Carcass na swym trzecim albumie przenieśli grind core w nowy wymiar, w miejsce, którego chyba nikt się po nich nie spodziewał. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieje pewna grupa fanów, dla których Necroticism – Descanting The Insalubrious to zdrada wcześniejszych ideałów, programowej prostoty i pójście w stronę komerchy, ale nimi akurat nie ma się co przejmować, bo od dawna siedzą w pokojach bez klamek, albo pod kościołami bredzą o „zamachu smoleńskim”. Wszak ta płyta jest jeszcze cięższa i brutalniejsza, a w blastach szybsza od poprzednich. Czy tak ma wyglądać „dawanie dupy”? No właśnie. Ale dajmy temu spokój, bo oto mamy do czynienia ze szczytowym osiągnięciem Ścierwa i jednym z najważniejszych krążków w tym gatunku – albumem ze wszech miar genialnym! Na rzeczoną genialność składa się kilka rzeczy. Po pierwsze – skład. Do zespołu powrócił z mroźnej Szwecji skruszony Michael Amott, który ostatecznie dał se siana z Carnage, by swymi nieprzeciętnymi umiejętnościami — których, jak dotąd, nie miał gdzie wykorzystać — czarować u pionierów patologicznego grind core’a, współtworząc najbardziej chwytliwe numery i wycinając kilka wybornych solówek. Ma się rozumieć, że liverpoolski trzon zespołu — który również bardzo się podciągnął technicznie — też się nie opieprza i daje z siebie 110% zwyczajowej normy. Utworów jest tylko osiem, ale za to w większości są nielicho rozbudowane i dodatkowo wzbogacone o kapitalne, sprowadzające klimat brudnego prosektorium, introdukcje. Daje to sporą, bo prawie 50-minutową podróż zimnymi korytarzami przez świat chorób i zepsucia. Kawałki są napakowane niebanalnymi pomysłami i kipią energią, jak przeciętny bywalec wiejskiej siłowni radzieckimi anabolami. Precyzyjne gitarowe piłowanie przyprawione blastami gładko miesza się z mieleniem w średnich i wolnych tempach, a wybuchy totalnej agresji ze znakomitymi, niezwykle melodyjnymi solówkami. Rozwój poczyniony na wszystkich polach nie ominął wokali – są bardziej intensywne i pewniej wykonane. No i więcej w nich partii wywrzeszczanych przez Walkera, niż niskich bulgotów Steera, co z kolei wpływa na czytelność przekazu. Kolejny ważny składnik Necroticism – Descanting The Insalubrious to brzmienie. Na tym polu Colin Richardson wraz z chłopakami pozamiatali, tworząc death-grindowy absolut, do którego tylko nieliczni (i to lata później - np. Exhumed…) się zbliżyli. Tak niebywała selektywność przy tak niskim stroju gitar i masywnej perkusji (głęboka centrala, mocny werbel i wyraźne, „krótkie” talerze) to ogromne osiągnięcie. No i ten przepiękny ciężar nie zatraca się nawet przy największych napierduchach, co już zakrawa na cud. Jestem przekonany, że bez takiego dźwięku ten album — nawet pomimo muzycznego dopieszczenia — straciłby dużo ze swej mocy i pewnie ze specyficznego uroku. W tym miejscu warto by wymienić kilka najlepszych utworów, ale to absolutnie niemożliwe, bowiem każdy jest grind-deathowym hiciorem o niewyobrażalnej sile rażenia. Za to mogę rzucić tytułami tych kawałków, które od zawsze wprawiały mnie w kapitalny „necro” nastrój. Są to: mega chwytliwy „Corporal Jigsore Quandary”, wybuchowy „Incarnated Solvent Abuse”, najwolniejszy w zestawie „Lavaging Expectorate Of Lysergide Composition” i ostro poszatkowany „Inpropagation”. Necroticism – Descanting The Insalubrious to czysta perfekcja i przełom w gatunku, a tym samym obowiązek dla każdego miłośnika brutalnych dźwięków.
ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- ABORTED – Goremageddon: The Saw And The Carnage Done
- EXHUMED – All Guts, No Glory
Nazwanie Transcend Into Ferocity półgodzinnym hołdem dla Suffocation z okresu „przedrozpadowego” byłoby może i dużą przesadą, ale nie da się ukryć, że muzyka Visceral Bleeding jest głęboko osadzona we wczesnej twórczości Dusicieli (z naciskiem na
Pogrążone obecnie w zapomnieniu Brutality to z pewnością jedna z istotniejszych nazwa na mapie amerykańskiego death metalu. Poziomem swojej muzyki zawsze mocno wykraczali ponad bezbarwną przeciętność zwykłych napierdalaków, jednak mimo imponujących umiejętności, braku drastycznych zmian stylu, solidnego stażu w podziemiu i późniejszego kontraktu z dużą wytwórnią nigdy nie osiągnęli należnej im pozycji, skutkiem czego zakończyli działalność zaledwie po trzech płytach. Ich problem można streścić w dwóch punktach. Po pierwsze chodzi o wyjątkowo niestabilny skład, w którym co i rusz dochodziło do ostrych spięć – akurat z tym przy odrobinie chęci mogli się jakoś uporać. Druga sprawa, wynikająca po części z pierwszej kwestii, to bardzo spóźniony, przypadający na koniec death metalowego boomu moment debiutu, czym — podobnie jak Vital Remains, Monstrosity, Oppressor czy Baphomet — niejako skazali się na drugą ligę popularności. Wszak w 1993 gatunek już dogorywał, wpieprzając swój ogon, a wytwórnie dawały sobie siana z inwestowaniem w coś, co coraz trudnej sprzedać w zadowalającym nakładzie. Nie zmienia to w niczym faktu, że Brutality to absolutna czołówka drugiej fali i zespół, który po dziś potrafi ekscytować. Próbie czasu, przynajmniej od strony czysto muzycznej, oparł się bez trudu Screams Of Anguish. Debiut Amerykanów to zgrabne połączenie klasycznej pojmowanej brutalności (przejawiającej się choćby w blastach, ostrych riffach czy głębokich wokalach) z klimatycznymi wstawkami (z wykorzystaniem klawiszy i bez przesterów) i rzadko spotykaną w gatunku dozą finezji. Spójność i poziom tych elementów świadczą nie tylko o doświadczeniu i technicznym wyrobieniu, ale przede wszystkim o pomyśle na siebie. Death metal na Screams Of Anguish ma wiele odcieni i, przynajmniej potencjalnie, może zainteresować naprawdę wielu miłośników inteligentnie podanej jazdy – coś dla siebie znajdą tu zarówno miłośnicy Nocturnus, jak i Deicide. Na korzyść Brutality przemawia ogromne zróżnicowanie tego materiału, kapitalna przebojowość, niestandardowe podejście do pewnych kwestii (dużo zwolnień, niekończące się barwne solówki), jak i charakterystyczna dla Jima Morrisa bardzo czytelna i nieprzeładowana produkcja. Atutem nie do przecenienia tej płyty są wyjątkowo rozbudowane i świetnie wstrzelone w struktury kawałków popisy gitarzystów (szczególnie Jay’a Fernandeza), którzy chyba dali tu z siebie wszystko – stopień „wytrzepania” przekracza bowiem większość tego, co oferowały inne death’owe kapele. Mnie najbardziej rozwala to, co zrobili w fenomenalnie klimatycznym „Cries Of The Forsaken” – zajebistość sączy się w nim sekunda po sekundzie przez ponad 6 minut, a kolejne motywy melodyczne wkręcają się w czaszkę na dłuuugo. Coś wspaniałego! Niczego też nie brakuje „These Walls Shall Be Your Grave”, „Septicemic Plague”, „Ceremonial Unearthing” czy „Crushed”, jednak ciągle to „Cries Of The Forsaken” wywiera największe wrażenie. Właśnie dzięki takim haczykom chce się wracać do Screams Of Anguish częściej, niż tylko dla przypomnienia.
Jakiś czas po premierze
Xerosun stawia na nogi, o czym mogę osobiście zaświadczyć. Akurat odpoczywałem ze wszech miar biernie, leżąc wentylem do góry, gdy zmieniarka przeskoczyła na Absence Of Light nieznanego mi wcześniej zupełnie irlandzkiego zespołu. Poleżałem, posłuchałem i przy okazji czwartego kawałka poderwałem się z wyra, bo pech chciał, że położyłem almighty pilota poza zasięgiem spracowanych rąk. Dalszy ciąg tej mrożącej krew w żyłach opowiastki jest następujący: wyłączyłem to w pizzzdu. Płytę w całości przesłuchałem znacznie później tylko raz — jedynie na potrzeby recki — albowiem jej zawartość syfiastą jest. Wydaje mi się, że na którymś etapie swej kariery w ten sposób mogli grać Paradise Lost. Jest to z mojej strony naturalnie strzał w ciemno, bo kontakt z Angolami zakończyłem na debiucie i wszystko, co późniejsze, jest mi obce i wstrętne. No ale o czym to ja… Właśnie, ten raczej nietrzymający się kupy bełkot ma na celu zakomunikowanie wam, że Xerosun grają strasznie drętwo, nieruchawo (w ledwie dwóch kawałkach na dziesięć próbują wprowadzać trochę dynamiki), denerwująco i z finezją dorównującą staremu Rammstein. Coś takiego określa się teraz ponoć nowoczesnym klimatycznym metalem. Dla mnie to zwykłe ciągnące się w nieskończoność mędzenie dla dziewuszek i sophisticated gimnazjalistów, bo pewnie przeciętna (nie)szanująca się gotka nawet by przy tym nie zadarła spódnicy. Irlandczycy dobijają szczególnie dwoma elementami – biedną, podaną po amatorsku i bez pomysłu elektroniką w tle oraz wokalami z niewiadomych względów rozbudowanymi grubo ponad możliwości wokalmena. Koleś ma zupełnie nieciekawą barwę głosu, ze śpiewaniem u niego kiepsko, a mimo to strzela ozdobnikami na prawo i lewo, robiąc podobną wiochę, co frontmeni Feel, Iry i tym podobne niedojdy. Chwalić bozię w niebiesiach, że z takim graniem mam styczność góra raz na rok. W innym wypadku dorobiłbym się słomy w uszach. Ocena naciągnięta za okładkę.
From Wisdom To Hate, czwarty album kanadyjskiego Gorguts, to pokaźna dawka pokręconej ekstremy przeznaczona dla ludzi, którzy już trochę skomplikowanej muzyki w życiu słyszeli. Ma to związek z tym, że Gorguts utrzymali tutaj kurs na zmiany, zachowując jednocześnie wierność ideom kurewsko technicznego death metalu – zdecydowanie odmiennego od dokonań innych, a przy tym często ocierającego się o dźwiękowy chaos. Płyta jest niesamowicie popieprzona. Przy pierwszym przesłuchaniu można nawet dojść do wniosku, że kolesie pocięli oryginalną taśmę z nagraniami na kawałeczki, wymieszali je, a potem pozlepiali bez ładu i składu. No chyba, że każdy muzyk podczas nagrywania swoich partii dostawał dzikich napadów epilepsji… Podziały rytmiczne sieją spustoszenie w mózgu i dezorientują, hipnotyczne riffy wykręcają uszy na drugą stronę, pojebane solówki wręcz ogłupiają swą odmiennością od standardu, a nieco histeryczne wokale skłaniają do przypuszczeń, że całość materiału powstała i została zarejestrowana w jakimś zapomnianym psychiatryku pod liniami wysokiego napięcia. Do tego ta atmosferka… tak, to musiał być psychiatryk! Żeby było zabawniej, ten krążek i tak jest bardziej przystępny, łatwiej przyswajalny oraz przejrzystszy (kwestia brzmienia) od poprzedniego, przy tym mniej „duszny”, a krótszy prawie o 20 minut. Styl nieco się zmienił, ale poziom wykonania niezmiennie zachwyca – tu poprzeczkę zawieszono naprawdę wysoko. Luc Lemay po raz kolejny udowodnił, że można się pozbierać po prawie kompletniej rozsypce składu i — wspólnie z nowymi muzykami — stworzyć znakomity, spójny (czy może raczej niespójny?), oryginalny i męczący słabeuszy album. Budzi to podziw, szczególnie dlatego, że Gorguts nigdy jakoś nie należał do zespołów popularnych (nawet na początku lat 90-tych), na których płyty słuchacze czekaliby z zapartym stolcem. Nie ma to teraz większego znaczenia, bo Kanadyjczycy (choć bardziej sam Lemay) zawsze potrafili stanąć na wysokości zadania i dostarczyć fanom solidnej porcji pierwszorzędnej muzyki, bez względu na liczne niepowodzenia i przeciwności losu (czytaj: wytwórni). Dowód na to znajdziecie na From Wisdom To Hate.
Moim pierwszym odczuciem po przesłuchaniu Determination było… rozczarowanie. Tak, dobrze widzicie – rozczarowanie (choć to może zbyt mocne słowo), co przy tak wspaniałym zespole co najmniej dziwi. Stan ten w pewnym stopniu utrzymuje się do dziś, tyle że jest on połączony z wyraźnym niedosytem. Jest tak, proszę ja was, ponieważ — jak na moje wypaczone ucho — płytę niewiele — a przynajmniej nie tyle, ile bym chciał — dzieli od „Imperfect Like A God”. Podobne jest brzmienie (choć tym razem nie aż tak kliniczne), struktury utworów także nie odbiegają od tych z poprzedniczki, a i wrażenia płynące z słuchania są zbliżone. Nie wymagam od chłopaków wpieprzania się na siłę w nie wiadomo jaką awangardę, ale wydaje mi się, że zabrakło tu powiewu jakiejś namacalnej świeżości. Nie mogę jednak przez to tak po prostu zjebać Traumy, powód jest bowiem bajecznie prosty – Determination to bezsprzecznie kawał zajebistego, doskonałego warsztatowo death metalu, który po prostu musi się spodobać każdemu miłośnikowi tego elbląskiego zespołu. Muzyka jest gwałtowna, pełna energii i agresji, upakowana pomysłowymi riffami, powalającą pracą sekcji, a przy tym ozdobiona świetnymi solówkami. Osobna sprawa to wokalizy Chudego. Jeśli przy okazji poprzedniej płyty nie przekonywał mnie do końca i liczyłem na szybki powrót Zienkiewicza, to tym razem jestem kupiony. Dokonał dużego postępu, a jego pełne jadu partie są cholernie mocnym elementem albumu. Po kilku, -nastu, -dziesięciu przesłuchaniach „The Elegy For Doom” (powstał do niego teledysk), „An Act Of Providence”, „Frozen God” czy numeru tytułowego (konkretnie rozbudowany, bo aż dziesięciominutowy – i właśnie jego długość można uznać za coś nowego) wychodzi, że mamy do czynienia z krążkiem bardzo dobrym, ale w żaden sposób przełomowym czy zaskakującym.
W „Globalizacji” Baumana nie doszukałem się rozdziału o muzyce, a takowy powinien się tam znaleźć zważywszy choćby na to, jakie płyty produkuje się w metalowym świecie. I tak np. indyjski (czy tam indiański) Exhumation napiera brutalny amerykański death metal w sposób zupełnie nie zdradzający pochodzenia kwartetu. Egzotyką zalatują jedynie ich nazwiska, ale przy obecnym zakręceniu xwek i to jest do przeoczenia. Już łatwiej wskazać na Polskę, bo na okładce mamy uroczą wizję zagłady przedmieść Świebodzina. Tak więc, gdy przychodzi co do czego — czyli do słuchania — dostajemy coś na kształt niespodzianki, bo skoro hałas generowany przez Exhumation w niczym nie odbiega od przyjętych na Dalekim Zepsutym Zachodzie standardów, oznacza to, że grają naprawdę sprawnie (choć powtarzają część typowych dla gatunku błędów), podczas gdy większość kapel z basenu Oceanu Indyjskiego po prostu gdzieś tam sobie wegetuje, strasząc w piwnicach lokalne robale. Nie ma tu oczywiście żadnego przypadku, bo założyciel grupy i gitarniak w jednej osobie spędził kilka lat w imperialistycznej Ameryce, toteż niewykluczone, że mocniej obiły mu się o uszy nazwy takie jak Gorgasm, Fleshgrind, Vile, Pyrexia (plus pewnie z siedemset innych z pierwszej i drugiej ligi brutal death), których to wpływy wpakował do swojej muzyki. Wyszło mu to naprawdę nieźle, bo wraz z kolegami zadbał, żeby niczego nie zjebać pod względem wykonania i oprawy. Chłopaki jadą przez te 27 minut brutalnie, raczej szybko, gęsto, bez mielizn, bez większych wzlotów i naturalnie bez odrobiny oryginalności. Pewnym urozmaiceniem są przebijające się z tła posrane dysonansowe melodie, ale nie ma ich na tyle, żeby stawiać Exhumation pomnik za życia. Trochę szkoda, że nie dorzucili czegoś z muzyki etnicznej swojego rejonu, bo na pewno byłoby ciekawiej i nie aż tak typowo. Nie zmienia to jednak faktu, że Consider This — jako materiał dość słuchalny — zasługuje na przyzwoitą ocenę, nawet bez naciągania punktami za pochodzenie. Niewykluczone, że kiedyś — jeśli starczy im determinacji — załapią się do Unique Leader, bo to właśnie ten kierunek.
Jeszcze przed premierą Gateways To Annihilation traktowano tę płytę jako swoisty sprawdzian tego, czy zespół wyszedł z (rzekomego lub nie) kryzysu, któremu na imię było 


