Swoim najnowszym albumem Asphyx ostatecznie potwierdzili, że mają jeszcze co nieco do powiedzenia w brutalnej muzyce, a ich powrót nie był tylko jednorazowym wybrykiem, czy skokiem na kasę. Co więcej, wydaje się, iż Holendrzy czują się dziś na tyle pewnie, że w utworze tytułowym pozwolili sobie na komentarz — pod którym zresztą podpisuję się obiema rencyma — na temat obecnej kondycji death metalu. Komu jak komu, ale im wolno, bo raz, że to prawdziwi weterani, a dwa, że nagrali płytę jeszcze lepszą niż „Death… The Brutal Way”. Lepszą, choć niepozbawioną wad i w sumie ciągle daleką od tego, jak wyobrażam sobie perfekcyjny — czyli taki, jak „The Rack” — krążek Asphyx. O przewadze nad poprzednikiem przesądza i na uwagę zasługuje w mojej opinii zwłaszcza przemyślana konstrukcja Deathhammer – te najdłuższe (ale bez przesady – maksymalnie ośmiominutowe) i najbardziej ociężałe utwory są porozdzielane krótkimi i szybkimi strzałami (jak „Reign Of The Brute”) oraz standardowymi średniotempowcami. Dzięki temu płyta ma naprawdę dobry przepływ i nie zalatuje od niej nudą, więc takiego „Der Landser” słucha się z równym zainteresowaniem, co chociażby „Vespa Crabro”. Może to i niezbyt ambitny patent na różnorodność, ale przy oldskulowym graniu sprawdza się doskonale. Szkoda jednak, że muzycy nie wykorzystali w pełni zalet takiego układu i nie zapodali paru naprawdę siermiężnych i wgniatających w ziemię walców w archaicznym stylu – Deathhammer to raczej wolny, klimatyczny death niż pierwotny death-doom. Ale to tylko etykiety. Ważne, że jest ciężko, brutalnie, prosto (momentami aż się prosi o nieco bardziej urozmaicony rytm) i wymiotnie – czysty, esencjonalny Asphyx, który łatwo przemawia do słuchacza. W zasadzie nie ma się do czego przyczepić, ja jednakowoż muszę odrobinę ponarzekać na pozbawiony większej mocy sound perkusji (szczególnie werbla), który nie pasuje mi do surowych, ale ostrych wioseł. W tak mielącym zespole kręgosłup rytmiczny powinien brzmieć potężnie i być należycie wyeksponowany, a Holendrom z jakichś względów to umknęło, nie napomniał ich nawet Dan Swanö, który maczał tu paluchy. Pomimo tego niedopatrzenia, Deathhammer dostarcza wiernym fanom solidną dawkę wysokiej jakości hitów, żeby mogli spokojnie przetrzymać 2-3 lata do następnego krążka.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- GRAVE – Endless Procression Of Souls
- HAIL OF BULLETS – III: The Rommel Chronicles
Debiut tej amerykańskiej załogi to death-grindowy policzek wymierzony poczuciu dobrego smaku, wrażliwości na piękno i tzw. uczuciom religijnym, a zarazem smakowity kąsek dla wszelkiej maści popaprańców i miłośników muzycznej patologii. Obok The Age Of Clitoral Decay nie można przejść obojętnie. Grindu na scenie jest pod dostatkiem, więc Lividity musieli się czymś wyróżnić, żeby nie utonąć w tym wtórnym szambie. No i się wyróżnili. Po pierwsze, ekipa imić Kiblera grać potrafi, po drugie, czyni to z głową, a po trzecie zadbała o, jakby na to nie spojrzeć, dość oryginalne teksty. Schizolski kwartet nawala przede wszystkim w średnich, wgniatających