Szóste uderzenie bogów technicznej brutalności nastąpiło jak zwykle w glorii i chwale, ale też i w nieco odmienionym składzie, bowiem podupadającego na zdrowiu, a coraz bardziej zainteresowanego rodzinką Alexa Hernandeza zastąpił nieznany w metalowym światku Steve Shalaty z nieznanego w metalowym światku Odious Sanction. Nieznany, ale nie znaczy to od razu, że dużo gorszy, bo z rytmiką Immolation radzi sobie wyśmienicie i najwyraźniej dobrze wpasował się obecne oblicze zespołu. Ujmy im z pewnością nie przynosi, choć na pewno nie miesza tak ostro jak Alex. Sama muzyka także odrobinę się zmieniła w porównaniu z „Unholy Cult” – jest jeszcze bardziej przystępna (naturalnie jak na „immolationowskie” standardy), chwytliwa (kilka riffów doskonale nadaje się do późniejszego nucenia pod nosem!), więcej w niej przestrzeni, gitary zdają się „ryczeć” jak nigdy dotąd, a melodiom blisko do tych z „Close To A World Below”. Znalazło się również trochę miejsca dla odświeżających eksperymentów (wyróżniają się pod tym względem „Dead To Me” i „Son Of Iniquity”), przez co zespół zebrał trochę zjebek od różnej maści ortodoksów z gilami do pasa. Początek płyty to bezwzględna jazda (prawie) na złamanie karku – utwory stosunkowo krótkie, intensywne i bezpośrednie. Dalej następuje wybornie mielący numer tytułowy, a po nim przychodzi czas na kawałki dłuższe, bardziej klimatyczne i rozbudowane. Niestety także przez przesadnie rozwlekłe wyciszenia. Nie zabrakło oczywiście kilkunastu firmowych solówek Roberta Vigny, który z gitarą czyni prawdziwe cuda i należy mu się za to wielki szacuneczek. Przy okazji – jeśli podczas ich nagrywania zachowywał się tak, jak to robi podczas koncertów, to musiał poczynić w studiu niemałe spustoszenie. Ross Dolan także w świetnej formie… tylko to w zasadzie żadna nowina, bo chyba prędzej cały death metal padnie na pysk niż on straci moc w głosie. Jeśli powątpiewacie w potęgę Immolation, nie pozostaje wam nic innego, jak zatopić się w „Crown The Liar”, „Swarm Of Terror” lub „At Mourning's Twilight”. Ci Mistrzowie w death metalowym fachu są zbyt wartościowi, żeby tak po prostu odpuścić sobie Harnessing Ruin.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- ULCERATE – The Destroyers Of All
Po Obitkach nie należy się spodziewać romansu z klawiszami, babskiego zawodzenia, wesołych melodyjek, pedalskich chórków czy ogniskowych ballad. To fakt. Zawsze stawiali na nieskomplikowany walec i właśnie takim rozjeżdżali słuchacza. To także oczywista oczywistość, że zacytuję wyjątkowo nielubianego polityka. Jednak gdy w tytuł płyty wskakuje prehistoryczna nazwa, to sytuacja, przyznacie, robi się nad wyraz intrygująca. Ponad wszelką wątpliwość szyld nie jest tu przypadkowy, bo nad krążkiem aż unosi się zielony odorek zamierzchłej przeszłości. W związku z przymusową absencją Allena, całą muzykę napisali Trevor i Donald, czyli… duet odpowiedzialny za lwią część materiału z genialnego
