28 czerwca 2025

Molested Divinity – The Primordial [2023]

Molested Divinity - The Primordial recenzja reviewMolested Divinity nie przestają mnie zaskakiwać. Najpierw faktem, że w ogóle chciało im się nagrać drugi album, a potem, gdy zdecydowali się kontynuować działalność bez swojego najbardziej rozpoznawalnego tego… no… członka. Trzecie zaskoczenie jest takie, że bez Batu Çetina wbrew pozorom zespół wcale nie stracił na jakości – Erkin Öztürk godnie zastąpił poprzednika, zaś nagrany z nim album okazał się najlepszym w dorobku Turków. W tym miejscu mógłbym zakończyć reckę, bo w zasadzie napisałem już wszystko, co chciałem, ale jestem świadomy, że niektórzy potrzebują trochę więcej słów zachęty.

Jeśli w muzyce Molested Divinity cokolwiek zmieniło się od wydania „Unearthing The Void”, to naprawdę niewiele, dosłownie detale, ale właśnie to te detale — w połączeniu z porządnie nasyconą, acz selektywną produkcją — stanowią o tym, że The Primordial jest krążkiem całościowo ciekawszym i mocniej angażującym, w swojej stylistyce wręcz kompletnym. Jest tu dosłownie wszystko, czego oczekuję od takiego grania (w dodatku w rozsądnych ilościach) i bodaj ani jednego elementu, którego byłbym skłonny się pozbyć. Nie bez znaczenia jest także to, że przy tak bardzo wyśrubowanym poziomie brutalności trzeci album Turków szybko wpada w ucho i można się nim zwyczajnie cieszyć.

Nie mam zamiaru wmawiać komukolwiek, że Molested Divinity stworzyli tu coś unikatowego, czego nikt przed nimi nie zrobił, jednak bez wątpienia za sprawą The Primordial awansowali w hierarchii brutal death. Obecne już wcześniej podobieństwa do Defeated Sanity, Cenotaph czy Inherit Disease nadal występują w muzyce Turków (choć w różnym natężeniu), ale nie rozpatrywałbym ich w kategorii zrzynki, co raczej jako wskaźnik poziomu, na jaki się wspięli wraz z tym albumem. Warto przy okazji zaznaczyć, że po względem technicznym kawałki Molested Divinity wydają się trochę prostsze i bardziej przystępne od utworów wspomnianej trójki – zespół napiera bez litości, gęsto i intensywnie, ale ani przez chwilę nie przegina z kombinacjami, a od jazzu trzyma się z daleka.

Jako że nawet na siłę nie potrafię się na The Primordial do czegokolwiek przyczepić, to skorzystam z okazji i po raz kolejny podważę sens utrzymywania przy życiu Decimation, skoro wielkich perspektyw przed tym zespołem raczej nie ma. Emre Üren powinien olać sentymenty, podjąć męską decyzję i skupić się wyłącznie na tym, co naprawdę dobrze mu wychodzi – na Molested Divinity, który ma znacznie większy potencjał i daje szersze możliwości do rozwoju/popisu.

Podsumowanie było już we wstępie, ale dla pewności się powtórzę: to najlepszy (i najdłuższy, hehe…) materiał w dorobku Molested Divinity, z którym bez kompleksów mogą pchać się do czołówki takiego grania.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/molesteddivinity/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2025

Exhumed – Gore Metal [1998]

Exhumed - Gore Metal recenzja reviewW ciągu paru lat tułaczki w podziemiu Exhumed zaliczyli dwa istotne przełomy, jeśli chodzi o rozpoznawalność. Pierwszym był split „In The Name Of Gore” z Hemdale, który zwrócił na nich oczy fanów ekstremy, a drugim wydany przez Relapse debiut, dzięki któremu udało im się zaistnieć w świadomości zwykłych słuchaczy oraz — już zdecydowanie na wyrost — trafić do czołówki krwistego metalu. W parze z rosnącą popularnością zespołu szedł rozwój stricte muzyczny, choć akurat w tym przypadku o znaczących przełomach nie może być mowy, co najwyżej o naturalnej ewolucji.

