, innym razem rytmy i umiejętności manualne, a jeszcze innym warstwę wokalno-tekstową. Każdy z muzyków ma możliwość zaprezentować się z jak najlepszej strony i, wierzcie – szansę tę wykorzystuje. Przejdźmy do kompozycji. Na płycie nie ma kawałków słabych i choć wszystkie są do siebie w istocie podobne, każdy jest inny i od nowa rozbudza zainteresowanie muzyką. Niekwestionowanym liderem jest jednak „This Horrifying Force (The Desire to Kill)”, bo to, co w muzyce Skeletonwitch najlepsze, utwór ten rafinuje i podaje w najczystszej postaci. Prawdziwy killer. Pozostałe, i nie skłamię tu specjalnie, wchodzą mi równie dobrze, bo każdy ma moment chwały, którego nie posiadają inne. „This Horrifying Force (The Desire to Kill)” jest zaś sumą owych momentów chwały zebranych w jeden, czterominutowy, utwór. I po raz kolejny w niedługim czasie pragnę zwrócić uwagę na okładkę, bo jest niesamowicie klimatyczna, świetnie oddaje zawartość albumu i dopełnia naprawdę zajebistą muzykę odrobiną komiksowego surrealizmu.
ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skeletonwitch
Francuzi z Dysmorphic na poważnie zaprezentowali się światu dość niedawno, bo w 2010, wydając własnym sumptem przyzwoitą epkę. Nie był to materiał szczególnie zapadający w pamięć, do tego brzmiał przeciętnie, toteż nie spodziewałem się, że zespół szybko przeskoczy do wyższej, słuchalnej ligi. Minęły jednak trzy lata, i oto w moim odtwarzaczu kręci się pełnoprawny debiut kapeli, firmowany zresztą przez Unique Leader, którzy ongiś byli ostoją właśnie takiego grania. Debiut to naprawdę udany, ciekawy, solidnie kopiący, a przy okazji skierowany do precyzyjnie określonej (czyli dość wąskiej) grupy słuchaczy. Techniczny death metal uprawiany przez Dysmorphic, jak na moje ucho, inspirowany jest przede wszystkim Psycroptic (zwłaszcza z drugiej i trzeciej płyty), rodzimym Gorod oraz pierwszymi dokonaniami Spawn Of Possession, co zresztą świadczy o niemałych ambicjach muzyków. Pierwsze skojarzenie pogłębiają wysunięte do przodu, mocno striggerowane centralki (i tremola w stylu Dave’a Haley’a), drugie – podejście do dziwnie pokręconych melodii, zaś trzecie – struktury i ogólne wrażenie, plus fakt, że pasują mi do wyliczanki. Chłopaki łoją na całego, robiąc użytek z wszystkich strun i baniaków, jakie im bozia dała, ale na pewno nie są aż tak popierdoleni, jak wymienione bendy. To znaczy jeszcze nie są, bo ani chęci ani predyspozycji zdaje się im nie brakować. Wystarczy, że mocniej popracują nad aranżacjami, żeby każdy kawałek przyciągał czymś wyjątkowym albo zaskakującym, a będzie można ich wymieniać wśród najlepszych. Póki co pewne braki kompozycyjne (bo nie warsztatowe) niekiedy dają o sobie znać, choć i tak jest to poziom, którym mogą zawstydzić niejeden bardziej uznany zespół. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak polecić waszej uwadze A Notion Of Causality i dalszą działalność Dysmorphic. Ósemka może i trochę na wyrost, ale są duże szanse, że będą z nich porypani ludzie.