Jakoś tak się złożyło, że metalcore niezbyt często gości na naszych łamach. Są po temu oczywiście dobre powody – można to sprawdzić samemu, nawet w ramach Przysposobienia Obronnego: wystarczy zapodać wybrany w ciemno core’owy album do plejera i voila, to się przecież samo dyskwalifikuje. Kilka chlubnych wyjątków można znaleźć u nas. Z czymś na kształt wyjątku mamy do czynienia dziś. St Charles to kompilacja przygotowana przez francuskich muzyków z formacji nieżywych scha… pardon, Tess i obejmująca dwa longpleje z 2008 i 2010 roku i dwa luźne kawałki tegoroczne. Jest więc tego od zasrania, ale — co jest zaskoczeniem nawet dla mnie samego — da się przez to przebrnąć bez regulaminowej drzemki. To znaczy lepiej przedziera się przez materiał nowszy z 2010 roku, lecz i przy starszym można się kilka razy wzruszyć. Z tym starszym jest bowiem taki kłopotek, że zaczyna się całkiem smakowicie, z apogeum fajności w „Frenesie”, by z czasem stracić większość ze swej, nie najwyższej, słuchalności. Druga reguła rządząca tym wydawnictwem brzmi tak: im wolniej, tym większe flaki z olejem. Poniżej pewnego tempa zaczyna się uciążliwe dla słuchacza mędzenie i zawodzenie połączone z, jak kurwa na złość!, banalnymi melodiami, zaś przy większym przestrzeń ulega zagęszczeniu, więc czasu na smutki nie pozostaje za wiele. Pewnie by to tak jaj nie kręciło, gdyby nie to, że zwykle przy wolniejszych tempach wokalista przechodzi z wrzasków na czyste linie, co nawet dla najtwardszych może być nie do przegryzienia. Gdzieś koło połowy albumu przestaje się jednak zwracać na ten defekt uwagę, co niestety bierze się z tego, że kawałki zlewają się w jedną całość i muza wlatuje jednym, a wylatuje pozostałym uchem. Jest więc słabawo. St Charles ma jednak drugie oblicze – wydawnictwo AD 2010. Mówiąc w skrócie, większość niedociągnięć (eufemizm) udało się naprawić, a i da się zanotować pewien rozwój. Jest więc różnorodniej, kawałki mają swoje indywidualne rysy, ograniczono do minimum ilość smęcenia, a fragmenty wolniejsze dopieszczono, przez co nie irytują. Pojawiły się nawet ewidentne hiciory (hicior, tak właściwie) – „Erreur Systeme”. Nawet na kolejny ciekawy kawałek nie trzeba długo czekać, bo zaczyna się zaraz po wspomnianym i choć mianem hiciora nie można go określić, to nosi wszelkie znamiona porządnego utworu. Największym plusem albumu jest jednak znaczna, słyszalna od samego początku, poprawa warsztatu. Utwory zyskały nie tylko na wyrazistości, ale także na zaawansowaniu aranżacyjnym, przez co i więcej w nich mocy i słucha się tego lepiej. Bardzo za to szkoda, że tak soczystych gitarowych harmonii, jakie można usłyszeć w „Pantin”, nie wykorzystano częściej. Średnia dobrych harmonii zostaje więc utrzymana na tym samym, co w 2008 roku, poziomie. A to już straszna kupicha. Dwa ostatnie kawałki, usmażone już w 2011 roku, są bardzo podobne do tych z roku 2010, co z jednej strony może cieszyć, gdyż nie zboczono z dobrego kursu, ale powoduje też pewien niedosyt, bo poprawić można było więcej. Tym niemniej, całe wydawnictwo wypada mi ocenić pozytywnie, ze średnią 6: 5 za album wcześniejszy, 7 za późniejszy i ćwierć punktu za AD 2011 – tyle, że ćwiartek nie uznajemy.
Wymownie i dość buńczucznie — zważywszy na poziom wtórnego „The Wretched Spawn" — ochrzcili swój dziesiąty album Kanibale. Jednak nie było w tym żadnej przesady, bo Kill rzeczywiście zabija! Począwszy od „The Time To Kill Is Now”, z każdym następnym mocarnym ciosem zespół potwierdza powrót do najwyższej formy. W ich przypadku to już trzecia młodość. Kill łączy w sobie cechy ich najlepszych, najbardziej krwawych płyt — czyli
Napiszę petycję do muzyków Carcass (i tej perkmańskiej przybłędy z Arch Enemy), żeby dali se siana z tą lipną reaktywacją, a wszelkie pomysły związane z nagrywaniem czegokolwiek pod tą nazwą pogrzebali póki jeszcze mogą, i zanim dosięgnie ich moja ręka prawa i sprawiedliwości. Jako koronny argument dorzucę przegrywkę nowego krążka Exhumed. Posłuchają i może wreszcie zrozumieją, że nie mają w tej muzyce już nic do powiedzenia, a świat ich już nie potrzebuje. Naturalnie, o ile przeżyją kontakt z tym dziełem. Kurwa! To jest jeden z moich czołowych i jakże nielicznych kandydatów do płyty roku! Naprawdę nie spodziewałem się aż tak dosadnego uderzenia po odrodzonych Amerykanach. Chociaż wieści o ich reaktywacji mnie ucieszyły — wszak zawsze byli fajni — to byłem pewien, że nie wzniosą się na poziom znakomitego „Anatomy Is Destiny”. Jak miło się czasem pomylić! Dawno nie słyszałem klasycznego grind-death potraktowanego z tak rozbrajającą świeżością i pałerem. Każdy krwisty element All Guts, No Glory rozpierdala w bezkształtną papkę i cieszy zarazem. Początek płyty wywołuje banana na twarzy uroczymi cytatami z debiutu Terrorizer, a potem jest tylko lepiej – jak u Hitchcocka, choć nawet on nie wyprodukował tylu hitów, z iloma mamy do czynienia na czwartym (taką numerację stosuje Matt Harvey, to się będę jej trzymał) albumie Exhumed. Doskonałe mięsiste brzmienie uwydatnia wszystkie niuanse aranżacyjne, super chwytliwe riffy kładą na łopatki, świetnie rozłożone zmiany tempa przekuwają się na kapitalną dynamikę, zawodowe wokale (z przewagą tych wrzeszczanych – wielbiciele „Tools Of The Trade” uronią niejedną łzę wzruszenia) rzygają wzorcowo, ultra melodyjne solówki zachwycają technicznymi cudeńkami, a wszystko to spójne i dojebane z taką werwą, że długo nie można się otrząsnąć z wrażenia. Tylko w sumie po co wracać do gównianej rzeczywistości, skoro można sobie zapodać płytkę od początku? No właśnie. Taki materiał chłonie się całym ciałem, by potem napierdalać łbem na wszystkie strony, wymachiwać „diabełkami” i wydzierać się wniebogłosy, że „Exhumed, kurwa!”. To jest coś! Nie trzeba być po muzykologii, ani też żyć samym grindem, żeby po paru chwilach obcowania z All Guts, No Glory stwierdzić, że — niemłodzi już przecież — członkowie zespołu musieli mieć niezłą zabawę przy komponowaniu i nagrywaniu – to się czuje, a luźna atmosfera błyskawicznie udziela się słuchaczowi. Dla mnie rewelacja! Jeśli Amerykanie potrafią tak zajebiste krążki trzaskać po wielu latach scenicznego niebytu, to ja im życzę, żeby rozpadli się już dzisiaj. Warto będzie poczekać na następcę All Guts, No Glory nawet i dziesięć lat. Exhumed, kurwa!