Gore Metal wyraźnie przerasta poprzednie wydawnictwa Exhumed, bo jest i lepiej zagrany, i wyprodukowany (James Murphy odpowiada za mix), a przy tym w żadnym stopniu nie wyłamuje się z przyjętej przez zespół konwencji. Słychać tu wierność ideałom, jak również rozwój, jaki poczyniła cała kapela, ale… pod względem poziomu kompozycji debiut Amerykanów wcale dupy nie urywa. Carcassowy death-grind z punkowym zacięciem ma to do siebie, że zwykle dobrze wchodzi i tak też jest z Gore Metal, tyle że później z tej płyty niewiele w głowie pozostaje. Na przestrzeni lat zespół nauczył się pisać dość uporządkowane kawałki (co nie znaczy, że wyzbył się chaosu – vide niektóre solówki), jednak nie dorósł jeszcze do tego, by je jakoś sensownie zróżnicować. W rezultacie materiał jest zbyt schematyczny i jednowymiarowy, zwłaszcza jak na taką (43 minuty) objętość.

Wrażenie jednorodności — a niekiedy nawet monotonii — Gore Metal potęguje bardzo równy poziom poszczególnych utworów – absolutnie nie ma się czym zachwycać, ale też nic od nich nie odrzuca, są po prostu średniawe. Wprawdzie im dalej (naprawdę daleko – od dziesiątego numeru wzwyż) w las, tym robi się trochę ciekawiej i pojawiają się jakieś przebłyski talentu, jednak wciąż nie ma ich tak dużo ani nie są aż tak szałowe, żeby zmienić raczej chłodny odbiór całości. Cover Sodom niczego nie wnosi, bo i czemu miałby wnosić.

Na swój debiutancki album kolesie z Exhumed stworzyli materiał na miarę swoich ówczesnych możliwości, czyli dosyć solidny, ale niewiele wyrastający ponad przeciętność, którego najmocniejszym punktem jest… produkcja. Nie wątpię w ich zaangażowanie ani dobre chęci, problem w tym, że jeśli Gore Metal czymś szokuje, to absurdalnie przerysowaną oprawą, nie zaś zabójczą muzyką.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

18 czerwca 2025

Gorguts – Live In Rotterdam [2006]

Gorguts - Live In Rotterdam recenzja reviewW 2006 roku po Gorguts nie było już śladu, ale wciąż nie brakowało chętnych-przedsiębiorczych, którzy przy minimalnym wkładzie własnym byli skłonni przyciąć kilka dolców na tlącym się w fanach sentymencie do nazwy. Wystarczyło zagadać do Lemay’a, ten dał błogosławieństwo i włala – Kanadyjczycy dorobili się oficjalnej koncertówki. Koncertówki, która jest niczym innym, jak delikatnie przypudrowanym bootlegiem sprzedawanym w cenie regularnej płyty – pierwszy duży minus.

Materiał, jaki trafił na Live In Rotterdam, teoretycznie pochodzi z koncertu zagranego 17 kwietnia 1993 w Rotterdamie w ramach europejskiej trasy, którą kanadyjscy bogowie odbyli w towarzystwie Blasphemy. Czemu teoretycznie? Dlatego, że brzmienie jest podejrzanie selektywne nawet jak na daleko posunięty remaster, a chociaż Lemay zachęca publikę do aktywności (aż raz), to samej publiki ani przez sekundę nie słychać – ani między kawałkami, ani w ich trakcie. Ja wiem, że holenderscy fani uchodzą za wyjątkowo drętwych, ale są pewne granice i raz na jakiś czas odgłos paszczą wydać wypada, szczególnie przed wielkim Gorguts. Innymi słowy: atmosfery deathmetalowego święta brak – drugi duży minus.