Broken Hope to zespół kultowy! Tak nagle. Tego kultu nie było, gdy nagrywali swoje najlepsze płyty; nie było go także w 2010 roku, kiedy wieloletni wokalista Joe Ptacek popełniał samobójstwo; no i w końcu nie było go dwa lata temu, gdy o reaktywacji nikt nawet poważnie nie wspominał. Teraz nie dość, że Broken Hope kultem wręcz ocieka, to można poczytać sobie wypisywane hurtem bzdury, jakie to ze
Ocenienie tego albumu przychodzi mi z największym trudem, bo materiał zawarty na nim nie należy ani do prostych, ani łatwych do nazwania i zidentyfikowania, ani jakoś ujmująco przyjemnych i lekkostrawnych. Prawdą jednak jest, że po lekturze wydawnictwa narasta w człowieku jakieś dziwne poczucie dumy, tym większe, im większa frajda z płyty. Brzmi to może nieco komicznie, ale tak właśnie jest – po każdym kolejnym okrążeniu jakoś lepiej na siebie patrzę z tego tylko powodu, że dotrwałem do końca, po dotrwaniu nie zrzygałem się i coś tam z płyty zrozumiałem. I to zrozumienie sprawia, że czuję się bardziej, bardziej niż inni w każdym razie. Wiem, wiem – płytkie to jak kałuża na niemieckiej autostradzie, ale nie będę z tym walczył, bo to wszak pozytywne uczucie. Natomiast wspomniana duma bierze się z prostego porównania siebie samego oraz typowego zjadacza metalowego chleba, który przy dźwiękach bardziej skomplikowanych niż polka na trzy takty wymięka jak fujarka podczas oglądania pornosa, gdy kochana mamusia wraca do domu nieco wcześniej niż zwykle. Wszystko to, co opisałem bierze się stąd, że Amerykańce postawili na chaos, dysharmonie, mocne przestery, brak schematów, zapożyczenia z innych gatunków muzycznych i ogólne pomieszanie z poplątaniem. Późnych Gorguts, Behold the Arctopus z australijskim Portal pomieszaniem, przynajmniej w części „metalowej” płyty oraz motywu z Gwiezdnych Wojen. Tempa są więc co najwyżej średnie, z każdego kawałka wali sporo pustej przestrzeni, melodie (o ile można mówić o jakichkolwiek) są dziwne plus do tego nieco garażowego brzmienie i to wszystko do kupy czyni The Sum of All Fossils tym, czym jest. Fani klasycznych produkcji raczej nie znajdą na płycie zbyt wiele dla siebie, choć muzycy ze dwa czy trzy razy — i to chyba dla przyzwoitości i udowodnienia, że muzykować jednak potrafią — jadą tradycyjnym deathem z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wydaje się nawet, że kilkukrotnie zahaczają o granie techniczne, nie trzymają się jednak tego zbyt kurczowo i szybko wracają w bardziej eksperymentalne, awangardowe i pewnie równie skomplikowane i odjechane klimaty. Z tego powodu trudno ocenić umiejętności muzyków, nie mam jednak obaw, żeby mieli jakieś w tej materii niedobory. Co się zaś tyczy kompozycji, to — jak już wspomniałem — są pojebane i próżno się ich spodziewać w radiu. Niemniej jednak, takie np. „Fossil Record”, „The Prospects of Rejection” bądź „As If Bathed in Excellence” potrafią wciągnąć i umilić czas. Wisienką na torcie niech będzie ciekawa okładka, której klimat doskonale oddaje zawartość albumu. The Sum of All Fossils to debiut Amerykanów, debiut ambitny i zdecydowanie nie dla każdego. Mimo całej swojej trudności i undergroundowości wydaje mi się jednak, że na 7,5 zasługuje. Po prostu, bez żadnych kredytów zaufania czy na zachętę. Jest tego najzwyczajniej w świecie wart. Z przyjemnością czekam na album nr 2.
Rarities to po angielsku rarytasy… Ciekawostki – taki, moim zdaniem, byłby dużo trafniejszy tytuł dla tego kompilacyjnego wydawnictwa. Za podstawę tracklisty robią tu ładnie wyczyszczone nagrania popełnione w studiu Radia Katowice w 1982 oraz kawałki z Jarocina z 1984. Towarzyszą im utwory dotąd niepublikowane, jak choćby niepowodujący uniesień instrumental z sesji „Róż” (ponoć jeden z dwóch – ja się pytam, czemu nie zamieszczono drugiego?) czy — najbardziej zwracająca uwagę — angielska wersja „Porwanego Obłędem”. W sekcji multimedialnej dorzucono nawet teledysk do tego ostatniego – nic nie widać, nic nie słychać, ale fajnie, że jest.