Septic Flesh niespodziewanie wyrosła (groźna?) konkurencja na polu „symfonicznego death metalu”, i to również z „ciałem” w nazwie. Piszę niespodziewanie, bo choć Włosi już na poprzednich wydawnictwach przejawiali pewne neoklasyczne skłonności, to dopiero po przejściu do Nuclear Blast (to ich nagłe zamiłowanie do rzeźni jest dla mnie wielce zastanawiające) w pełni rozwinęli tę stronę swojej działalności, nie odpuszczając nic z wcześniejszej ekstremy. Już na początku warto nadmienić, że Fleshgod Apocalypse, pomimo obranej stylistyki, jest zespołem zupełnie innym niż wspomniany grecki potwór. O ile w dźwiękach generowanych przez Septic Flesh jest dużo napięcia, dostojeństwa i klimatu, to już autorzy Agony poszli w nieco innym kierunku i po prostu ostro młócą na tle żwawo zapieprzającej orkiestry (w znaczeniu: klawiszy). Grzańsko jest naprawdę konkretne i może robić wrażenie, bo perkman braki w swojej technice, a być może i wyobraźni (wolne partie zdają się to potwierdzać – chłop nie wie, co z sobą począć), maskuje napierdalanymi w okrutnych tempach blastami. Toteż przez jakieś 80% trwania płyty (po odliczeniu intra i outra) słyszymy gęsty, nieurozmaicony, a zapewne też wycieńczający blast. Ścianę blastów. Nie powiem, są momenty, w których brzmi to dość absurdalnie — zwłaszcza, gdy taka miazga leci pod czystymi wokalami i pięknymi melodiami — ale mimo to albumu słucha się bardzo przyjemnie. Również mimo dużej schematyczności, bo jakby na to spojrzeć, to większość kawałków polega na tym, że: orkiestra zapodaje swoje motywy, oni nakurwiają, potem wchodzą czyste wokale, ładna efektowna solówka, znowu czyste wokale i dalej już sieczka. Wyjątki są w zasadzie dwa: „The Forsaking”, w którym sieczki nie ma w ogóle, jest za to dużo melodii i trochę klimatu, oraz „The Egoism”, gdzie główny motyw zbudowano na stosunkowo wolnym motorycznym riffie, czyste wokale występują w wersji damskiej (oczywiście na tle gęstego pochodu), a napierducha wpada dopiero w ostatnim fragmencie. I to by było tyle w kwestii urozmaicenia struktur. A teraz ciekawostka w kontekście tego, co przed chwilą napisałem – kawałki są na tyle charakterystyczne, że bez trudu przychodzi odróżnić jeden od drugiego. To już zasługa aranżacji i subtelnych detali. Jako bonus mamy cover Carcass, który podobnie jak „Blinded By Fear” z epki został zagrany bardzo sprawnie, ale ze 30 razy szybciej od oryginału (oraz z drobną acz niepotrzebną orkiestracją). Elementy wykonawczej perfekcji mieszają się tu z groteską, ale numer daje radę. Zdecydowałem się ocenić Agony bardzo wysoko (mając pełną świadomość wad tego materiału), a to głównie dlatego, że konfrontacja z płytą sprawia sporą frajdę – ma kopa, jest w tym jakiś powiew świeżości, jest doskonała realizacja (w ramach tego, co chcieli osiągnąć), no i w końcu kilka udanych piosenek. Prawdziwym sprawdzianem dla Fleshgod Apocalypse będzie dopiero następny album.
Wprawdzie ta książka nie ma nic wspólnego z muzyką, ale już widzę te niezdrowo zainteresowane gęby zwabione nazwiskiem i bezeceństwami na okładce. Przed wami bogato ilustrowana (nie mogło być inaczej!) autobiografia mistrza pogiętych piekielnych wizji, zdobywcy Oscara i miłośnika szelek – Hansa Rudolfa Gigera. Z tej dość krótkiej publikacji zadowoleni będą zarówno ci, którzy chcą się dowiedzieć czegoś ciekawego o tym wybitnym artyście, bo Giger (albo po polskiemu: Gajger – jak ten od licznika promieniowania, hehe) nie szczędzi wspomnień i anegdot, jak i ci, którym zależy tylko na „obrazkach”, bo reprodukcji jego dzieł — obrazów (także w różnych stadiach powstawania), rzeźb, szkiców, itd. — jest tu od groma. Rozczarowanie natomiast spotka każdego, kto nastawia na jakieś sensacyjne studium przypadku, odkrywające przed światem dramatyczne początki zwichrowanej wyobraźni autora. Mały, a później młody Giger miał zupełnie dobre (a jak na połowę XX wieku to nawet doskonałe) warunki, by się swobodnie rozwijać w dowolnie wybranym przez siebie kierunku. Żadnych skandali, traumatycznych wydarzeń – po prostu nic. Nawet nie był porządnie bity. Jednak już jeden rzut oka na jego zdjęcia z dzieciństwa (te oczka – Damien z „Omena” się kłania) wystarcza, by zgadywać, że od najmłodszych lat Hans miał coś z deklem, co musiało wykiełkować na etapie narodzin, albo jeszcze wcześniej. Później w jego życiu pojawiały się elementy wyłącznie wzmacniające to odchylenie: gołe baby, jazz, Lovecraft, Dali, gołe baby… Dowiecie się także, jak niewiele trzeba, by człowiek oskarżany o promowanie pornografii dorobił się własnych tematycznych barów. Nie ma sensu, żebym zdradzał więcej, bo choć ARH+ to lektura na jeden letni wieczór, to wraca się do niej wyjątkowo często.
Trzeci longplej Strażników należy potraktować jako zwieńczenie pewnego rozdziału w ich karierze, rozdziału poszukiwań, tworzenia własnej tożsamości i wychodzenia z wieku młodzieńczego. Dwa lata od wydania pierwszego
Nie powiem, żebym miał jakieś ogromne oczekiwania względem Christ Illusion, bo poprzednim krążkiem Zabójcy mnie nie zabili, a sama obecność Lombardo w składzie przecież „Reign In Blood” jeszcze nie czyni. Spodziewałem się natomiast, że szum wokół tej płyty skupi się na osobie oryginalnego pałkera, nie zaś na muzyce. Toteż z radością przyjąłem fakt, że album wyszedł Slejerkom dużo lepiej niż „Bozia nas nie lubi”, choć o powrocie do starych czasów nie mogło być mowy i chyba tylko szaleńcy czekali na powtórkę z rozrywki sprzed 15-20 lat. Jako się rzekło, styl został zachowany. Tak na dobrą sprawę, Christ Illusion zaskakuje tylko mnogością wyjątkowo chwytliwych riffów, bo reszta w zasadzie pozostała bez większych zmian. Czasem jest szybciej („Supremist”!), czasem bardziej motorycznie (np. w „Skeleton Christ”), a i na odrobinę walcowania też się miejsce znalazło (w „Catatonic”). Powodów do wkurwienia nigdy nie brakuje, więc Slejerki — choć coraz bliżej im do respiratorów i pieluch dla dorosłych, zwłaszcza ostatnio — wykrzesały z siebie dość agresji, żeby przez te 38 minut zbyt radośnie nie było. Płytka, w moim odczuciu, jest bardziej urozmaicona i dynamiczna od poprzedniej, wyraźnie różni się od niej feelingiem, a wchłania się dużo łatwiej. Wszystko ładnie sobie zapodaje, większych mielizn brak, sprawę psują tylko irytujące introsy do „Eyes Of The Insane” i „Jihad”. Materiał solidnie sprawdza się w wersji live, szczególnie „Cult” dorobił się miana hitu na miarę „Disciple”. Solówek, jak zwykle, jest bez liku, więc żaden miłośnik talentu Hannemana i Kinga nie powinien mieć powodów do narzekań. Swą nieprzeciętną klasę pokazał także Lombardo, nawalając gęsto i bardzo precyzyjnie, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „nowa” muzyka wymogła na nim grę nieco w stylu Bostapha. Brzmienie albumu to absolutny full-wypas, z kapitalnie mięsistymi gitarami i pełną, czystą perkusją. Wprawdzie Christ Illusion nie zaliczyłbym do szczytowych osiągnięć tego zespołu, ale spokojnie można postawić go obok takiego „Divine Intervention”, który słaby przecież nie był.


