Nie mam zielonego pojęcia, jakie jest zainteresowanie przeszłością Gorguts w naszym pięknym kraju, ale może trafią się ze trzy osoby, które sięgną po opisywaną kompilację. Już na początku warto zaznaczyć, że składak ten nie jest debestofem, zawiera bowiem wyłącznie materiały nie wydane wcześniej na CD, lub też w ogóle nie ujawniane publicznie przez zespół. Całość otwiera pierwsze — i jedyne w pełni profesjonalne — demo „…And Then Comes Lividity” (1990). Muzyka to oczywiście death metal, nie odbiegający zbytnio od ówczesnych standardów – jest solidny i na pewno obciachu jej autorom nie przynosi. Jeśli ktoś jej jeszcze nie słyszał, to warto się zainteresować bo większości tych numerów nie znajdziecie na debiucie. Jak mawiają – im dalej w las, tym więcej niedopałków. Czy jakoś tak… W każdym razie chodzi mi o to, że dalej mamy aż cztery demówki z przedprodukcji kolejnych albumów. Kawałki z pierwszych dwóch (odpowiednio z 1991 i 1992) właściwie tylko brzmieniem (bo to czasem daje po uszach) i aranżacyjnymi niuansami różnią się od swoich albumowych odpowiedników. Ale ogólnie jest cacy. Pewne zdziwienie może budzić tylko „Dissecting The Adopted” (uroczy tytuł), ale to po prostu pierwotna wersja „Orphans Of Sickness”. Największe cudeńka to naturalnie demówki z 1993 i 1995, które zawierają pierwsze numery na „Obscura”. To niesamowite jak ci ludzie potrafili szybko pisać tak zaawansowaną muzykę. Co więcej – to nie jest aż tak odległe jakby mogło się wydawać od tego, co znalazło się później na albumie z 1998. Brzmieniowych cudów jednak też się w tym przypadku nie spodziewajcie. Na zakończenie dostajemy jeden numer live z 1993 roku (z nieżyjącym już Steve’m MacDonaldem za garami) – „Inoculated Life”, który daje nam pewne pojęcie, jak Gorguts dawno temu wypadali na deskach. Opisywane wydawnictwo co prawda nie poraża wyszukaną oprawą, ale te kilkanaście fotek we wkładce powinno zadowolić maniaków. Podsumowanie… powiem tyle: płytka interesująca i wartościowa, jednak wyłącznie dla zagorzałych fanów.
ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/GorgutsOfficial
inne płyty tego wykonawcy:
Głupie to straszliwie, ale po The Flesh Prevails sięgnąłem tylko po to, żeby się upewnić w przypuszczeniach, że jest do dupy. Czemu? No cóż, bo tak… Zdroworozsądkowego wytłumaczenia na to nie mam, a zmyślać mi się akurat nie chce. Niezależnie jednak od motywów, dobrze się stało, bo drugi album Fallujah okazał się dla mnie największym, przebijającym wszystkie poprzednie, pozytywnym zaskoczeniem tego roku. Naturalnie do gleby mnie nie sprowadził, bo do ideału mu sporo brakuje, ale dość powiedzieć, że wyraźnie wybija się ponad setki innych płyt z nowoczesnym technicznym death metalem, w tym także debiutancki „The Harvest Wombs”.