Gdyby miał powstać ranking najbardziej wpływowych a jednocześnie najbardziej niedocenionych zespołów w historii muzyki metalowej, Watchtower z pewnością trafiłby na podium owego rankingu, może nawet zajął pierwsze miejsce. Ten rok rozpocząłem (może nie dosłownie) recenzją debiutu Amerykanów, zakończę zaś (znów figura stylistyczna) ich drugim, i póki co – ostatnim, długograjem pt. Control and Resistance. Nie skłamię wcale, jeśli napiszę, że Watchtower był bodaj najczęściej słuchaną przeze mnie kapelą w 2013 roku. Wydaje mi się również, że był najczęściej odkrywaną na nowo. Mimo iż oba albumy są mi znane lepiej niż dobrze, wielokrotnie łapałem się na uświadomieniu sobie prostego faktu, jak wiele zespołów zawdzięcza im swoją muzykę i swoje „popisowe numery”. Chyba nie ma żadnej poważnej i szanującej się kapeli thrash’owej i death’owej, która nie odwoływałaby się do dorobku kwartetu z Austin. Sprawa nie rozbija się jedynie o podejście do komponowanej muzyki, stosowane środki stylistyczne bądź techniki, ale sięga znacznie głębiej, bo do samych pryncypiów – poszczególnych riffów, pasaży, rytmów i melodii. Tak właśnie wygląda rzeczywistość – to, co jest dziś sprzedawane jako nowość, reklamowane jako powiew świeżości i zupełnie nowe spojrzenie na temat, Amerykanie wymyślili, nagrali, wynieśli na niebotyczny poziom 30 lat temu, tak dawno, że już kurz zdążył wszystko przykryć grubą warstwą i nikt o tym nie pamięta. Cóż – my pamiętamy. Na złość wszystkim Kolumbom metalu. Sam album to logiczne i naturalne rozwinięcie stylu zaprezentowanego na starszym o cztery lata debiucie. Wszystko co było, ale podane jeszcze lepiej, jeszcze celniej i jeszcze bardziej bezkompromisowo. Nowy wokalista Alan Tecchio bez problemu przejął pałeczkę po McMasterze i doskonale wpisał się w stylistykę zespołu, oferując przy okazji kilka ciekawych patentów własnego autorstwa, równie wysokie jak McMaster rejestry i nieco głębsze brzmienie przy zwolnieniach. Roszada dokonała się także na stanowisku gitarzysty i w miejsce Billy White’a pojawił się Ron Jarzombek. Ten gość powinien być wszystkim doskonale znany, więc dość, że napiszę, że reputacja jaką się dziś cieszy, zresztą zajebiście zasłużona, zbudowana została między innymi właśnie na Control and Resistance. Jarzombek wycisnął z gitary wszystko, co jest możliwe do wyciśnięcia, co doskonale słychać od samego początku. Wrzucił też kilka swoich sci-fi solówek i nieco pojebanego spojrzenia na melodie i aranżacje. Trzon zespołu, czyli pozostała z debiutu sekcja w osobach Keysera i Colaluca, nie został zepchnięty do roli ozdoby, co w przypadku wymiataczy pokroju Jarzombka nie byłoby wielkim zaskoczeniem, ale nabrał wiatru w żagle i w towarzystwie nowych kolegów wspiął się na absolutne szczyty muzycznego rzemiosła. Album utrzymał średnie tempa, odważniej jednak podszedł do interludiów, spowolnień i rozmaitych ornamentów. Jak już wspomniałem – lepszy, bardziej złożony i wielowarstwowy, trudniejszy, ale dający jeszcze więcej frajdy niż
Można było zwątpić w Malevolent Creation po tym, co zaprezentowali na dość miernym
Niewykluczone, że piekielny thrash mógłby sobie istnieć bez Infernäl Mäjesty, ale spójrzmy prawdzie w oczy – bez takiej płyty jak None Shall Defy byłby z pewnością znacznie uboższy. Debiut legendarnej (i niezbyt pracowitej) załogi z Kanady robi wrażenie od pierwszych sekund, bo o tym, że jest to ich pierwszy album świadczy jedynie zadziorność, zaangażowanie i młodzieńcza energia, od której ten materiał aż kipi. Ta muzyka po prostu niszczy – zarówno jeśli chodzi o „parzystokopytny” klimat, jak i stronę czysto techniczną. Muzycy Infernäl Mäjesty nie wychowali się wśród Eskimosów (choć w sumie diabli ich tam wiedzą – z Kanady daleko nie mieli), toteż słychać u nich spore wpływy paru starszych kapel ze szczególnym uwzględnieniem Slayera, Possessed, Venom (ale takiego wyidealizowanego – jakby Anglicy potrafili grać), Mercyful Fate oraz Dark Angel – innymi słowy samej śmietanki plugawego diabelskiego łomotu. Z miksu tych inspiracji i mnóstwa własnych pomysłów powstała płyta, która nawet 25 lat po premierze nie straciła nic ze swojej świeżości i bezkompromisowości. None Shall Defy nie należy jednak do najszybszych thrash’owych wyziewów, bo wszystko rozgrywa się tu raczej w średnich tempach, za to w kategorii budowania i utrzymywania klimatu praktycznie nie ma sobie równych pośród wydawanych wówczas krążków – Szatan, połechtany inkantacjami w tekstach (zwłaszcza wyśpiewanymi z tak pięknym rzygnięciem), wyziera tu dosłownie zza każdej nuty, nawet w instrumentalnym „R.I.P.”. Na rogatej treści atuty None Shall Defy na szczęście się nie kończą, bo jest jeszcze, a raczej przede wszystkim, niecałe 40 minut kapitalnej muzyki. Kanadyjczycy postawili na rozbudowane, wielowątkowe kompozycje przepełnione zmianami tempa, dzikimi i nienagannymi technicznie solówkami, no i oczywiście zapadającymi w pamięć riffami. Tych ostatnich jest tu multum, są przy tym wysokiej próby i kapitalnie zaaranżowane, a to przełożyło się na bardzo wyraziste utwory. Już jedno przesłuchanie wystarcza, żeby zakodować sobie we łbie wspaniałość „Overlord”, „Night Of The Living Dead”, „Anthology Of Death” czy „S.O.S.”, choć daleko tym kawałkom do prostej łupanki. Wysoki poziom trzyma również brzmienie – wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne, piłujący dźwięk gitar to miód na uszy miłośnika ostrego thrash’u. To naprawdę może budzić uznanie, bo płytę wyprodukował gitarniak wespół z perkusistą. None Shall Defy to niemal ideał w takiej stylistyce, wszak pomysłom i wykonaniu nie można niczego zarzucić, ale okładka to jakiś koszmar, dla którego nie znajduję wytłumaczenia. Tak zacna muzyka zasługuje na zdecydowanie lepszą oprawę!
