Pierwszy album Amerykanów wzbudził tu i ówdzie spore poruszenie – że taki genialny, techniczny, nowatorski, nietuzinkowy… A prawda wyglądała tak, że był równie oryginalny co nazwa zespołu i nie wnosił kompletnie nic do reprezentowanego (pod)gatunku. The Path Towards… tego stanu rzeczy nie zmieni, bo chociaż Oblivion starali się zaprezentować z ciekawszej strony, w dalszym ciągu prezentują dość oklepany średnio brutalny i średnio techniczny death metal w typie kalifornijskim. Podobnych kapel jest w tamtym rejonie co najmniej kilkanaście, a ze wskazaniem tych lepszych, na nieszczęście Oblivion, nikt nie powinien mieć specjalnego problemu. Nie oznacza to jednak, że chłopaki odwalają jakiś syf, bo w paru fragmentach The Path Towards… potrafi naprawdę zaciekawić fajnym riffem czy sprytnie poprowadzoną linią melodyczną. Na klawiaturę w tym miejscu ciśnie się szczególnie przypadek „Concrete Thrones”, który bez zbędnego zastanowienia mogę nazwać najlepszym, najbardziej wyróżniającym się kawałkiem na płycie, także pod względem chwytliwości. Gdyby cały album był zbudowany z podobnych utworów, pewnie zachęcałbym do zakupu i częstego słuchania w celach rekreacyjnych. Gdyby… Większość materiału to granie raczej typowe, na którym trzeba się porządnie skupić, żeby nie zlało się z odgłosami w tle – pralką, odkurzaczem czy passatem sąsiada-złodzieja dogorywającym za oknem. Jak dla mnie The Path Towards… niewiele pomagają urozmaicenia ogólnej formuły, które zaproponował zespół, tym bardziej, że większość jest z importu. Oblivion zaprosili do nagrań wokalistów z kilku mniej lub bardziej znanych kapel, ale żaden z nich nie dysponuje na tyle rozpoznawalnym głosem, żeby wynieść utwory na wyższy poziom albo chociaż stanowić wabik na fanów. No, chyba że kogoś kręci syf pokroju Suicide Silence, bo koleżkę z tej niby-deathcore’owej żenady też ściągnęli. Czymś osobliwym jest ponadto wkład w The Path Towards… Karla Sandersa, który… napisał dla Oblivion „Awaiting Autochthon”, swoją drogą numer zupełnie nie w jego stylu. Trochę mi to pachnie robieniem „sellingpointów” na siłę, jakby kapela zdawała sobie sprawę z tego, że bez pomocy kogoś sławnego wiele nie nawojuje. Od siebie dodam, że z takim wsparciem też cudów nie będzie.
ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OBLlVlON
Na Into The Abyss Hypocrisy zrobili coś, czego nikt się po nich nie spodziewał, w każdym razie nikt o zdrowych zmysłach – wrócili do brutalnego grania, czym przynajmniej częściowo zatarli paskudne wrażenie pozostawione przez
Poprzednią płytą muzycy Obscura sprowadzili się niemal do poziomu boysbandu — i mam na myśli zarówno miętkość grania jak i wizerunek — i choć, o zgrozo!, trafili się jacyś entuzjaści
Kariera Gruesome rozwija się w pozazdroszczenia godnym tempie – zespół trzaska materiał za materiałem, a każdy z nich może poszczycić się przyzwoitym braniem. Ta płodność Amerykanów nie powinna akurat nikogo dziwić, wszak mają o tyle łatwo, że nie muszą miesiącami głowić się nad nową muzyką. Na Twisted Prayers projekt kontynuuje ideę „oddawania hołdu Death” i z całkiem niezłym rezultatem imituje (inspiruje się, podrabia, kopiuje…)
Kolejny powrót Pestilence, kolejny w kompletnie nowym składzie, kolejna próba unowocześnienia
Dobijanie fanów, poziom zaawansowany.
Amorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.
