Jeśli mnie pamięć nie myli, ostatni raz, kiedy pierwszy odsłuch nowej płyty Megadeth wywołał u mnie refleksję pod tytułem „o kurwa”, miał miejsce przy okazji leciwego (a wciąż zajebistego) „The System Has Failed". Przy Dystopia to miłe odczucie zupełnie niespodziewanie powróciło, mimo iż byłem nastawiony totalnie na nie. Raz, że po nieudanym „Super Collider” oczekiwałem kolejnego utytłanego w komercyjnym łajnie gniota, a dwa że wymienienie genialnego Brodericka na kolesia z jakiejś gówno wartej Angry było dla mnie czymś absurdalnie głupim, niezrozumiałym i pozbawionym jakichkolwiek logicznych podstaw. Jak się jednak okazało, Mustaine wiedział, co robi (co nie zmienia faktu, że w tłumaczeniach nieraz zapędził się z pieprzeniem głupot), bo Dystopia jest bezsprzecznie najmocniejszym materiałem Megadeth od wieeelu, czyli dwunastu, lat. Odświeżenie połowy składu dało bardzo pozytywne rezultaty, bo dzięki temu krążek łączy w sobie pierwiastki „Rust In Peace” (posłuchajcie solówek w utworze tytułowym, a załapiecie, o co mi chodzi), „Countdown To Extinction” i „Endgame” z czymś nowym, czego w twórczości kapeli jeszcze nie było. Znaczna w tym zasługa Chrisa Adlera, który swoją energiczną grą wprowadził trochę świeżych, żeby nie napisać nowoczesnych, rozwiązań do nieco już zramolałego szkieletu rytmicznego Megadeth – rozbujał Dystopia i nadał jej całkiem przyzwoitego kopa. Swoje dołożył także Kiko Loureiro, po którym nie spodziewałem się aż takiej techniki ani tak dużego rozmachu (neoklasyczne zapędy) przy aranżowaniu swoich partii. Nie ma co, koleś pokazał niemałą klasę, choć w żaden sposób nie zmienia to mojej opinii o jego macierzystym zespole. Wobec powyższych pochwał nikogo nie zaskoczy, gdy napiszę, że lwia część materiału jest utrzymana na bardzo wysokim poziomie, a kilka kawałków ociera się nawet o geniusz – choćby fantastyczna pseudo ballada „Poisonous Shadows”. Natomiast utwory, w których pojawiają się jakieś potknięcia, są sprytnie ratowane za pomocą wypasionych, rozbudowanych solówek. Ujmując sprawę możliwie zwięźle – 40 minut Dystopia musi się podobać, bo oprócz niezłej jazdy dostarcza też kilku fajnych niespodzianek oraz garści sarkastycznych przemyśleń Rudego. Nic, tylko kupić i słuchać do upadłego. Problem w tym, że po rzeczonych 40 minutach krążek wcale się nie kończy – zostają jeszcze dwa numery, z którymi coś trzeba zrobić. Raczej niespecjalny cover Fear można jakoś przełknąć (czytać: olać), bo jest dość krótki. Gorzej sprawa wygląda z „The Emperor”, bo to zwykły kloc – prosty jak prezentacja w pałerpojncie, z kompletnie chybionymi drętwymi riffami i tekstem (zwłaszcza w refrenie) tak banalnym, że ręce opadają. Nie ratuje go nawet solowa trzepanka, tak jest słaby. Po co im to było, nie mam pojęcia. W ten sposób ekipa Megadeth nieco popsuła nader pozytywne wrażenie, jakie człowiek miał po zapoznaniu się z pierwszymi dziewięcioma kawałkami. Cóż, mówi się trudno i słucha się dalej, tzn. od początku. I właśnie takie podejście do Dystopia zalecam.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com
inne płyty tego wykonawcy:
Podobno człowiek jest w stanie przyzwyczaić się niemal do wszystkiego. Ba, nie tylko przyzwyczaić, ale nawet polubić. Potrzeba jedynie czasu i wytrwałości. A czasami karabinu – vide syndrom Sztokholmski. Wspominam o tym dlatego, że nie do końca wiem jak ocenić (wysoko, kurwa! – przyp. demo) najnowsze dziecko legendy włoskiego grania, czyli oczywiście Sadista, zatytułowanego Hyaena. Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że w grę wchodzą dwie opcje: (1) bardzo trudna miłość, bądź właśnie (2) przyzwyczajenie. Pozwólcie, że rozwinę. Pierwsze podejście do Hieny zakończyło się w połowie albumu, ponieważ nie dałem rady zdzierżyć już kolejnych dźwięków. Ale czegóż to nie robi się dla sławy i pieniędzy, więc po kilkudniowym odpoczynku przyszedł czas na kolejne podejście. Tym razem udało mi się przebrnąć przez cały materiał, a nawet doszukać kilku bardziej chwytliwych fragmentów. I tak, w ciągu kolejnych dni, z każdym kolejnym przesłuchaniem (z wielokrotną przerwą na papieroska jednakowoż) materiał zaczął sprawiać wrażenie ciekawszego, przyjemniejszego, może nawet ocierającego się o geniusz wcześniejszych longplejów. I może nie powinienem niepotrzebnie dzielić włosa na czworo, a po prostu uznać, że materiał swoją wielowarstwową strukturą i finezyjnym kompozytorstwem potrzebował czasu by przebić się przez głębokie pokłady mojej ignorancji, ale… Ale coś mi w tym wszystkim nie pasowało. W końcu przecież nie takie wydawnictwa brałem na warsztat, więc nie powinien mieć aż tylu wątpliwości. Bo prawda jest taka, że Hyaena nie jest tak dobra jak poprzednie dwa krążki. Brakuje albumowi motywu przewodniego, jakiegoś wystającego ponad bardzo zwartą konstrukcję akcentu, czegoś, co pozwalałoby w chociaż minimalnym stopniu odróżnić utwory. Jest po prostu nudny i wydaje się trwać w nieskończoność. Niemal wszystko, co dzieje się na płycie, jest takie samo, utrzymane w podobnych tonach, z podobną motoryką, podobnie gęste i zawiesiste. Nie ma w muzyce za grosz przestrzeni, w której całe to wielowymiarowe granie mogłoby się rozwinąć. W zamian dostajemy raczej trudny do polubienia amalgamat dźwięków, które nie zachęcają by się dalej z nimi mierzyć. Niespecjalnie pomagają wstawione tu i ówdzie orientalne melodie, które i tak ostatecznie giną w gąszczu lepkiego basu i aż nadto core’owych wokali. Ogólnie rzecz ujmując, za dużo tego samego. I chyba właśnie ta nużąca monotonia odpowiada za mój sceptycyzm. Nie zrozumcie mnie źle – Hyaena to nie tylko żal, bieda i ubóstwo. To wszystko, do czego Sadist zdążył nas przyzwyczaić wciąż tam jest: instrumentalna wirtuozeria, krystalicznie czyste brzmienie, mimo wszystko oryginalne kompozytorstwo – na tym polu Włosi nie oddali nawet piędzi. Problem z tym, że nie to jest kwintesencją albumu. Jedno z większych rozczarowań 2015 roku.
Zanim dorwałem Out Of Respect For The Dead, zastanawiałem się, czy świat potrzebuje jeszcze jednej płyty Grave, wszak nagrali ich już całą masę, czyli równe dziesięć. Pierwsze takty „Mass Grave Mass”, oczywiście po wybrzmieniu intra, rozwiały wszelkie moje wątpliwości. Szwedzi wciąż są w wysokiej formie, a biorąc pod uwagę tempo niektórych kawałków, to napieprzają nawet bardziej niż ostatnio. Takie zróżnicowanie rytmów dobrze wpłynęło na końcowy rezultat, bo dzięki niemu album przy swojej długości w ogóle nie zamula, a okazji do żwawego młyna dostarcza co nie miara. Tym najszybszym utworom może i daleko do ekstremalnego (jak na nich) blastowania znanego z „As Rapture Comes”, ale i tak są miłym urozmaiceniem firmowej mielonki w średnim i wolnym tempie, czego najlepsze przykłady (oprócz „Mass Grave Mass”) mamy w „Redeemed Through Hate” czy „Deified”. Mimo iż Out Of Respect For The Dead nawet przez sekundę nie proponuje nic zauważalnie nowego — czego fani Grave raczej od nich nie oczekują — to i tak jest materiałem odczuwalnie świeższym i bardziej wciągającym niż
Z perspektywy czasu wychodzi na to, że Back From The Dead to najsłabszy krążek Obituary przed zawieszeniem przez nich działalności na kilka długich lat. Nie jest zły, ale na pewno nie tak mocny i udany jak klasyki z początku lat 90-tych. Zaczyna się jednak naprawdę nieźle i obiecująco, bo od dynamicznego i momentalnie wpadającego w ucho „Threatening Skies”. Ten koncertowy hit wprowadza nas w niespełna czterdziestominutową podróż przez świat zgnilizny, syfu i trupów z okładki. To właśnie ten numer wraz z następującym po nim „By The Light” (kolejny wypas w wersji lajf) i „Lockdown” (też dynamiczny i chwytliwy) wymieniłbym jako moje ulubione w odniesieniu do tej płyty. Reszta Back From The Dead, choć nie najgorsza, może po pewnym czasie nieco nużyć, tudzież zlewać się w jedno. No co ja mogę więcej o tym napisać – po prostu typowy Nekrolog, jaki każdy zna – zarzygany wokalnie, zupełnie niezaskakujący, tylko tym razem z odrobinę czystszym brzmieniem. Raz szybciej, raz wolniej, prosto i rytmicznie – jednym słowem: klasyka. Ciekawostką jest bezprecedensowy w death metalu remix „Bullituary”, w którym pobełkotali jacyś raperscy madafakowie - kumple Franka Watkinsa. Ot, fajny jajcarski bonusik, choć znaleźli się i tacy spece, dla których była to zdrada gatunku i zarazem wyznacznik nowego kierunku Obiutboysów. Żeby ta recenzja nie była przesadnie krótka, wspomnę jeszcze o przebogatej (jak na swoje czasy) sekcji multimedialnej, w której znajdują się fotki, teledyski i inny materiał wideo. Miłośników Obituary zachęcać nie muszę, początkujący niech się jednak zastanowią nad którymś z pierwszych trzech albumów.
Oczekiwanie na piąty album Lost Soul przeciągało się już do tego stopnia, że można było zwątpić, czy Atlantis: The New Beginning w ogóle kiedykolwiek ukaże się w oficjalnym obiegu. Dla przypomnienia – nagrania rozpoczęto w 2013 roku… Ja wiem, że studyjna gehenna i paruletnie opóźnienia wydawnicze u polskich kapel to smutna reguła, z którą zmagają się nawet ci najlepsi, ale w przypadku Lost Soul to już, kurwa, woła o pomstę do czegoś Wielkiego, z Mackami i ukrytego pod dnem oceanów. Chwała zatem Przedwiecznym, że z pomocą Apostasy Records wyciągnęli zespół z witchinghourowskiego bagienka i zajęli się promocją nowej płyty. Najważniejsze w tym biznesowym szajsie jest to, że każdy zainteresowany za kilka eurasów może dostać Atlantis: The New Beginning w swoje łapska i zachwycać się nim do woli, bo to bezsprzecznie znakomity materiał.
Poczuj nędzę – nie wiem jak was, ale mnie ten tytuł nie nastrajał zbyt optymistycznie do dwunastego longa My Dying Bride. Tym bardziej, że niedawno przeżyłem coś na kształt kryzysu wiary w potencjał kapeli, na który nałożyło się kompletne znudzenie krążkami z paru ostatnich lat. Mimo wielu moich — uzasadnionych! — obaw okazało się jednak, że Feel The Misery jest albumem trochę lepszym i bardziej wyrazistym od
Po zapoznaniu się z debiutem Desecravity byłem przekonany, że oto w Japonii nareszcie pojawił się godny następca przeżywającego poważny spadek formy Defiled. Te przypuszczenia musiałem jednak zrewidować dwa lata później – przy okazji Orphic Signs. Panowie — a właściwie perkusista Yuichi Kudo i jego nowa ekipa — udowodnili, że ich ambicje sięgają znacznie dalej i na pewno nie zadowolą się lokalną sławą ani wcześniejszym poziomem ekstremalności. Mimo iż „Implicit Obedience” nie można było niczego zarzucić, krążek numer dwa z łatwością przewyższa go niemal pod każdym względem. Orphic Signs to kosmos, skrajnie pojebana makabra, rękawica rzucona w twarz Origin, Dying Fetus, Archspire, Cytotoxin i całej masie innych kapel, które prześcigają się w generowaniu popieprzonych dźwięków. Japończycy riff za riffem i blast za blastem pokazują całemu światu, że technicznie nie ma dla nich rzeczy niemożliwych (albo z takimi się nie zetknęli), dlatego na krążku dominują totalnie posrane i nielicho złożone aranżacje, w których roi się od nieprzewidywalnych zwrotów i nietypowych dla gatunku zagrywek. Struktura tej muzyki jest naprawdę imponująca i przy okazji daje do myślenia, jak daleko (jeszcze) może odlecieć kilku Japończyków, kiedy zabiorą się za nowoczesny (z miłym klasycznym dodatkiem – bentonowskimi wokalami) death metal. Desecravity z prawdziwą pasją wymiatają super szybki, brutalny i nader skomplikowany stuff, który z jednej strony ścina z nóg i męczy swoją intensywnością, a z drugiej fascynuje i nie pozwala pozbierać szczęki z podłogi. Jeśli na Orphic Signs trafia się jakiś pozornie prostszy fragment, można mieć stuprocentową pewność, że w tle któryś z instrumentalistów kombinuje ile wlezie, byle tylko nikt nie narzekał na nudę. Desecravity swoimi pomysłami rozpieprzyli mnie w równym stopniu co Posthumous Blasphemer, bo to bardzo podobny poziom szaleństwa, choć muzyka zupełnie inna. Z tego powodu wszelkie próby wskazania najlepszych utworów muszą skończyć się wymienieniem całej tracklisty – po prostu brak tu słabego ogniwa. Jedyny element, który okazalej prezentował się na debiucie to brzmienie – było cięższe i bardziej masywne, ale rozumiem, że przy obecnych szybkościach taki efekt był nie do uzyskania. Na Orphic Signs produkcja jest praktycznie pozbawiona pierwiastka ludzkiego, co czyni album jeszcze bardziej ekstremalnym i trudniejszym w odbiorze. Wytrwali jednakowoż znajdą tu 34 minuty pierwszorzędnego technicznego wygrzewu z najwyższej półki.
Holendrzy z Disavowed, zabierając się za płytę numer dwa, najwyraźniej doszli do jedynie słusznego wniosku, że w tak hermetycznej stylistyce jaką jest brutalny amerykański death metal już nic ponad to, co zrobili, zrobić się nie da. To dlatego Stagnated Existence jest materiałem świeższym, z nieco inaczej rozłożonymi akcentami, choć na pewno nie mniej bezwzględnym niż debiut. Chłopaki mogli sobie pozwolić na mniej lub bardziej odważne zmiany, bo przez te kilka lat, które dzielą obie płyty, nabrali doświadczenia (także w innych kapelach) i wyraźnie rozwinęli umiejętności kompozytorskie i czysto techniczne. No i chyba mogli liczyć na przyzwoity budżet od Neurotic… Ale po kolei. Stagnated Existence to bardzo dobrze przemyślane oblicze sonicznej brutalności – z często zmienianym tempem (dominuje oczywiście szybki wygar – nawet szybszy niż poprzednio, bo nawala Romain Goulon), urozmaiconymi rytmami i atakującymi ze wszystkich stron popieprzonymi riffami. To już nie jest napierdalanie dla samej idei napierdalania i ku chwale Disgorge, a dość złożona i precyzyjnie odegrana muzyka, która potrafi zamęczyć swoją intensywnością. Album odbiera siły już za sprawą super przejrzystego brzmienia – dzięki niemu, każdy detal mocniej uderza w mózgownicę, jakkolwiek ogarnięcie ich wszystkich zajmuje trochę czasu. Żeby jednak ekstremalność Stagnated Existence nie odstraszyła mniej wyrobionych słuchaczy, ekipa Disavowed zawarła na płycie dwa haczyki, które w oczach fanatyków brutal death mogą uchodzić nawet za zdradę gatunkowych ideałów. Po pierwsze, kilka riffów ociera się o coś, co przy odrobinie dobrej woli można nazwać melodią – w skali całego albumu nie ma ich wprawdzie wiele, ale gdzieś tam się pojawiają. Po drugie, wokalista wyrzuca z siebie garstkę zrozumiałych słów, które w żaden sposób nie pozwalają połapać się w tekstach, ale — uwaga, bis! — gdzieś tam się pojawiają. Oba te elementy zebrane do kupy nie osłabiają muzyczno-lirycznego przekazu Disavowed, więc fani debiutu powinni bez obaw sięgnąć także po Stagnated Existence.
Dwaaadzieścia lat miiinęło od wydania debiutanckiego „Thy Mighty Contract”, toteż z tej albo innej okazji (albo zgoła bez okazji, a ja się męczę z dorabianiem ideologii) na początku grudnia 2013 Rotting Christ zagrał w Atenach dwa koncerty, których zapis pod tytułem Lucifer Over Athens dostajemy z przynajmniej półtorarocznym opóźnieniem. Jak wyglądają występy Greków, chyba wszyscy zainteresowani wiedzą, bo okazji do przekonania się o tym w ostatnich latach nie brakowało. Rotting Christ na scenie nie jest jakoś wyjątkowo zabójczą machiną (co piszę z pełną odpowiedzialnością), bo panowie stawiają bardziej na klimat niż brzmienie i precyzję wykonania. Ten klimat plus cały wór hiciorów to jednak ich główne atuty, które sprawiają, że fanom ciarki chodzą po plecach jeszcze tydzień po takim misterium. Grecy, będąc u siebie i mając do dyspozycji aż dwa wieczory, przelecieli po swoich dokonaniach w sposób niemal wybitnie przekrojowy, nie faworyzując żadnej płyty, ale niestety jedną zupełnie pomijając. Nie wiem, z czego to wynika, ale na Lucifer Over Athens nie usłyszymy ani jednego kawałka z genialnego „Kronos”! Jest to o tyle dziwne, że sam tytuł koncertówki jednoznacznie nawiązuje do covera znajdującego się właśnie na „Kronos”. Poza tym strasznym niedopatrzeniem (?) jest tu chyba wszystko (no, ja dorzuciłbym jeszcze „The Old Coffin Spirit” i „The World Made End”), czego mógłby oczekiwać fan Rotting Christ – od największych staroci (w tym kilku zaskakujących – choćby „Forest Of N’Gai” czy „Exiled Archangels”), przez reprezentację wstydliwego „A Dead Poem”, po kawałki z ostatniego longa i cover Thou Art Lord „Societas Satanas” – w sumie 31 utworów, które dają ponad dwie godziny porządniej muzyki. Brzmienie całości jest bliskie „Sleep Of The Angels”, więc o wodotryskach nie ma mowy, choć do czytelności przyczepić się nie mogę – wszak słychać każdy riff w „The Sign Of Evil Existence”. Konferansjerka nie poraża, ale nie mogło być inaczej, bo małomówny Sakis nawijał do publiki po grecku. Mimo pewnych niedostatków Lucifer Over Athens należy uznać za bardzo wartościowe wydawnictwo, lepiej podsumowujące dokonania zespołu niż jakiś naciągany debestof. Fani Greków powinni się pospieszyć z zakupem, bo limit (w który Season Of Mist nie wierzę) digipaka to zaledwie 3000 sztuk.
Decimation to druga albo trzecia co do „wielkości” nazwa jeśli chodzi o turecki death metal. Jakby się zatem mogło wydawać, kolesie muszą fajnie dopierdalać, bo pozycję w kraju mają naprawdę niezłą. Rzeczywistość nie wygląda już aż tak różowo. Owszem, panowie grają i brzmią dużo lepiej niż typowy turecki przedstawiciel gatunku, jednak najjaśniejszym punktem Reign Of Ungodly Creation jest… okładka autorstwa Dana Seagrave’a. Sama muzyka, choć z łatką brutal i technical, zachwytów już nie powoduje. Jeśli miałbym wskazać u nich jakiś element zaskoczenia, to chyba tylko i wyłącznie fakt, że częściej zapożyczają sobie patenty od klasyków (choćby Deeds Of Flesh i Dying Fetus) niż od slammerów i kolejnych epigonów Disgorge, co na tureckiej ziemi jest nagminne. No i cóż, hałasują sprawnie (zwłaszcza perkman), bo i doświadczenie procentuje, ale czynią to raczej płasko (kwestia przesadnie „wyśrodkowanego” brzmienia), bez wyrazu i śladu własnej tożsamości, przez co mają spore problemy z odpowiednio długim utrzymaniem uwagi słuchacza. 36 minut mija wprawdzie bez zgrzytów, jednak później w głowie nic z nich nie zostaje – może poza refleksją, że Decimation najlepiej radzą sobie w szybszych tempach i przy zagmatwanych (na miarę swoich możliwości) riffach. Wolna i — w zamyśle — miażdżąca strona Reign Of Ungodly Creation wypada blado i przede wszystkim nudnawo. W rezultacie otrzymujemy album do posłuchania raz na pół roku ze świadomością, że kasę na niego wydaną można było lepiej spożytkować.