Chyba inaczej niż kolaż metal nazwać się tego nie da. Trzeci, i dotychczas ostatni, album będącej ostatnio na językach wielu, amerykańskiej formacji The Faceless to eklektyczny ponad wszelkie miary zlepek gatunków i stylów, począwszy od zupełnie niemetalowgo Muse, poprzez Devina Townsenda, Cynic (tak wczesny, jak i z czasów
Sporo brunatnej breji upłynęło już w Wiśle od premiery The Conductor’s Departure, a Szwedzi — mimo iż ponoć cały czas aktywni — wciąż nie zaatakowali z nowym materiałem. Może w ten sposób dają fanom czas na ogarnięcie ich ostatniego — i zdecydowanie najlepszego — dzieła, kto wie? Nie byłaby to wcale taka głupia taktyka, bo na tym ponad piećdziesięciominutowym albumie aż roi się od super skomplikowanych, wielowątkowych struktur, charakterystycznych dla nich dysonansowych gitar, popieprzonej rytmiki i zaskakujących melodii. Innymi słowy na The Conductor’s Departure muzycy Anata grają w całkowicie swoim stylu – może i momentami trudnym do ogarnięcia, może nawet i denerwującym, ale rozpoznawalnym i w dużym stopniu oryginalnym. Trzeba im przyznać, że dokonali dużej rzeczy, bo rozwijana przez nich wizja technicznego death metalu z jednej strony właściwie całkowicie odcina ich od typowo szwedzkiego grania, a z drugiej jest też stosunkowo daleka od dominujących na scenie amerykańskich wyziewów. Warto zaznaczyć, że tym razem owa wyjątkowość idzie w parze z nośnością, bo — z czym miewali duże problemy w przeszłości — materiał udał im się bardziej chwytliwy, melodyjny, zaczepny i intrygujący – chce się go słuchać i odkrywać mimo, iż jest zakręcony jak diabli. Techniczną ucztę z porządnym kopem rozpoczyna „Downward Spiral Into Madness” — jeden z lepszych i bardziej melodyjnych w zestawie — wystarczy kilka pierwszych sekund i już wiadomo, że to nie byle jaki album. Szwedzi rozkręcają się dość szybko, sypiąc pomysłami jak politycy obietnicami, więc już w okolicach drugiego (!) kawałka można poczuć pewien przesyt, ale właśnie wtedy następuje „Better Grieved Than Fooled” ze swymi wkręcającymi się popieprzonymi zagrywkami i siły do słuchania wracają na nowo. Taki schemacik, w którym po paru kompletnie poszatkowanych, wymagających kawałkach wchodzi również poszatkowany, ale chwytliwy i łatwy do zapamiętania na The Conductor’s Departure powtarza się kilka razy (złapaniu oddechu służą też „Cold Heart Forged in Hell” i „Renunciation”), czego absolutnie nie można mieć muzykom za złe. Dzięki takim zabiegom można przetrwać płytę w całości – bez ataków apopleksji i przegrzania mózgownicy. Jasne, co mniej odporni odpadną już na samym początku, ale każdy ambitniejszy fan technicznego death metalu powinien jeszcze nie raz wrócić do krążka, żeby odkryć wszystkie detale, które poprzednio umknęły jego uwadze, a których jest duuużo. Dokopywaniu się do szczegółów sprzyja zresztą bardzo dobre i bardzo czytelne brzmienie – krystalicznie czyste, a zarazem ostre jak żyleta. Mamy tu także polski akcent – za oprawą graficzną płyty stoi Grzegorz Kmin, który odwalił kawał dobrej roboty. The Conductor’s Departure to naprawdę świetny, oryginalny, nowoczesny i wymagający album – taki, który aż prosi się o jakieś, również popierdolone rozwinięcie. Póki co, Szwedzi milczą w tym temacie.


