Atrocity zaistnieli w oficjalnym obiegu dzięki wydanej dla Nuclear Blast siedmiocalówce „Blue Blood”, która na ówczesnej scenie dość mocno wyróżniała się za sprawą hmm… kontrowersyjnej okładki autorstwa wokalisty Krulla. Sama muzyka, nieco nieskoordynowany death-grind, nawet jak na swoje czasy nie była niczym wyjątkowym, mimo iż dawała nadzieje na rozwinięcie się w coś podobnego do Disharmonic Orchestra. Tak się jednak nie stało, gdyż Niemcy poszli w zupełnie innym, choć również ambitnym kierunku i – przynajmniej na przestrzeni dwóch płyt — dobrze na tym wyszli, bo takiego death metalu w Europie nie grał wówczas nikt.
W ciągu zaledwie paru miesięcy od wydania epki zespół dokonał korekty składu oraz, co znacznie ważniejsze, wprost nieprawdopodobnego postępu techniczno-kompozytorskiego, co przełożyło się na wyjątkowo oryginalny/nietypowy materiał. Hallucinations, mimo pewnych niedostatków, można było śmiało stawiać w jednym szeregu z najlepszymi przedstawicielami gatunku, zwłaszcza tymi zza oceanu. Atrocity postawili na zakręcone, ostro poszatkowane struktury z mnóstwem nieoczywistych zmian tempa, popieprzonych riffów, zaskakujących solówek i naprawdę solidną dawką brutalności. W wielu fragmentach Niemcy wyprzedzili swoje czasy i stworzyli coś niebanalnego, choć do pełni szczęścia brakuje tu m.in. większej konsekwencji w ramach obranego stylu.
Hallucinations dostarcza od groma wrażeń. Weźmy taki „Deep In Your Subconscious” – toż to prawdziwa perła, która łączy wszystko, co na tej płycie najlepsze, jest jej doskonałą wizytówką, a dla zespołu – powodem do dumy. Oryginalne zagrywki przeplatają się tu z intensywnym pierdolnięciem, zaś główny motyw gitarowy (jeśli można go tak nazwać) nachalnie wwierca się w mózg i nie daje spać po nocach. Oprócz tego, że imponuje złożonością, ten utwór robi zarazem za „door selection” – jeśli ktoś już na nim odpadnie, to resztę debiutu Atrocity może sobie darować, nawet pomimo tego, że pozostałe kawałki nie stawiają przed słuchaczem aż takich wyzwań. No i obiektywnie nie są aż tak udane…
Nie tylko muzyka, ale i realizacja Hallucinations dalece wykraczała poza europejskie standardy. W Nuclear Blast musieli mieć świadomość, jak mocnym i wymagającym materiałem dysponują ich podopieczni oraz tego, że bez odpowiedniej oprawy cały wysiłek zespołu może pójść na marne. Stąd też decyzja, żeby zarejestrować album w Morrisound z zyskującym na popularności Scottem Burnsem. Same okoliczności nagrań są ciekawe – zespół zerwał się z trasy z Carcass, zaliczył wizytę na Florydzie, po czym wrócił na ostatnie koncerty. Wypad do Stanów zaowocował porządnym i bardzo selektywnym brzmieniem, które choć samo w sobie nie było może zbyt oryginalne, to doskonale sprawdziło się przy wszystkich aranżacyjnych zawiłościach.
Jako, że powyżej zasygnalizowałem już kilka jojknięć, to czas dojojczeć temat do końca i wyjaśnić, czemu Hallucinations nigdy nie przebił się do mojej topki, nawet tej za 1990. Po pierwsze – materiał jest bardzo techniczny, ale tak po „niemiecku”, a przez to trochę sztywny – całości ewidentnie brakuje feelingu, którym mogły się pochwalić Morgoth, Torchure czy Immortalis. Po drugie, co w dużym stopniu wynika z pierwszego – album nie angażuje w takim stopniu, w jakim powinien, choć obfituje w całą masę interesujących i nietypowych rozwiązań. Po trzecie – gdzieniegdzie brakuje spójności; zespół niepotrzebnie wplata w popieprzone struktury patenty zupełnie proste, niewyszukane i toporne. No i po czwarte – jak dla mnie Alex wokalnie nie do końca odnajduje się w tym stylu i sam w jakimś stopniu rozbija spójność muzyki, co najbardziej daje się odczuć w „Abyss Of Addiction”.