„Setlista” tego wydawnictwa na pierwszy rzut oka wygląda bardzo zachęcająco, bo jest tu sześć numerów z „The Erosion Of Sanity” oraz dwa z „Considered Dead”, więc same wspaniałości, w dodatku świetnie zagrane i zaśpiewane z charakterystycznym dla Lemay’a przejęciem. Słucha się tego z przyjemnością, wszak to same przeboje, a wśród nich „Orphans Of Sickness”, „Inoculated Life”, „Dormant Misery” czy „Bodily Corrupted”. Problem w tym, że osiem kawałków wczesnego Gorguts daje w sumie jedynie 32 minuty, a to mało, naprawdę mało, zwłaszcza jak na Oficjalną Płytę Koncertową – trzeci duży minus.

Live In Rotterdam na kilometr śmierdzi jakimś przewałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby ten cały „szoł” był zapisem próby przed trasą, kiedy nowy skład jeszcze się docierał, bo poprzedni posypał się zaraz po premierze „The Erosion Of Sanity”.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/GorgutsOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2025

Trauma – Comedy Is Over [1996]

Trauma - Comedy Is Over recenzja reviewNiewiele jest w polskim (death) metalu kapel równie zasłużonych, co Trauma, a jednocześnie tak bardzo niedocenianych. Ekipa Mistera niby zawsze cieszyła się jakimś tam szacunkiem, ale zupełnie nie przekładało się to na popularność wśród odbiorców, zainteresowanie wydawców czy promotorów. Sam zespół też nie robił zbyt wiele, żeby poszerzyć grupę potencjalnych słuchaczy: ani nie gonił za aktualną modą, ani nie robił wokół siebie zamieszania, ani też nie wymyślił sobie fikuśnego image’u i pokręconej ideologii – marketingowe samobójstwo. Chłopakom naiwnie wydawało się, że do sukcesu wystarczy sama muzyka…

Nie wystarczyła. Kiedy inni, gorsi i bardziej pazerni, dorabiali się błyszczących płyt, Trauma szarpała się z realiami, wydając w podziemiu kolejne demówki, zaś na upragniony debiut musiała czekać aż do 1996 roku. Właśnie wtedy nakładem Szkoda-Gadać-Kogo ukazała się Comedy Is Over – płyta… ehhh, kaseta z muzyką inną, niż wszystko wokół – nietypową, świeżą i oryginalną. Owszem, to wciąż był death metal, ale nieprzesadnie ekstremalny, w dodatku z wyczuwalnym progresywnym zacięciem, który nijak się miał do popularnych naonczas wariacji na temat Deicide i Morbid Angel. Na Comedy Is Over zespół, wbrew trendom, nie zafiksował się na szybkości czy brutalności, postawił za to na całokształt kompozycji i ich indywidualne wyróżniki.

Utwory na debiucie Traumy, zwłaszcza te dłuższe i najbardziej rozbudowane, do dziś zaskakują odważnym podejściem do tematu, bogactwem użytych środków i niebanalnymi strukturami. W każdym kawałku pojawiają się nieoczywiste rozwiązania, intrygujące melodie czy powodujące opad kopary solówki. Na Comedy Is Over grupa ma naprawdę wiele ciekawego do zaoferowania (oraz fachowo ogarnia to od strony technicznej) i nawet jeśli część z zawartych na krążku pomysłów jest, cóż… nieortodoksyjnie deathmetalowa, to są tak zaaranżowane, że po prostu pasują do całości i koniec końców świetnie się sprawdzają. I ważna kwestia – są charakterystyczne tylko dla Traumy i nie sposób przypisać ich innym kapelom.

Na Comedy Is Over trafiło tylko sześć, ale za to dojrzałych i znakomicie napisanych utworów (intro i outro z zasady pomijam), spośród których właściwie każdy mógłby stanowić wizytówkę albumu, bo i każdy skupia w sobie to, co u Traumy najlepsze. Mimo to i tak muszę wyróżnić niesamowity „Perfection”, który wyrasta na ten naj-naj już w trakcie pierwszego przesłuchania i już nigdy nie daje o sobie zapomnieć – totalne mistrzostwo Mistera i pokaz możliwości całego zespołu.

