Profanity to już uznana marka na polu niemieckiego death metalu, prawdziwi weterani tamtejszej sceny, choć ani dorobkiem płytowym, ani aktywnością nigdy nie grzeszyli. Gdzie zatem szukać źródeł ich wysokiego statusu? Ano grają od dawna, co za naszą zachodnią granicą chyba wystarczy do sukcesu. To jednak wcale nie oznacza, że grają dobrze. Ich poprzedni album „The Art Of Sickness” zupełnie mnie nie ruszył, zaś wydany rok później split z Sinister z coverem Suffocation jedynie zniesmaczył. Na Fragments Of Solace jest nieco lepiej, ale wciąż nie na tyle, żebym komukolwiek polecał ten materiał.
Podstawowy problem Profanity polega chyba na tym, że ich ambicje znacznie przerastają umiejętności komponowania. Zespół chce grać brutalny i techniczny death metal z wieloma superskomplikowanymi partiami, zadziwiającymi aranżacjami, fantastycznymi melodiami i ogólnie – z efektem WOW. Bardzo chce. Bardzo, bardzo. Tak bardzo, że osiąga efekt odwrotny do zamierzonego: Niemcy są w stanie stworzyć jedynie jako-tako trzymające się kupy zlepki różnych zrzynek i zapożyczeń. W dodatku ciężko doszukać się w tych poczynaniach jakiejś konsekwencji – Profanity nie za bardzo wiedzą, czy by chcieli być drugim Necrophagist („The Autopsy” to praktycznie cover „Foul Body Autopsy” – a twierdzą, że są autorami całej muzyki), Decrepit Birth, Suffocation, a może Anata (zwłaszcza w „Where Forever Starts”), i w rezultacie próbują być wszystkimi naraz. Muzyce z Fragments Of Solace brakuje przez to płynności i spójności, a już szczytem wszystkiego są solówki wstrzelone w zupełnie przypadkowych miejscach.
Nie da się ukryć, że Niemcy potrafią grać — wszak po tylu latach wyrobienie sobie techniki wydaje się czymś oczywistym — ale niestety nie idzie za tym nic więcej. Jeśli jedynym pomysłem Profanity na muzykę ma być „gramy technicznie”, to nie należy oczekiwać, że taki materiał zapadnie w pamięć na długo. I nie zapada. W przypadku tego albumu naprawdę trzeba się zmuszać, żeby dotrwać do końca, a magia nazwisk zaproszonych gości (Dave Suzuki i Terrance Hobbs plus paru innych, mniej istotnych) niewiele w tym pomaga. Fragments Of Solace to płyta przekombinowana, nudna i irytująca.
ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.profanity.de
Nigdy nie było mi po drodze z Goratory, chociaż robiłem do kapeli kilka podejść i naprawdę, może nawet trochę na siłę próbowałem się do niej przekonać. A to wszystko z powodu jednego niepozornego człowieka o nazwisku Darren Cesca, który od lat należy do grona moich ulubionych perkmanów. Wszak nie bujałby się z resztą składu, gdyby nie byli w jakiś posób fajni, no nie? Może gra z nimi z litości? A może mają na niego teczkę? Przynajmniej część tych wątpliwości rozwiewa wydany po 16 latach przerwy Sour Grapes.
W Australii rośnie nam nowa gwiazda klasycznie pojmowanego death metalu. Faceless Burial pojawili się w zasadzie znikąd, zadebiutowali zaledwie trzy lata temu całkiem udanym „Grotesque Miscreation”, a już teraz łokciami przepychają się do czołówki takiego grania. Ja im kibicuję, bo wraz z kolejnymi wydawnictwami chłopaki robią ogromne postępy, a ich ciężka praca zdecydowanie przynosi efekty – Speciation to dla mnie jedna z najciekawszych płyt 2020 roku.