Nie ukrywam, że dość trudno mi wycenić Hallucinations i tak wypośrodkować ocenę, żeby zadowolić obu mnie. Jeden chciałby podkreślić odwagę i kunszt Atrocity oraz niezaprzeczalną oryginalność materiału, drugi zaś zasugerować przerost formy nad treścią i szczątkową chwytliwość. Z tych kalkulacji wychodzi mi naciągane 8. Morgoth jednak rządzi, ha!
ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.atrocity.de
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- GORGUTS – The Erosion Of Sanity
- HELLWITCH – Syzygial Miscreancy
- INCUBUS – Beyond The Unknown
No proszę, miałem nosa i dobre przeczucia – za sprawą „The Approaching Darkness” Orphalis dotarli do ściany i w tym konkretnym stylu już raczej nic więcej nie mogli osiągnąć/wymyśleć. W zaistniałej sytuacji zespół miał dwa rozwiązania: albo stanąć w miejscu i do końca swych dni klepać wariacje na temat ostatniej płyty, albo odejść od wypracowanej formuły i coś niecoś poeksperymentować. Niemcy wybrali tą drugą opcję i przyznam, że wcale źle na tym nie wyszli, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zawartość albumu niekoniecznie trafi do wszystkich dotychczasowych fanów kapeli.
Przyznam (bez tortur), że wielkim fanem typowego (czy. klasycznego) thrash’u nie jestem. Jedynie kilka kapel ląduje u mnie na stole do muzycznej konsumpcji. Uwielbiam natomiast wszelkie thrash’owe hybrydy na czele z black metalem, który tematyką, prezencją i jebnięciem idealnie łączy się z thrash’owym łojeniem. Nie mogłem zatem obojętnie przejść obok zespołu o nazwie Midnight. Utworzony na początku nowego milenium amerykański jednoosobowy projekt stworzony przez Athenara to obecnie świetna marka na scenie black/speed metalu. Dlatego też bardzo chętnie posłucham najnowszego dzieła Hellish Expectations.
Szwajcarski Requiem, zespół o jednej z najbardziej nieoryginalnych nazw na świecie, wystartował w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku, jednak z pierwszym oficjalnym wydawnictwem czekał aż do 2001 roku, kiedy to ukazała się epka „Nameless Grave”. Epka naprawdę dobra, od początku do końca dająca jasno do zrozumienia, że muzycy A) bardzo sobie cenią amerykańską scenę oraz B) mocno przykładają się do swojej roboty i niczego nie pozostawiają przypadkowi. Start Requiem mieli zatem udany, a mogło być tylko lepiej. I było. Minęły dwa lata i do nielicznej jeszcze bazy fanów trafił debiutancki Formed At Birth, który z łatwością przebił poprzedni materiał, potwierdzając tym samym duży potencjał zespołu.
Po naprawdę dobrym, acz z lekka zleżałym
W przypadku zaistnienia niespodziewanego sukcesu jakiejś dziwacznej zbieraniny kudłaczy należy kuć żelazo póki gorące i bookować pierwszy wolny termin w studiu, bo nie wiadomo, jak długo ludzie będą się czymś takim jarać. Właśnie z takiego założenia wyszli włodarze Metal Blade, kiedy śmieszno-straszny
Kiedy Damian Leski dołączył do Broken Hope nic nie zapowiadało, żeby jego macierzysta kapela miała na tym w jakikolwiek sposób stracić. Wręcz przeciwnie – zainteresowanie Gorgasm wystrzeliło (niechby i chwilowo) na fali hajpu związanego z
Jak widać po pełnym optymizmu tytule na okładce siódmej płyty Defiled, Japończycy skończyli wreszcie serię defetystycznych haseł, więc można było nieśmiało zakładać, że i w muzyce nastąpił u nich jakiś wyraźny progres i znowu będziemy mieli do czynienia z graniem na naprawdę wysokim poziomie. Aż tak dobrze nie jest, o przełomie i nowej jakości trzeba zapomnieć, ale i tak nie mam wątpliwości, że The Highest Level to najlepszy album zespołu od czasu
Ashes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po
Holendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego 