Jedynym słabszym punktem Comedy Is Over, a to i tak tylko z perspektywy czasu, jest produkcja. Nie ma dziadostwa, nie ma lipy, ale po 30 latach — uwaga, wielkie zdziwko — zwyczajnie się zestarzała (klawisze…), choć w swoim czasie na pewno nikomu — ani muzykom, ani realizatorom S.L. Studio — wstydu nie przynosiła. No i wyróżniała się na tle naszej sceny.

Debiut Traumy to dla mnie materiał wyjątkowy – oryginalny i absolutnie nie do podrobienia. Zawsze wracam do niego z takim samym zainteresowaniem i za każdym razem w napięciu wyczekuję solówki w „Perfection”. Klejnot w koronie polskiego death metalu!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 czerwca 2025

Mgła – Exercises In Futility [2015]

Mgła - Exercises In Futility recenzja reviewMgła to fenomen. Skromny jednoosobowy projekt, działający w głębokim cieniu Kriegsmaschine, który w niewiele ponad dekadę wyrósł na jedną z bardziej hajpowanych blackowych kapel na świecie. Taaak, to się, kurwa, nazywa sukces. Jeeednak pomimo napływających z każdej strony ochów i achów, do mnie muzyka Mgły nie trafiła ani za pierwszym, ani za drugim razem. Dopiero Exercises In Futility — jako materiał przełomowy i w każdym aspekcie dystansujący wszystkie poprzednie wydawnictwa razem wzięte — trwale zmienił moje podejście do zespołu. Właśnie takiej jakości oczekuję od grup wynoszonych na piedestał!

Exercises In Futility stylistycznie ani w ogólnych założeniach nie odbiega od starszego o trzy lata „With Hearts Toward None”, ale jak to w blacku – Diabeł tkwi w szczegółach. Począwszy od brzmienia, które wreszcie zyskało należytą głębię i selektywność, przez pewniej wykonane i czytelniejsze wokale, po same kompozycje, którym daleko do pozbawionego iskry monotonnego rzępolenia. Muzycy Mgły ujawnili tu swój prawdziwy potencjał, dzięki czemu utwory odznaczają się dużą wyrazistością, wewnętrzną różnorodnością, naprawdę ciekawymi pomysłami i całą masą aranżacyjnych smaczków (perkusja!). Całość jest spójna, dynamiczna i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, a przez to angażująca od początku do końca.

Wspomniana już wyżej wyrazistość muzyki Mgły ma dużo wspólnego z mocnej niż kiedykolwiek wcześniej zarysowanymi melodiami i kreowanym z ich pomocą dość melancholijnym klimatem. Żadne to tam pretensjonalne pitu-pitu, a rozsądnie prowadzone i naturalnie przenikające się motywy wyciskane prosto z gitar, które są dodatkowo podobijane bogatymi partiami perkusji. Nie ma w tym może wielkiej filozofii ani przesadnych technicznych zawiłości, a jednak struktury utworów sprawiają wrażenie bardzo gęstych i wielowymiarowych – mimo to łatwo zapadają w pamięć i nie można się nimi nasycić.

Na Exercises In Futility nie brakuje szybkich i agresywnych partii, a ogólny poziom intensywności materiału nie budzi zastrzeżeń, ale na pewno muzyka nie odznacza się aż taką surowością i piwnicznym sztynksem, co ta z poprzedniej płyty. Można nawet dojść do wniosku, że zespół złagodniał i stał się bardziej przystępny. Czy to źle? Niekoniecznie, lepiej być komercyjnym z klasą, niż podziemnym tylko dla zasady.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mglaofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2025

Rotting Christ – 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus [2025]

Rotting Christ - 35 Years Of Evil Existence - Live In Lycabettus recenzja reviewRotting Christ po wieeelu wizytach nad Wisłą wchłonął cuś niecuś z polskiej kultury i wcale nie chodzi mi tutaj o wódkę i pierogi, a o zamiłowanie do wszelkiego rodzaju rocznic, jubileuszy i akademii ku czci… które swoją drogą również można powiązać z wódką i pierogami. W rezultacie ostatnio dostaliśmy już drugi w ciągu dekady podwójny album koncertowy, którym Grecy świętują 35 rocznicę przejścia z prymitywnego grindu na bezbożny black metal. Pod względem wytrwałości mało kto może się równać z braćmi Tolis, natomiast bardziej konsekwentnych (stylistycznie) paru już by się znalazło – stąd też obie płyty wypełniają bardzo różne, niekiedy skrajnie, dźwięki.