Ha ha, ha ha, ha ha, nie… Tak bardzo śmieszny teledysk nakręcili muzycy przy okazji singla „1.618”, że nic, tylko sobie w łeb palnąć. A ileż tam autoironii, dystansu do siebie, dojrzałości wyrażonej nie traktowaniem własnej sztuki zbyt poważnie – nie sposób policzyć. I problem tylko taki, że zrobiono to tak sztucznie i tak bardzo na siłę, że efekt osiągnięto odwrotny od założonego. Podobnie chyba wyszło z całym Elements of the Infinite, bo pomimo pewnych zmian w muzyce, płyta wciąż prezentuje się co najwyżej średnio, i to mimo iż jeden, ale za to konkretny, patent zapowiadał naprawdę przyjemną ucztę. Z kapelą niestety pożegnał się gitarzysta Ryan Glisan – mało znany jegomość, ale z całkiem sporym talentem i ponadprzeciętnie sprawnymi paluchami, a jego miejsce zajął jeszcze mniej znany Michael Stancel i oczywiście słychać to przez cały krążek. Duet Burgess/Glisan był akurat jedną z tych rzeczy, które wartało zatrzymać, więc ubytek w tym miejscu, tak kluczowym w przypadku melo-techu, nie miał prawa wyjść kapeli na dobre. Stancel palce ma po prawdzie szybkie, ale tak ma wielu w tej branży, na kreatywność jednak i indywidualny szlif już nie wystarczyło. O ile
Inked In Blood od początku wywołuje u mnie coś, co mądrzy ludzie nazywają odczuciami ambiwalentnymi. Spójrzcie zresztą sami. Z jednej strony mamy tu do czynienia z przyzwoitym (49 minut) zestawem typowych — nie mylić z topowym zestawem! — obitkowych numerów, spośród których kilka jest naprawdę fajnych i potrafi nieźle rozbujać. Nihil novi sub sole, ale takie „Centuries Of Lies”, „Visions In My Head”, „Deny You” czy „Violence” są co najmniej spoko. Z drugiej natomiast ta cała akcja z Kickstarterem budzi jakiś tam niesmak, tym bardziej, że kupy zebranych pieniędzy tak naprawdę na płycie nie słychać ani tym bardziej nie widać (wkładka godna singla). Żeby być szczerym, nie słyszę także kilku lat pracy nad tymi utworami, tego pieczołowitego dopieszczania szczegółów ani wylewającej się z każdej nuty twórczej ekscytacji, o których Obitkowcy tak chętnie nawijają w wywiadach. Z całym szacunkiem, ale tak doświadczeni muzycy — poruszający się ponadto w od wieków niezmienianym stylu — powinni efekty zbliżone do Inked In Blood uzyskiwać przez sen. Nie, żebym w ten sposób deprecjonował materiał — bo słucha się go raczej lajtowo i bez zniechęcenia — ale oczekiwania miałem dużo większe. Przy takiej objętości cieszy, że płytka jest dość żwawa i — mimo że wachlarz temp jest dość wąski — urozmaicona. Dwanaście kawałków składających się na Inked In Blood najwięcej wspólnego ma z
Zdaje się, że Carcariass pojawiło się pewnie cały jeden raz na łamach naszego bloga, a i to w kontekście jakiejś innej kapeli. Chyba więc najwyższa pora coś z tym zrobić, bo — jakby nie było — francuska grupa swoje lata ma i nawet dorobiła się własnego, całkiem oryginalnego stylu. Sęk w tym, że jest to dość wyjątkowy styl, kontrowersyjny to możne za mocne słowo, ale na pewno nie każdemu podchodzący. Cały myk polega bowiem na tym, że Francuzi grają dość mocno popową odmianę metalu: bardzo przystępną, melodyjną aż do szpiku kości, na poły instrumentalną (żeby nie denerwować babci w sąsiednim pokoju zbyt dużą ilością warczeń i pokrzykiwań), ale jednocześnie wirtuozerską i nieskazitelną pod względem produkcji. Głównym problemem trapiącym zespół jest fakt, że czym młodsze wydawnictwo tym procentowy udział pop-metalowych elementów rośnie zabierając oczywiście z bardziej męskiego grania, jakie zdarzało się kapeli na początku. Zasadniczo jednak podobnie grali przy okazji pierwszego longpleja zatytułowanego „Hell on Earth” i podobnie grają na ostatnim dotychczas wydawnictwie – E-xtinction. W ciągu dwunastu lat, które dzielą debiut od wspomnianego albumu, w stylu muzyków nie zmieniło się wiele, co z jednej strony sprawia, że wszystkie wydawnictwa brzmią bardzo podobnie i czasami trudno wskazać które są z