Niedługo po wydaniu
Stare brytyjskie załogi z kręgu brutalnego grania dzielą się w zasadzie na dwie grupy – na te, które stały się wpływowe i odniosły stosunkowo duży sukces oraz te, które ledwie zaznaczyły swoją obecność w świadomości maniaków. Wśród wyjątków, znajdujących się gdzieś pośrodku, na szybko jestem w stanie wymienić tylko Cancer, Extreme Noise Terror i opisywany właśnie Benediction. Z wymienionej trójki bohaterowie tej recki mieli być może najwięcej szczęścia, bo po sformowaniu zespołu w 1989 dość szybko trafili pod skrzydła Nuclear Blast, stając się z miejsca jednym z ich najbardziej znaczących zespołów, a przy okazji nieźle wpisali się w ówczesny profil wytwórni – granie ciężkie, proste i ponure. Niemniej jednak już po trzech-czterech latach — czyli od momentu, kiedy pod death metalem grunt się zawalił — byli dla Niemców tylko kolejnym numerem w katalogu. Ale to temat na inną historię. Już przy pierwszym zetknięciu z Subconscious Terror, a bez zaglądania w teksty, można bez pudła zgadywać, że Brytyjczycy postawili tu na klimat nagrań. I wcale nie dlatego, że płyta brzmi hmmm… pierwotnie, tempa nie zabijają, a z obsługą instrumentów było u nich tak sobie. No, może nie tylko dlatego. W tych prostych jak konstrukcja cepa utworach (niektóre rozwiązania ocierają się o poziom punk rocka…) nie brakuje prawdziwie grobowych riffów, które są lekko przytłumionym tłem dla znakomitych wokali Barney’a. Wokalista Benediction nie musiał spinać dupska, by nadążyć za muzyką — co wymusił na nim później napierdol w Napalm Death — więc mógł sobie pozwolić na drobne urozmaicenia, zaś jego głos ma tutaj odpowiednią głębię i czas, żeby należycie wybrzmieć. Partie wokalne to bez wątpienia najjaśniejszy punkt Subconscious Terror, choć album ma jeszcze kilka plusów. Zespołowi należy się pochwała szczególnie za dobrze przemyślane zmiany tempa – niby to nic wielkiego, ale płynne przejście z wolnego w średnie albo krótka pauza tu i ówdzie fajnie zdynamizowały muzykę i — przy całej jej prostocie — uczyniły ją mniej przewidywalną. Najlepiej chyba to słychać w „Artefacted Irreligion” i „Experimental Stage”, które wraz z numerem tytułowym wskazałbym jako wizytówki Subconscious Terror. Wprawdzie żaden z nich nie dorównuje chwytliwością, rozmachem czy potęgą brzmienia hitom z „Realm Of Chaos” czy „War Master”, ale wstydu Benediction na pewno nie przynoszą. To dzięki takim przebłyskom materiał całkiem przyzwoicie przetrwał próbę czasu i potrafi cieszyć także dzisiaj.
Pierwsza dekada działalności Omophagia to okres pozbawiony znaczących sukcesów. Wystarczy tylko wspomnieć o wydanym własnym sumptem debiucie, z którym mało kto miał faktycznie do czynienia. Szwajcarzy mogli co najwyżej uzbroić się w cierpliwość i nucić za Kazikiem, że „los się musi odmienić”… No i w końcu się odmienił – za sprawą Unique Leader, którzy postanowili dać zespołowi szansę i wypchnąć go na szersze wody. Czy ta inwestycja się zwróci, czas pokaże. Moim zdaniem warto się In The Name Of Chaos zainteresować – choćby dlatego, że płyta jest cholernie niewymagająca i słucha się jej nad wyraz lajtowo. Mamy tu bowiem do czynienia z przeglądem tego, co się aktualnie wyrabia w death metalu, a więc materiałem typu „wszystko w jednym”. Znajdziemy tu zatem zabarwione klasyczną Florydą riffy (Malevolent Creation, Cannibal Corpse, ect.), brutalne zawijasy (Dying Fetus, Hate Eternal), trochę mechanicznego napierdalania (Soreption, Arkaik), aktywnie pracujący bas (skoro już skorzystali z „ósemki”, to postarali się, żeby było go słychać) oraz całą masę wyjątkowo rozbudowanych solówek (Vital Remains się kłania, kuuurwaaa!). Płyta została nagrana w prywatnym studiu zespołu, natomiast do obróbki oddano ją braciom Wiesławskim, dzięki którym nabrała nowoczesnego szlifu – nowocześniejszego, aniżeli wynikałoby to z samej muzyki. Jak szybko można się przekonać, Omophagia nie ograniczają się do zrzynania z jednej konkretnej kapeli; raczej korzystają ze wszystkiego, co w jakikolwiek sposób pasuje im do utworów. Niekiedy na takim podejściu do komponowania muzyka traci na spójności i zdarza się, że coś zgrzytnie w jej strukturach, ale Szwajcarzy i tak wychodzą z tego obronną ręką, bo In The Name Of Chaos jako całość sprawia lepsze wrażenie niż poszczególne kawałki w oderwaniu od siebie. Pod tym względem Omophagia mają sporo wspólnego z Abysmal Dawn, którzy na podobnych wzorcach i z podobnym rezultatem uprawiają kolażowy death metal. Ponadto obie grupy łączy również to, że z tak odtwórczą muzyką nigdy nie przebiją się do pierwszej ligi; będą raczej rozpatrywani w kategorii solidnego supportu. Taka jest brutalna prawda, Omophagia wyżej dupy nie podskoczy — w czym im na pewno nie pomoże oklepany image i przeciętny wokalista — ale jest na tyle sprawna, że potrafi zapewnić słuchaczowi kilkadziesiąt minut rzetelnego łomotu.