Na 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus trafił niemal dwugodzinny koncert, jaki Rotting Christ zagrali w czerwcu 2024 w amfiteatrze na górze Lycabettus w Atenach. Koncert stosunkowo przekrojowy i dość satysfakcjonujący, jednak mam wrażenie, że przygotowany głównie z myślą o młodszych/nowych fanach. Skąd te przypuszczenia? Ano z osobliwości w setliście. Do tego, że Rottingi kompletnie olewają „Khronos”, zdążyłem się już z bólem serca przyzwyczaić, jednak całkowite pominięcie „Non Serviam” wydaje mi się zabiegiem z lekka dziwnym, tym bardziej, że numer tytułowy to kult i prawdziwy hymn, przy którym można sobie pokrzyczeć. Dostajemy za to niczym nieuzasadnioną nadreprezentację „Kata Ton Daimona Eaytoy” i niepotrzebny cover Thou Art Lord. Hitów oczywiście nie brakuje — m.in. „The Sign Of Evil Existence”, „King Of A Stellar War”, „Athanatoi Este”, „Nemecic”, „Under The Name Of Legion”, „Demonon Vrosis” — ale Grecy mogli dużo lepiej wyważyć program całości.

Objętościowo 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus nie odbiega zbyt drastycznie od „Lucifer Over Athens”, choć na pewno jest wydawnictwem skromniejszym (co się tyczy zwłaszcza liczby utworów i oprawy), nadrabia za to wysokim poziomem odegrania, profesjonalną (ale bez wodotrysków – życzyłbym sobie głośniejszych gitar) realizacją i odpowiednim klimatem. Konferansjerka może i nie rzuca na kolana, ale Sakis przy swoim doświadczeniu wie, co i kiedy powiedzieć, żeby wywołać reakcję u publiki. Właśnie, publika. Słychać ją bardzo dobrze, bierze ona czynny udział w koncercie i fajnie podkręca atmosferę – tego akurat na „Lucifer Over Athens” mi brakowało.

Trochę mnie zastanawia, czemu, zważywszy na ciekawe okoliczności przyrody, 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus nie wydano w formie blureja albo chociaż nie dołożono go do płyt audio. Miałoby to więcej sensu i wyglądało atrakcyjniej, niż gołe płyty i pozbawiony książeczki digipak z paskudną okładką. Do zakupu takiego zestawu na pewno bym zachęcał, a tak – bardziej polecam „Lucifer Over Athens”.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2025

Yattering – Human’s Pain [1998]

Yattering - Human’s Pain recenzja reviewZanim Yattering stworzył przełomowy „Murder’s Concept” i zwrócił na siebie uwagę (death) metalowego świata, po prostu se był – egzystował w głębokim podziemiu jak tysiące innych niewybijających się niczym kapel: klepał kolejne demówki, grał lokalne koncerty i w zasadzie tyle. Po paru latach szarpaniny z niesprzyjającymi realiami zespół dochrapał się jednakowoż debiutu — wydanego przez zupełnie nieistotną Moonlight Productions — który… przeszedł bez echa. Brak wymiernego sukcesu Human’s Pain można zrzucić na karb kiepskiej koniunktury, skromnej promocji czy nieprzychylności mediów, ale można wskazać też coś bliższego prawdy – ten materiał dupy nie urywa.