tempach (kojarzących się trochę z Baphomet), jednak nie boi się także porządnych zwolnień, jak i typowo grindowego blastowania na oślep. Unikają w ten sposób monotonii i okrutnych schematów, a że brzmi to wszystko zaskakująco selektywnie, to i wrażenia podczas słuchania są niczego sobie. Niezłe riffy, spora różnorodność, fajne wokale (szczególnie te niskie), brak dłużyzn (muzycznych), zgrabnie sklecone czytelne struktury – to się może spodobać, i to nie tylko tym, którzy poza brutal gore death-grindem świata nie widzą. Na okrasę (albo dopchanie) dostajemy cover chyba największego hitu Impetigo. Na moje szczęście zagrali go po swojemu, bez charakterystycznej dla oryginału żenującej toporności. Wadą krążka, przynajmniej dla mnie, są przesadnie rozciągnięte w czasie introsy, które bardziej irytują niż robią jakikolwiek klimat. W mojej ocenie taki materiał powinien lecieć gładko od pierdolnięcia do pierdolnięcia, a tak trzeba swoje odczekać, albo co chwilę wysilać paluchy przy przewijaniu. Teraz słówko o tekstach. Tu chłopaki z Lividity nieco zaszaleli, bo do typowego porno-gore bełkotu dorzucili pojawiające się ni z tego, ni z owego nie trzymające się trochę kupy wątki antychrześcijańskie w wersji hard. Do pewnego stopnia jest to nawet zabawne, choć poziom takich liryków jest kwestią wysoce dyskusyjną. Na szczęście Kibler i Bishop śpiewają na tyle niewyraźnie, że nikt ich za obrazę moralności nie powinien ciągać po sądach, aczkolwiek np. w Polsce pewnie by spróbowano. Zanim jednak ich zdelegalizują, a płyty spalą, możecie nabyć The Age Of Clitoral Decay normalnymi kanałami i beztrosko gorszyć nią dzieci sąsiadów.
O ile mnie pamięć nie myli, to właśnie Enter Chaos zainicjował w Polsce wysyp „gwiazdorskich super projektów”. Bez gwiazd w składzie – taka lokalna wariacja. No bo spójrzmy na listę dziesięciu (sic!) muzyków biorących udział w tym zagadkowym przedsięwzięciu – jest tu ktoś z dużym nazwiskiem? Ano nie. Są panowie z Demise, ale ich mogę zaliczyć tylko do zajebistych, do znanych już nie. W każdym razie całe to (przypadkowe?) towarzystwo zmajstrowało płytę z dziewięcioma autorskimi kawałkami utrzymanymi w konwencji melodyjnego szwedzkiego death metalu oraz z niezrozumiale udziwnionym coverem jednego z największych hitów At The Gates. Płytę, która — jak nietrudno się domyśleć — do najspójniejszych (bo w sumie każdy gitarniak próbował ugryźć temat od innej strony) ani najoryginalniejszych na świecie nie należy. Dreamworker to granie nawet na niezłym poziomie, bo instrumentaliści dość sprawni, wokal Marty też bez zarzutu, ale przebłysków mamy tu raczej niewiele. Pewnym plusem jest to, że materiał jest szybszy i brutalniejszy niż twórczość typowego przedstawiciela tego gatunku ze Skandynawii. Gorzej natomiast płyta wypada od strony realizatorskiej, bo brzmienie uzyskane w Hertzu nijak się ma do muzyki. Może to wina pośpiechu, może braku sprecyzowanej wizji, ale faktem jest, że brakuje tu czytelności i przestrzeni, którymi powinna charakteryzować się taka muzyka. Album słuchalny, ale niezbyt często i bez przesady.
