Nie jest łatwo mnie przyłapać na słuchaniu At The Gates, ale raz na ruski rok (w dodatku przestępny) zdarza mi się zarzucić Szwedów na tackę; dzięki To Drink From The Night Itself nawet częściej niż to wcześniej bywało. Nie żeby zespół nagle zmienił się nie do poznania i zaczął wycinać jakieś nowatorskie cuda. Nic z tych rzeczy, po prostu trafili u mnie w dobry moment, kiedy melodyjny death metal nie stanowi choćby 1% słuchanej przeze mnie muzyki i przez to jest czymś egzotycznym. Poza tym album wydaje mi się znacznie ciekawszy niż nagrany po reaktywacji — a niemal identyczny objętościowo — „At War With Reality”.
Zagorzali fani kapeli przypuszczalnie nie znajdą na To Drink From The Night Itself niczego zaskakującego (ani nielubianego – bo to też ważne), czemu zresztą nie ma się co dziwić skoro pierwszy riff wchodzącego zaraz po introdukcji numeru tytułowego jest tak bardzo etdegejtsowy, że już bardziej się chyba nie da. Dalej Szwedzi jadą również po swojemu, pewnie nawet dość wtórnie, jednak bez popadania w typowe dla gatunku wesołe przytupy. Nie ukrywam, że to do mnie przemawia, podobnie jak fakt, że materiał odkrywa przed słuchaczem swoje zalety stopniowo, dzięki czemu wraz z kolejnymi przesłuchaniami bardziej intryguje niż nudzi. W przeciwieństwie do kolegów po fachu, At The Gates nie podali wszystkiego na tacy, więc wyłapanie czegoś fajnego może zająć chwilę lub dwie, a gdy już poświęcimy trochę czasu, okazuje się, że krążek może się poszczycić większą wyrazistością niż poprzedni.
Ja z prawdziwym zdziwieniem skonstatowałem, że na To Drink From The Night Itself jest na tyle świetnych numerów, że trudno mi wskazać ten najlepszy. Mimo to z mocnego i obszernego zarazem katalogu hitów „Palace Of Lepers”, „To Drink From The Night Itself”, „A Labyrinth Of Tombs”, „In Nameless Sleep”, „The Colours Of The Beast” i „Daggers Of Black Haze” stawiam na dwa ostatnie, które wyróżniają się niestandardowymi zmianami tempa i wyjątkowo melancholijnym klimatem. Co ciekawe, w pozostałych kawałkach At The Gates ani razu nie schodzą poniżej naprawdę dobrego poziomu i żaden z nich nie wydaje się zrobionym na odpierdol zapychaczem.
Jak widać poniżej, oceniam To Drink From The Night Itself bardzo wysoko, jednak weźcie poprawkę na to, że mój entuzjazm wynika po części z tego, że na co dzień raczej trzymam się z daleka od melodyjnego death metalu. Płyty słucha mi się bardzo przyjemnie i bez oporów, jednocześnie mam świadomość, że jest to coś w rodzaju miłej odskoczni od brutalnego dopierdalania. I niewykluczone, że niewiele więcej.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: atthegates.se
Postawmy sprawę jasno, jeśli ktoś wcześniej nie zasmakował w muzyce Antropomorphia, to Merciless Savagery nic w tym temacie nie zmieni, może go co najwyżej jeszcze bardziej zniechęcić do zespołu. Od poprzedniej płyty — a w zasadzie od trzech — Holendrzy nie wykonali ani jednego ryzykownego czy nieprzemyślanego kroku i dość kurczowo trzymają się sprawdzonego schematu w obszarach muzyki, brzmienia i imażu; do tego stopnia, że nawet tylna okładka niemal dokładnie powiela układ z
Visceral Disgorge zebrali sporo pochlebnych opinii za swój debiut „Ingesting Putridity”, ale zamiast pójść za ciosem, z niezrozumiałych dla mnie względów (chyba, że chodziło o śmierć gitarniaka) zamilkli na dobre kilka lat. Wydawnicza przerwa trwała u nich tak długo, że teraz w zasadzie muszą budować pozycję na nowo, jako zespół, który kiedyś ponoć grał fajnie, tylko mało kto już o tym pamięta. Jakby tego było mało, w międzyczasie konkurencja mnożyła się na potęgę, więc nie każdy brutal death ma szansę zaistnieć w szerszej świadomości. Visceral Disgorge powinno się udać, bo ich powrót w barwach Agonii to wyjątkowo brutalny i intensywny ochłap zagrany z nienaganną precyzją.
Kiedyś już zaliczyłem przelotny kontakt z twórczością Obscure Infinity, ale nie pozostawił on najmniejszego śladu w mojej pamięci, więc zakładam, że cudów wówczas nie usłyszałem. Minęło kilka lat i ponownie trafiłem na Niemców – tym razem przy okazji Into The Vortex Of Obscurity. Na pewno grają lepiej niż kiedyś, jednak wciąż w ich muzyce jest coś, co sprawia, że następnej płyty nie będę jakoś szczególnie wypatrywał.
Przy pierwszym przesłuchaniu debiut Sulphurous sprawia wrażenie kolejnego ołtarzyka postawionego ku czci Incantation. Wiecie – odpychający brud, smród i pozbawiona upiększeń death metalowa mielonka w niskich rejestrach. Jednak z każdym kolejnym odpaleniem Dolorous Death Knell skojarzenia biegną w kierunku innych kapel, w tym i takich, w których muzycy Sulphurous jeszcze się udzielają. Koniec końców okazuje się, że chociaż Duńczycy nie proponują niczego nowego, grają na tyle atrakcyjnie i po swojemu, że warto mieć na nich ucho.
Co może być lepszego dla maniaka Autopsy niż kameralny recital swoich ulubieńców oparty na osobiście wyselekcjonowanych kawałkach? Ano nic, niestety. Jednak gdy obniżymy nieco wymagania, mnóstwo radochy może nam sprawić również After The Cutting, czyli wypasiony box podsumowujący karierę zespołu do roku 2015. W skład tego pięknie wydanego zestawu wchodzą cztery krążki audio oraz — a raczej przede wszystkim — „książka” autorstwa Dennisa Dreada wzbogacona o mnóstwo archiwalnych zdjęć i znakomitych, nigdzie wcześniej niepublikowanych grafik. Za jednym zamachem możemy zatem nacieszyć i uszy i oczy, przy okazji przyswajając sporo ciekawostek z historii Autopsy.
Zaledwie 5 lat zajęło Niemcom z Sulphur Aeon wypracowanie sobie na tyle dobrej renomy w podziemiu, żeby ich trzecia płyta była wydawnictwem naprawdę wyczekiwanym. Sam byłem cholernie ciekaw, co też tym razem przygotują; nastawiłem się bardzo ostro i — jak już widzicie po ocenie — nie zawiodłem się. The Scythe Of Cosmic Chaos spełnia wszystkie moje oczekiwania. O jakiejś rewolucji w ramach stylu nie ma oczywiście mowy, jednak zespół z pewnością wykorzystał nowe możliwości wynikające z rozbudowania składu o dwóch muzyków.
Po wielkim sukcesie
Naiwność ma swoje granice, ja jednak dałbym sobie rękę uciąć, że wśród fanów zespołu znaleźli się i tacy, którzy po zachłyśnięciu się świeżością
Poprzedni album Prion odkładałem na półkę w przekonaniu, że argentyńskie trio już raczej nic lepszego z siebie nie wykrzesze. Minęło kilka lat i co się okazało – na 