Human’s Pain to nieco ponad 40 minut dość brutalnego i mocno zagęszczonego death metalu, w którym dużą rolę odgrywa element ledwie kontrolowanego chaosu. Yattering stawia tu przede wszystkim na intensywny wygar, upakowane częstymi zmianami tempa struktury, efektowne techniczne zagrywki i szalone, a przy tym zaskakująco urozmaicone wokale. W związku z tym kompozycje zawarte na albumie do czytelnych czy najprostszych nie należą, co samo w sobie nie byłoby żadnym problemem, gdyby tylko były bardziej wyraziste. Niestety, pomimo naprawdę wielu kombinacji kawałki nie powodują żadnych uniesień ani nie zapadają w pamięć. Nawet najciekawszy w zestawie „Lost Within” trudno uznać za hit. Ktoś mógłby powiedzieć, że to taka specyfika stylu, a jednak Cryptopsy, do którego Yattering tu najbliżej, potrafili pisać wpadające w ucho wyziewy.

W każdym z utworów z Human’s Pain występuje sporo całkiem udanych pomysłów i nieszablonowych zagrywek, ale nie tworzą one spójnej, przekonującej całości; istnieją obok siebie i nie są w stanie należycie skupić uwagi. Brakuje mi tu ciągłości idei, podążania za rozpoczętym motywem i aranżacyjnej płynności. Mimo iż muzycy Yattering są co najmniej ogarnięci (zwłaszcza Ząbek!), to trochę się miotają – raz próbują zrobić coś nowoczesnego, ostro kombinując, raz uskuteczniają zwyczajną mielonkę w typie klasycznego death metalu – a to wszystko w obrębie jednego numeru. O ile każde z tych podejść osobno może się podobać, to wymieszane w przypadkowych proporcjach już nie przekonują.

Debiut Yattering nie jest dla mnie krążkiem, do którego warto jakoś szczególnie często wracać, bo zawiera zaledwie zalążki tego, czym zespół zasłynął/zachwycił później. To solidna robota, przyzwoicie wyprodukowana, ale bez znaczących przebłysków.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 maja 2025

Convent – Abandon Your Lord [2009]

Convent - Abandon Your Lord recenzja reviewPonad ćwierć wieku działalności Convent na krajowym poletku można podsumować krótko: pasmo niepowodzeń. Pomimo coraz to lepszej muzyki i całkiem niezłego na nią odzewu, zespół nigdy nie przebił się do krajowego mejnstrimu, choć niewątpliwie dorobił się rozpoznawalnej nazwy. Czasami szczęściu trzeba pomóc, nadstawiając dupska tu i ówdzie, jednak ludzie skupieni wokół Convent (a już zwłaszcza lider) zasłynęli z ostro manifestowanej niechęci do babrania się w scenowych układzikach, słodzenia komu popadnie i robienia kariery za wszelką cenę, czym zamknęli przed sobą niejedne drzwi. Postawa to może i chwalebna, ale mało opłacalna – najlepszym tego przykładem jest debiutancki Abandon Your Lord, który ukazał się w… dwudziestą rocznicę założenia zespołu.

Materiał na Abandon Your Lord powstawał przez baaardzo długi czas (historia niektórych utworów sięga nawet 1996 roku), a mimo to brzmi niezwykle spójnie, nie stracił nic z pierwotnej świeżości, zaś ogólną intensywnością dorównuje współczesnym produkcjom. Z jednej strony duża w tym zasługa wysokich umiejętności muzyków, a z drugiej specyficznego stylu Convent. Zespół świetnie odnajduje się w gęstym, pokomplikowanym graniu z mnóstwem niestandardowych zmian tempa, popieprzonymi solówkami czy oryginalnie pracującym basem, przy czym te wszystkie kombinacje brzmią naturalnie, w sposób niewymuszony, bo całość ma mocno klasyczny sznyt charakterystyczny dla Cryptopsy, Immolation i Morbid Angel. Co ważne – wrzucenie Convent do worka z tymi dużymi nazwami to ani przypadek, ani przesada.