U Napalm Death wszystko zgodnie z oczekiwaniami, czyli bez większych zmian, toteż można mieć stuprocentową pewność, że dzięki czter-nas-te-mu (ma-da-fa-ka!) w ich bogatej karierze krążkowi Utilitarian tabunu fanów im raczej nie przybędzie, ale też zbyt wielu, jeśli jakichkolwiek, pewnie nie stracą. Angole konsekwentnie trzymają się wybuchowej stylistyki, formuły brzmieniowo-czasowo-ilościowej oraz poziomu osiągniętego na „The Code Is Red… Long Live The Code” (a jakby to naciągnąć, to i
Jupi! No, pół-jupi, żeby być precyzyjnym. Po kilku zdecydowanie chudych latach błądzenia po omacku w nieznanym, Aborted powrócił do grona zespołów słuchalnych. Przyznaję to z pewnym zaskoczeniem, bo byłem już skłonny postawić na Belgach krzyżyk (zresztą zasłużony), a tu nagle stanęli na nogi i prą przed siebie niczym zombiaki, które zgodnie z duchem czasów straszą z okładki. Natomiast z krążka straszy… niiic. Na Global Flatline niestety nie znajdujemy nawiązań do szaleńczych klimatów
Nie zliczę, ile już robiłem podejść do Psycroptic, ale od 2003 czy 2004 musiało być tego sporo – i zawsze kończyły się one klapą, a ja zniechęcony zapominałem o istnieniu kapeli na długie miesiące. Tym razem wreszcie się udało, i choć nie jestem na kolanach, ani nie zapomniałem o moich głównych faworytach, to The Inherited Repression mogę słuchać bez przymuszania i z dużą przyjemnością. Jak powszechnie wiadomo (albo i nie – bo chyba jakoś wyjątkowo popularni u nas nie są), Australijczycy z techniką zawsze stali na wysokim, a w ostatnich latach nawet nieosiągalnym dla innych, poziomie — potwierdzenie tego dostajemy zresztą niemal w każdej sekundzie nowego materiału — ale z komunikatywnością muzyki, jej przystępnością nigdy nie było u nich najlepiej, toteż wcześniejsze krążki raczej męczyły niż fascynowały. Aż do teraz, bo mimo wielu pierońsko zaawansowanych partii (momentami wymiatają tak, że kopara opada) łatwo je ogarnąć, a ogólna chwytliwość płytki bardzo pozytywnie zaskakuje. Do każdego kawałka, oprócz milionów technicznych zagrywek, wrzucono bowiem od groma melodii i fajnych patentów (głównie gitarowych), które łapie się w lot. Dla mnie na The Inherited Repression najbardziej wybija się chwytliwy „The Sleepers Have Awoken”, więc niezłym pomysłem było umieszczenie go na końcu – dzięki temu zabiegowi, po ewentualnym spadku napięcia, łatwiej się znów nakręcić, a chęć włączenia płytki od początku wzrasta. Za The Inherited Repression przemawia też pewna uniwersalność, sprawiająca, że album mimo braku typowo komercyjnych haczyków jest bardzo na czasie – znajdzie się tu zarówno coś z Aborted, Ulcerate, jak i ostatniego Decapitated – gdy odpowiednio zmiksujecie to sobie w głowach, rezultat powinien przypominać najnowsze dzieło Psycroptic. Że płyty dobrze się słucha i jest przyjemna, to już zaznaczyłem. Przydałoby się jednak, żeby również urywała dupę poziomem brutalności. Tymczasem takiego naprawdę konkretnego napieprzania, chwil nieprzewidywalności i czystego szaleństwa Australijczycy zapodali tu poniżej (moich) oczekiwań. Gdyby tak więcej poblastowali, gdyby dorzucili mocny growl, gdyby… Krwi i flaków brakuje, ot co. Pozostaje się cieszyć tym, co jest, a zatem nie tylko ciekawą muzyką, ale i wypasionym ultra selektywnym brzmieniem, czy udaną oprawą graficzną. Sami oceńcie, czy wam tyle wystarczy. U mnie pozostał niedosyt.
Włosi chyba mają słabość do różnej maści muzycznych dziwadeł, bo podejrzanie często wypływają stamtąd kolejne kapele, z którymi jest coś nie teges. Resurrecturis należy właśnie do takiej kategorii, choć początek "Non Voglio Morire" niczego takiego nie zwiastuje. Trzy pierwsze kawałki (interludium pomijam, bo niczego nie wnosi i szybko się o nim zapomina) to rozważnie potraktowany death metal – szybki, ciężki i agresywny, czyli dokładnie taki, jakiego oczekuje się od ludzi odpowiedzialnych za piosenkę 'Fuck Face'. Granie bez przebłysków, ale jak najbardziej do zaakceptowania. Cuda zaczynają się dziać dopiero od 'The Artist', który jest jakimś kulawym gotyckim gównem z niby posępnymi czystymi wokalami, elektronicznym syfem w tle i fatalnie piejącym babonem. To kurestwo robi tak potężne wrażenie, że za pierwszym razem musiałem się upewnić, czy przypadkiem sprzęt nie sprawił mi psikusa i nie przełączył muzyki na jakieś wypociny dla mentalnych cip. Tylko niby skąd coś takiego miało by się dostać do mojego odtwarzacza?! Prawda wypada mało atrakcyjnie dla Resurrecturis – oni naprawdę wrzucili na płytę gotyckie wypociny. To jednak nie ostatnia niespodzianka na "Non Voglio Morire", bo później dostajemy chociażby mdły szwedzki melo-death/metalcore, heavy metalowe mruczanki, trochę thrash’owania, ogniskową balladkę, czy nawet nu-metalowe szczyny. Zróżnicowaniem stylistycznym trzeci album Włochów niemal dorównuje
Powrót Greków do trzyosobowego składu przy okazji Sanctus Diavolos był dla mnie równie zaskakujący, co zwycięstwo ich reprezentacji narodowej w Mistrzostwach Europy, z tym szczegółem, że Rotting Christ — w przeciwieństwie do tego czegoś, co uskuteczniali piłkarze na boiskach Portugalii — zagrali w pięknym stylu. Sakis, Themis i Andreas spłodzili (to już prawie jak rodzina alternatywna he, he) album zdecydowanie odmienny od „Genesis", bardzo różnorodny, momentami eksperymentalny, lecz całościowo niezwykle spójny. Wszystko zaczyna się dość standardowo (gdy za standard przyjąć „Khronos" i „Genesis"), ale już od drugiego w kolejności „Thy Wings Thy Horns Thy Sin”, w którym pojawiają się partie chóralne (szczyt popieprzenia osiągają w „You My Cross”), wiadomo że Sanctus Diavolos będzie wymagał od słuchacza trochę więcej czasu i skupienia. Mocnym punktem płyty jest następujący po nim, a będący koncertowym hitem „Athanati Este” – ociężały i transowy, ze świetnymi wokalami (szczególnie w jego końcówce). Bardzo ciekawie prezentuje się „Sanctimonius” – jest to wyraźniejsze zwrócenie się ku eksperymentom (nie mylić z „A Dead Poem”!); forma wyciszenia i umiejętnej zabawy nastrojem. Przy „Serve In Heaven” następuje z kolei wielki przypływ specyficznej radochy – takiego grania po Grekach raczej się nie spodziewałem, co nie zmienia faktu, że ten ukłon w stronę przeszłości udał się znakomicie i doskonale wpasował w całość materiału. Takie brutalne i agresywne oblicze zespół kontynuuje jeszcze w „Shades Of Evil”, bo dwa końcowe numery bardziej pasują do świeższych dokonań kapeli. Wyjątkowe wrażenie robi utwór tytułowy, który przypomina jakiś podniosły diabelski hymn. Ósmy album Rotting Christ od początku wprowadza w przedziwny trans, który przerywa dopiero wybrzmienie ostatnich dźwięków i zatrzymanie krążka; wytworzony nastrój hipnotyzuje i odgradza od wpływów świata zewnętrznego. Przez te 48 minut i 39 sekund istniejecie tylko dla Gnijącego Chrystusa, reszta jest złudzeniem. Polecam zwłaszcza ludziom ceniącym sobie różnorodność i głębię w muzyce.