kiedy, ale z drugiej strony pozwoliło muzykom wyhodować sobie dość wierną rzeszę fanów, którym taki rodzaj uprawiania metalu najwidoczniej pasuje. I o ile w przypadku tych ostatnich taka strategia zdaje się sprawdzać, o tyle dla przeciętnego (ale także dla takiego bardziej wyrobionego) pochłaniacza metalowych wyziewów muzyka Carcariass musi budzić i budzi pewien niedosyt, ujmując rzecz delikatnie. Mniej delikatnie będzie napisać nudzić i irytować, ale pozostańmy przy poprawnej politycznie nowomowie. Wiem to po sobie, bo zabieranie się do któregokolwiek z krążków poprzedza zwykle okres pompowania w siebie znacznych ilości bardziej wymagającego grania, więc Carcariass można potraktować jako przerywnik dający nieco ochłonąć przed kolejną turą mniej przyjemnej i wygładzonej muzyki. Zwykle też, po kilku dniach dość intensywnego słuchania, kapela zaczyna mierzwić i nieopłakiwana wraca na swoje miejsce na półce. Może więc taka jest rola zespołu i za to powinien być doceniony. Może. Znakiem rozpoznawczym Francuzów są brzmiące jak solówki, lecz ciągnące się całymi utworami riffy, które w połowie kapel mogłyby robić za oklaskiwane popisy gitarzysty wiodącego. Na początku przygody z zespołem potrafią zrobić naprawdę piorunujące wrażenie, tym większe, im bardziej człek zapatrzony w gitary, z czasem jednak zaczynają wychodzić na jaw powtarzane w kółko schematy i czar nieco pryska. Zgoda, fajerwerki są niezłe, zwłaszcza przy realizacji tak bezbłędnej jaką serwują muzycy, ale kwestią czasu jest pojawiające się znużenie, a w przypadku dłuższych posiedzeń nad całym dorobkiem – wrażenie déja` vu. Sam album E-xtinction to w sumie dwanaście kawałków, z czego cztery to czysto instrumentalne wersje wokalnych kawałów (według oficjalnej wersji), albo na odwrót. Jakby nie było, wokal zdaje się być dodatkiem, bo utwory jego pozbawione czasami brzmią nawet lepiej, zupełnie jakby skrojono je właśnie w takim kształcie i wokal dodano później. Trochę zabrakło, a może nie tyle zabrakło, co się zwyczajnie osłuchały, ewidentnych mega-solówek, które dość gęsto zaludniały poprzedni album. Wciąż jednak, przy odpowiednim nastroju, można dać się porwać muzyce i zapomnieć się w niej. Taka już magia zespołu, nawet po tylu latach. Ocena jest więc wypadkową z dni, kiedy E-xtinction wchodzi bez popity i kiedy dałby się człowiek pokroić za zestaw audio z najwyższej półki oraz tych, kiedy lukier wylewa się uszami i jedyne co słychać, to pitolenie dla bab. A są to dość mocno różniące się oceny.
To się powoli staje nudne… Gdy tylko dobiegła do mnie informacja, że Kanibale mają zamiar nagrać ten krążek w Audiohammer, to — mając w pamięci, jak na tym wychodzili ich starzy koledzy z Deicide — zacząłem sobie układać w głowie plan, jak to trzeba będzie ich zjebać za taką decyzję i nieprzystające do stażu mizerne rezultaty. A tu niespodzianka, cały plan wylądował w koszu, bo się kurna wybronili. Brzmienie zmajstrowane w tym przybytku naprawdę (albo o zgrozo) daje radę, choć i tak jestem przekonany, że z Rutanem osiągnęliby więcej. Tak czy srak, wbrew wcześniejszym przypuszczeniom wszelkie minusy A Skeletal Domain skupiły się wokół, niby to niewiele znaczącej, oprawy graficznej, a przede wszystkim okładki, która jest co najmniej koszmarna. Za cholerę nie jestem w stanie pojąć, dlaczego się na nią zdecydowano – to największa kupa (kolorystyka wymusza takie skojarzenia), jaką kiedykolwiek mieli na froncie. Na tym elemencie moje krytyczne uwagi się kończą, bo choćbym się uparł, do nowej muzyki Kanibali przyczepić się nie potrafię. Zespół ponownie w pełni zasłużył na peany i litanie pochwalne, jednak tym razem nie za rozbrajającą wtórność, jak w przypadku
Przy pierwszym przesłuchaniu zawiało grozą, bo nijak mi nie wychodziło, żeby Kanadyjczycy poprawili cokolwiek od czasu debiutu. W paru momentach nawet album brzmiał tak mdło, że ręka samoistnie wędrowała w kierunku przycisku "stop". Zanosiło się na kolejny, nijaki krążek, który możne spokojnie służyć jako podstawka pod kawusię. Na szczęście wiele lat przesłuchiwania olbrzymich ilości różnorodnego materiału odcisnęło na mnie swoje piętno i uodporniło na porywy serca. Toteż brnąłem, wbrew sobie, przez kolejne minuty Earthborn Evolution i robiło się tylko coraz ciekawiej. Początkowe zniesmaczenie organicznością materiału przerodziło się w konstatację, że to (w większości) celowy zabieg mający na celu wydobycie całego bogactwa gitarowych fajerwerków. Już na debiucie chłopaki pokazali, że rzemiosło opanowali do perfekcji, ale takiego czadu się nie spodziewałem. Nie liczyłem z zegarkiem w ręku, ale pewnie połowa linii gitar i basu to tapping (a do tego organiczne brzmienie pasuje jak ulał) i to cholernie dobry tapping. Poprawili się chłopaki kompozycyjnie, przewietrzyli zarówno studio jak i pięciolinie i w końcu materiał brzmi jak powinien, nie ograniczając się zaledwie do jednego wymiaru muzyki. Są więc i melodie, ale także nagle przyspieszenia, techniczne połamańce, ale także jazzowe interludia, agresja i wyciszenie. Z tą agresją to należny się jednak małe wytłumaczenie. Otóż Beyond Creation nagrali deathmetalowy album, który można uznać za delikatny i ciepły (rodzinny?). Generalnie nie powinno wpływać to na słuchalność wydawnictwa, ale czasami brakuje pewnej wyrazistości i bezpośredniości. Łamiąc nad tym trochę głowę doszedłem do wniosku, że to właśnie te elementy wpłynęły na moje pierwsze wrażenia dotyczące krążka: brak ostrych struktur i generalne wyciszenie. Jeżeli przyjąć jednak taką nieco ogładzoną interpretację muzyki za punkt wyjścia, to wrażenie robi się lepsze, no i kilka wspomnianych ubrutalnień daje się znaleźć. Nie wszystkim jednak taka okrągłość muzyki podejdzie i należny sobie zdawać z tego sprawę. Przy okazji debiutu wysunąłem sugestię, że na pewno pomogłoby muzyce pewne urozmaicenie wokali i takież urozmaicenie na Earthborn Evolution dostałem. Tyle tylko, że jak w przypadku magicznej pieczarki z pewnego kultowego dowcipu, powinienem był być nieco bardzie precyzyjny i wprost napisać o co mi chodzi. Skończyło się bowiem na tym, że do standardowego growlu dołączono nu metalowe krzyki, co z lekka działa mi na nerwy i jest przysłowiową łyżką dziegciu. Na tym kończyłyby się oczywiste minusy płyty. Jeżeli więc nie zraża was realizacyjna miękkość, potraficie wybaczyć nu metalowe akcenty i nie oczekujecie rewolucji, to Earthborn Evolution jest fantastycznym wyborem. Koła na nowo Kanadyjczycy nie wymyślili, ale w kwestii instrumentów strunowych wywindowali poprzeczkę naprawdę wysoko i nie spodziewam się, żeby w najbliższej przyszłości udało się komukolwiek wznieść na podobny poziom.
Drugie oficjalne dvd My Dying Bride to bardzo solidny materiał, choć oczywiście pozostawia pewien niedosyt. Ale o tym za chwilę. Trzon wydawnictwa to dość długi (jakieś 86 minut) występ z listopada 2003 roku z Antwerpii. Pewnym zaskoczeniem/ciekawostką może być to, że większość stanowią numery stosunkowo nowe, przede wszystkim z „The Dreadful Hours” i nadchodzącego
Ktoś, gdzieś w kosmosie, wymyślił ongiś prostą zasadę, że od najlepszych należy wymagać więcej. To z jej powodu chłopaki z Calm Hatchery mieli przejebane zanim nawet zabrali się za komponowanie nowych songów, a przypuszczam że w momencie nagrań presja ostro dawała im się we znaki. Trzeba otwarcie przyznać, że mimo tych niesprzyjających warunków, zespół wyszedł z tej próby zwycięsko. Ponadto dwie kwestie w związku z Fading Reliefs są dla mnie pewne. Po pierwsze – Calm Hatchery na tyle umocnili swoją pozycję na rodzimej death’owej scenie, że promotorzy powinni zabiegać o ich względy. Po drugie – nowa płyta raczej nie zaszokuje/zaskoczy fanów zaznajomionych z poprzednimi wydawnictwami kapeli, bo nie ma tu aż tak wielkiego skoku jakościowego, jakiego byliśmy świadkami między 