Zespół wybrał sobie dość wymagającą dyscyplinę i w jej ramach serwuje naprawdę porządny wygrzew — szybki, brutalny i efektowny — jednak dzięki swojemu doświadczeniu w żadnym momencie nie przegina z zawiłością aranżacji czy ozdobnikami. Nie przeczę, że dla niektórych na Abandon Your Lord może się dziać zbyt wiele, ale nie wiązałbym z tego z przerostem formy nad treścią. Strona techniczna, choć istotna i dopieszczona, nie przesłania czystej agresji płynącej z muzyki Convent ani jej oldskulowego diabelskiego feelingu. Niezależnie od tego, ile w taki „Oppositive To The Nature”, „Blessed Amongst The Flock” czy „King Is Naked” władowano zagrywek, to przede wszystkim zgrabne deathmetalowe przeboje, do których chętnie się wraca.

Jedyny problem Abandon Your Lord widzę w bonusie – coverze Slayera. W zasadniczej części „Seasons In The Abyss” trzyma się kupy i jest poprawnie odegrany. Niestety już wokalom znanego z Azarath Bruna brakuje odpowiedniej dynamiki, zaś potencjalnie największa atrakcja tej wersji — kwartet smyczkowy — jedynie zamula i irytuje. Doceniam odwagę i nieortodoksyjne podejście do tematu, nie doceniam rezultatu.

Każdy, kto latami czekał na pełnowymiarowy debiut Convent, nie mógł być zawartością Abandon Your Lord zawiedziony. To dojrzały i niepozbawiony siary death metal w profesjonalnej oprawie brzmieniowej, przed którym nie raz przychodzi pochylić głowę w geście szacunku.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

19 maja 2025

Deception – Nuclear Wind [2004]

Deception - Nuclear Wind recenzja reviewDeception niestety nigdy nie zrobili kariery na miarę swojego potencjału, a zapowiadali się nadzwyczaj dobrze. Wydane na początku lat dwutysięcznych demówki zespołu na tle reszty polskiego podziemia wyróżniały się jasno określoną wizją muzyki i jej wysokim poziomem, zaś koncerty grane w ramach ich promocji chyba nikogo nie pozostawiły obojętnym. Świeżość, spontan i od groma wpływów Morbid Angel – to musiało chwycić. I chwyciło! Tym bardziej, że z roku na rok mielczanie nabierali doświadczenia i robili wyraźne postępy. Ukoronowaniem tego okresu jest debiutancki Nuclear Wind.

Tytuł pierwszej płyty Deception mówi wszystko o jej zawartości, nie pozostawia żadnych niedomówień i w zasadzie wyczerpuje temat: zespół napierdala. Podejście do muzyki, jej istota – to wszystko opiera się na bezlitosnym blastowaniu ku chwale death metalu. Stylistycznie nie ma tu zatem znaczących zmian w stosunku do demówek i nad całością wciąż unosi się duch Hate Eternal, jedynie aranżacje nowszych utworów są lepiej przemyślane, a ogólny poziom wykonania wyższy. Wiadomo, kompozycyjnie to dalej nie jest Everest — zwłaszcza gdy chłopaki wpadają w niekończące się ciągi blastów — ale żywiołowość materiału, jego energetyczność i niewymuszona chwytliwość zdecydowanie to wynagradzają.

Deception praktycznie nie zdejmują nogi z gazu, co nie znaczy, że Nuclear Wind jest albumem jednowymiarowym. Owszem, na pierwszy rzut ucha może sprawiać takie wrażenie, jednak trio z Mielca zadbało tu o pewne urozmaicenia, dzięki którym materiału słucha się bez poczucia znużenia. Pierwszym są solówki – trochę melodyjne, trochę dzikie, w sam raz, żeby zrobić odrobinę zamieszania pomiędzy kolejnymi blastami (jak w „Modern Apostles”). Drugim są wolniejsze, typowo koncertowe partie, bo i takie o dziwo występują – właśnie wtedy (choćby w „Revenge”) do głosu dochodzi fascynacja zespołu wgniatającą stroną Morbid Angel.