Jak to miło, gdy wszystko jest tak klarowne, jak w przypadku Option Paralysis! Czwarta płyta The Dillinger Escape Plan to strzał w dziesiątkę (w tym taką, jak poniżej), przy czym ta konstatacja nie wymaga nawet jednego pełnego przesłuchania albumu. Amerykanie zaczynają zajebiście już od pierwszych dzikich dźwięków „Farewell, Mona Lisa”, a później ten poziom tylko utrzymują – aż do zaprawionego bluesem „Parasitic Twins”. Żeby to się chociaż dało do czegoś przypieprzyć, ale nie – wszystko jest tip-top! Jestem przekonany, że spora w tym zasługa przeogromnej przystępności materiału, której w tym wypadku absolutnie nie powinno się utożsamiać z pójściem w prostotę czy wymięknięciem podmiotów grających. Na Option Paralysis także te najbardziej zawiłe i ekstremalne fragmenty mają w sobie dość lekkości, żeby je szybko zapamiętać i zwyczajnie się nimi cieszyć. Dzięki temu czas z płytą upływa błyskawicznie – od jednego rajcownego numeru do następnego (i tak przez nieco ponad 40 minut), a my mamy świadomość, że nie obcujemy z byle sezonową popeliną, tylko ambitnym wytworem kilku amerykańskich czubków. Oczywiście krążek nie jest powtórką z poprzednich, bo chłopaki konkretnie zmieniają się w ramach swego stylu. A że jest on na zajebiście szeroki i pojemy, to póki co nie ma mowy o zabrnięciu w ślepy zaułek czy autoplagiacie. Moi mili, The Dillinger Escape Plan to w tej chwili zespół w pełni dojrzały, który potrafi taśmowo tworzyć fajne, dalekie od banału piosenki, w których ekstrema wciąż jest namacalna, a to w mojej opinii wystarczy, żeby nazwać ich bandem wyjątkowym. I pomyśleć, że jeszcze niedawno (na etapie
Energetycznego thrash’u nigdy za wiele, szczególnie podanego w najbardziej klasycznym wydaniu. Jeśli ktoś akurat cierpi głód takiej muzyki, to proponuję sięgnąć po któryś z (dwóch!) pierwszych albumów brytyjskiego Xentrix. Na debiutanckim Shattered Existence Angole wprawdzie nie proponują niczego wielce odkrywczego, jednak wymiatają na tyle sprawnie, inteligentnie i bez zmiękczaczy, że żaden fan Testament (pierwszy riff jest niemal żywcem przeniesiony z „The New Order”), Forbidden (zwarta praca sekcji, porywająca motoryka), Exodus (ogólna chwytliwość) i Metallicy (brzmienie) nie powinien przejść obok tej płyty obojętnie. Na korzyść Xentrix przemawia przede wszystkim hmm… W zasadzie trudno postawić na jeden konkretny element ich muzyki, więc napiszę, że gatunkowa spójność wszystkich pomniejszych składników. Mamy tu bowiem świetną dynamikę, duże zróżnicowanie nawet w obrębie jednego utworu, sprytnie zbalansowane agresję i melodyjność (innymi słowy jest ostro, ale z głową), ożywcze solówki oraz odpowiednie umiejętności, żeby wszystkie pomysły uskuteczniać bez wiochy (jakkolwiek technicznie raczej im daleko do wyżej wymienionych Amerykanów). Dla mnie o przystępności i atrakcyjności tego materiału przesądza szorstki wokal Chrisa Astley’a. Chłop produkuje się absolutnie bez zarzutu, a jego głos doskonale wpasował się w obraną przez zespół konwencję – jest to lekko melodyjny krzyk poprzetykany wrzaskami, bez nieprzyjemnych pisków, wycia i zawodzenia. Nie spodziewajcie się pedalskich powerowych wpływów, to czysty thrash! Brzmieniowo album wypada może i bez cudów (ponownie kłania się Testament od drugiej płyty wzwyż plus czwarty opus Metallicy), ale szczęśliwie żaden instrument nie został potraktowany po macoszemu i nawet obecność basu jest niekiedy mocniej odczuwalna. Wracając do chwytliwości – na Shattered Existence praktycznie każdy kawałek można uznać za highlight i tylko wahania widzimisiów sprawiają, że ulubionym zostaje ten, a nie inny. Ja najbardziej stawiam na „No Compromise”, „Balance Of Power”, „Crimes” i „Heaven Cent”, choć i pozostałym niczego nie brakuje. Nie raz już spotkałem się ze stwierdzeniem, że Xentrix to najlepszy brytyjski zespół thrash’owy — bijący na głowę Onslaught czy Sabbat — i jeśli nawet jest w tym trochę przesady, to zajebistości choćby tego albumu nie sposób zakwestionować.