Ten działający nieco na uboczu holenderski zespół podjął wyzwanie rzucone kilka miesięcy wcześniej przez ich kolegów (i samych siebie) z Disavowed i powrócił z nowym albumem po aż 15 latach milczenia. Wynik to zaiste imponujący, lecz niestety – w tym przypadku większe wrażenie robi długość przerwy, niż muzyka zawarta na ich drugim krążku. Arsebreed zawsze byli poziom niżej niż Disavowed (ta nazwa powróci nie raz), Pyaemia, Severe Torture czy Caedere i Butoh nic w tej materii nie zmienia, choć być może chłopaki nawet bardzo się starali. Nie pojmuję na czym to polega, bo skład mają naprawdę porządny, doświadczenia również im nie brakuje, a jednak w takiej konfiguracji nie potrafią wykrzesać z siebie niczego wyrastającego ponad średnią gatunkową.
Trzynaście lat w brutalnym death metalu to szmat czasu, a właśnie taką przerwę zrobili sobie Holendrzy z Disavowed. W międzyczasie stali się klasykami takiego grania, punktem odniesienia dla innych – stąd też można by się spodziewać, że wraz z premierowym materiałem będą chcieli za jednym zamachem przeskoczyć konkurencję i wytyczyć nowe standardy dla bezwzględnego napierdalania. A tu niespodzianka – zespół w zasadzie zaczyna tam, gdzie skończył na
Następcę
Dawno żadna kapela nie zrobiła w death metalu takiego zamieszania jak Blood Incantation z debiutanckim „Starspawn”. Połączenie klasycznego podejścia do grania, kosmicznego klimatu i zaskakujących rozwiązań technicznych musiało robić wrażenie. Nic więc dziwnego, że oczekiwania w stosunku do następcy tego krążka były naprawdę ogromne - nic poniżej płyty dekady nie wchodziło w grę. Stąd też przy pierwszym kontakcie Hidden History Of The Human Race okazał się dla mnie pewnym rozczarowaniem, a wszystko to za sprawą riffu żywcem przeniesionego z „Immortal Rites', który Amerykanie wrzucili na początku „Slave Species Of The Gods”. Miało być oryginalnie i nietuzinkowo, a tu taki rip off? Cuś jest nie teges… Uprzedzę podsumowanie i już teraz podzielę się refleksją na temat Hidden History Of The Human Race, którą później spróbuję uzasadnić: Amerykanie nagrali album równie dobry, co „Starspawn”, wyraźnie od niego inny, lecz raczej go nieprzewyższający.
Na pierwsze wydawnictwo koncertowe Death przyszło nam czekać długo, bardzo długo… zbyt długo. Już nawet mniejsza o to, że inni herosi death metalu dużo wcześniej zaliczyli ten etap kariery, a w przypadku ekipy Chucka sprawa przeciągała się w nieskończoność. Chodzi mi raczej o to, że gdyby Live In L.A. (Death & Raw) ukazała się przynajmniej zgodnie z planem, to może udałoby się zdobyć więcej forsy na leczenie Chucka i sytuacja wyglądałaby inaczej. To tylko domysły, ale kto wie…
Jak to miło, że wraz z upływem lat Finowie z Gorephilia nie ulegli panującym w ich kraju tendencjom do grania pod Incantation – choć i takie wpływy u nich występują – i zamiast tego dzielnie trzymają się grania… pod Morbid Angel. Wiadomo, że takie podejście do death metalu nie czyni ich najbardziej oryginalną kapelą na świecie, ale mimo to w ich muzyce jest coś odświeżającego, naturalnego i przykuwającego uwagę. In The Eye Of Nothing to dowód na to, że namacalna wtórność wcale nie musi być przeszkodą, jeśli tylko zaangażowanie ze strony zespołu jest odpowiednio duże.
Dożyliśmy ciekawych czasów. Granie pod Incantation jest czymś dobrze widzianym (i niemal bez wyjątku takoż ocenianym), zewsząd atakują nas setki kapel mielących smrodliwy i ponury death metal w starym stylu, ociężały kult sączy się z głośników… Tymczasem Incantation na stare lata próbują liznąć sławy i maksymalnie (żeby nie napisać – rozpaczliwie) zwiększyć grono swoich odbiorców. A jako że ekipa pod wodzą Johna McEntee raczej nigdy nie miała potencjału, by hurtowo pisać hity, panowie skupili się na tym, co było w ich zasięgu – skondensowali struktury utworów i złagodzili brzmienie. Właśnie takie dziwne wnioski pojawiają się u mnie po parudziesięciu sesjach z Sect Of Vile Divinities.