Po dwóch demówkach nagranych w Hertzu zespół zaryzykował i celem rejestracji debiutu udał się do Screw Factory. Opłaciło się, bo Nuclear Wind to bodaj najlepsza produkcja, jaka opuściła mury tego studia – jest w tym odpowiednia selektywność, jest wystarczająco dużo brudu, nie ma natomiast charakterystycznego dla tego miejsca plastiku.

Nuclear Wind to zaprawdę zacny debiut i warto do niego jak najczęściej wracać. Niby to nic niezwykłego — ot podany bez udziwnień death metal — a jednak doprowadzone do absurdu blastowanie wciąż robi wrażenie.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2025

Phrenelith – Ashen Womb [2025]

Phrenelith - Ashen Womb recenzja reviewPhrenelith zaliczyli bardzo mocny start, czym niewątpliwie przyczynili się do rozruszania i zwiększenia renomy lokalnej sceny, zaś jeśli o mnie chodzi – wbili się w pamięć i rozbudzili nadzieje na jeszcze lepsze materiały w przyszłości. Duńczycy mieli naprawdę duży potencjał, by zawojować kawał(ek) świata, tymczasem lata mijały, a w ich muzyce/karierze nie nastąpił żaden godny odnotowania przełom. Ba, jestem nawet zdania, że z płyty na płytę zespół traci na pierwotnej wyrazistości i coraz bardziej wtapia się w średnią krajową. Nie znaczy to jednak, że Ashen Womb jest krążkiem nieudanym. Absolutnie nie – wszak duńska średnia prezentuje się cacanie. Problem w tym, że wciąż mam w stosunku do ich wyższe wymagania.

Poprzedni album Phrenelith nie zrobił na mnie większego wrażenia, choć nawet nieco na siłę próbowałem znaleźć w nim „to coś”, jakiś powód do podniety – bezskutecznie. Słuchało się go przyjemnie, a potem bez żalu wracało do debiutu. Po wysłuchaniu Ashen Womb chce się natomiast wrócić do „Chimaera”… Jak na moje ucho, Duńczycy zaczęli za bardzo kombinować, babrać się w grząskich klimatach i urozmaicać to, czego urozmaiceń wcale nie potrzebowało. Czyżby doszli do wniosku, że wyczerpali wcześniejszą formułę i koniecznie muszą zrobić coś innego? Chyba nie do końca, bo jednak lwia część Ashen Womb to porządny death metal w niemal identycznym stylu, jaki znamy z „Desolate Endscape”: gęsty, dynamiczny i miażdżący chwytliwymi riffami.

Duńczycy nie zapomnieli ani jak grać na poziomie (aczkolwiek na zmianie perkusisty akurat trochę stracili), ani jak solidnie zabrzmieć, ale za to pojawiły się u nich pewne problemy z kreatywnością. Nie czepiam się zanadto — przynajmniej na razie! — tego, że część patentów z Ashen Womb można przypisać innym kapelom (w tym i takim, w których udzielają się członkowie Phrenelith), bo to zawsze da się wytłumaczyć podobnym stylem czy wypracowanymi nawykami. Nie pojmuję natomiast, skąd na tej płycie tyle nieprzemyślanych/nietrafionych pomysłów, dłużyzn i zapychaczy, które irytują i osłabiają siłę wyrazu. Weźmy na przykład dwa zbędne instrumentale albo osobliwy kawałek tytułowy. Muzycy Phrenelith zawsze (czyli dwa razy) kończyli płyty długimi utworami i nie było w tym nic złego, bo zawsze (czyli dwa razy) były rozbudowane i niosły z sobą coś ciekawego. W „Ashen Womb” treści jest może na 6 minuty, pozostałe 4 to monotonne mędzenie i pseudoklimatyczna wata.

Czy Phrenelith po przeszło dekadzie grania znaleźli się na zakręcie – tego nie wiem. Wiem za to, że powinni się poważnie zastanowić nad tym, w czym są najlepsi i skorygować kierunek, w którym obecnie podążają. Szansa na poprawę jeszcze istnieje – gdyby okroić Ashen Womb z paru pierdół, byłoby wyraźnie lepiej, choć dalej nie idealnie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phrenelith
Udostępnij: