To rozumiem! Już po piętnastu sekundach otwierającego album „Daimonion” człowiek wie, że Deivos powrócił. Nie tyle do wysokiej formy — bo tą zespół utrzymuje od dawna — co do tego, co wychodziło mu najlepiej i czym zasłynął, czyli — dla niewtajemniczonych — do pokomplikowanego technicznie, szybkiego i brutalnego zarazem death metalu. Chwała im za to, bo właśnie w takim graniu potrafią pokazać pełnię swoich niekwestionowanych umiejętności i talentu kompozytorskiego. W odstawkę poszły próby eksperymentów i ulepszania czegoś, co ulepszeń nie potrzebuje, a udział elektroniki ograniczono na Endemic Divine do minimum, więc materiał automatycznie zyskał na spójności i wyrazistości, jest przy tym także bardziej energetyczny, zaczepny, nabuzowany. A w kwestii stylu rozpoznawalny, jak za czasów „Gospel Of Maggots” i „Demiurge Of The Void”. W każdym utworze (a już zwłaszcza w tytułowym) doskonale słychać, że tym razem ekipie Deivos nie brakowało pomysłów, że nie byli zmuszeni do chodzenia na aranżacyjne skróty czy robienia czegoś wbrew sobie – raz, że w riffach mamy same konkrety, a dwa, że sekcja w urozmaicony sposób intensyfikuje każdy patent podany przez gitarzystów. To w oczywisty sposób przełożyło się odczucie doznawanego jebnięcia z każdym kolejnym kawałkiem, a że są one sprytnie ułożone — od szybkich i krótkich strzałów do coraz bardziej rozbudowanych i wielowątkowych, choć wciąż kopiących — to słuchacz jest sprawnie prany po mordzie do wielkiego (dosłownie) finału. Nie chcę przez to sugerować, że Endemic Divine sprowadza się tylko do szybkiej sieczki, bo na płycie nie brakuje wolniejszych partii, jednak są one dużo ciekawiej zaaranżowane niż na „Theodicy” – brzmią naturalnie i płynniej przechodzą w dopierduchy. To wszystko sprawia, że krążek powinien zadowolić wszystkich fanów dotychczasowej twórczości zespołu, zwłaszcza tych, których poprzedni rozczarował. Gdybym miał się czegoś czepiać (na siłę), to chyba tylko tego, że w muzyce Deivos dążenie do perfekcji (technicznej, produkcyjnej, itp.) dominuje już nad dzikością – nad tym pierwotnym imperatywem czynienia sonicznego rozpierdolu. Rozumiem jednak, że tego zespół już nie przeskoczy, bo jest zbyt ukształtowany, doświadczony i… stary. A w muzyce na to ani viagra ani botoks nie pomogą.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Deivos
inne płyty tego wykonawcy:
Sermon Ov Wrath to już czwarty krążek z logo Antropomorphia jaki mam na półce; czwarty, z którego jestem bardzo zadowolony. Zdumiewa mnie łatwość, z jaką Holendrzy tworzą tak dopracowane i wpadające w ucho materiały – niby wszystkie są utrzymane w tym samym stylu z lekka przestarzałego europejskiego death metalu, a jednak nie można o nich powiedzieć, że są identyczne czy wtórne. Formuła wypracowana przez zespół lata temu wciąż sprawdza się wybornie, a wszelkie korekty w obrębie stylu na kolejnych płytach sprowadzają się wyłącznie do detali. Innymi słowy zmian nie ma dużo, ale jeśli już się pojawiają, to są trafione i gładko wpisują się w klimat całości. Jeśli dla kogoś to za mało, to sorki – proponuję szukać szczęścia gdzie indziej. Podobnie jak na poprzednikach, na Sermon Ov Wrath proporcje mielonki i szybkiej sieczki ustalono na korzyść motorycznych walców o przeznaczeniu koncertowym (gdyby, kurwa, jeszcze grali w Europie z jako taką częstotliwością!), bo w takich tempach Antropomorphia sprawdza się najlepiej i najmocniej oddziałuje na kark słuchacza. Tym mocniej, że Holendrzy potrafią pisać fajne refreny (czy raczej frazy), które można później w lot podłapać – wszak mało co ma taki potencjał jak necro-lezbijskie klimaty w diabelskim sosie. Spore wrażenie — tak jak na
Jeśli mam być szczery, to już się pogodziłem z tym, że powoli przyjdzie mi się żegnać z Obituary jaki lubię, a ich kolejne krążki będą trafiały na moją półkę tylko z kolekcjonerskiego obowiązku. Dwa nowe kawałki zamieszczone na ubiegłorocznej epce-koncertówce były wprawdzie obiecujące, jednak nawet naiwność zagorzałego fana ma swoje granice, toteż po longpleju nie oczekiwałem niczego powalającego. No i Obituary nie powala, aaale… i tak jest najlepszym, najbardziej optymalnym i przekonywającym albumem Amerykanów przynajmniej od czasu
Innowacyjna, zaskakująca, ekscytująca – te i wiele podobnie nacechowanych przymiotników nijak się niestety mają do Atonement. Dziesiąta płyta Immolation w żadnym elemencie w sposób zauważalny nie odchodzi od formuły muzyczno-brzmieniowej, jaką znamy przynajmniej od
Po entuzjastycznie przyjętym debiucie młodzieńcy z Rude zakasali rękawy i ostro zabrali się do pracy, dokładając wszelkich starań, aby następca
Uerberos to stosunkowa nowa nazwa na polskiej scenie, choć muzycy za nią stojący mogą się pochwalić pewnym doświadczeniem w robieniu hałasu – może nie jest/było to nic wielkiego, ale podstawy death metalowego fachu opanowali na tyle, żeby z tą kapelą już na początku drogi ruszyć ostro z kopyta. Lata pracy i ćwiczeń nie poszły na marne, czego potwierdzenie znajdujemy na Tormented By Faith, debiutanckim krążku ekipy z Żor. Przebrnąłem przez ten album na spokojnie kilkadziesiąt razy i tak się zastanawiam, czy jest w ogóle sens chwalić zespół za to, co udało mu się na nim osiągnąć. Bo kogo tak naprawdę obchodzi kolejna dobra płyta?
Bezpretensjonalny death metalowy atak – w przypadku Praeposterum to powinno wystarczyć za całą recenzję. Tu naprawdę nie ma sensu dodawać czegokolwiek więcej, bo już po okładce wiadomo, o co chodzi. Nooo, chyba że ktoś nie miał dotąd styczności z twórczością Anthem. Poznańskie komando reprezentuje przepięknie konserwatywne podejście do gatunku – ma być szybko, brutalnie i diabelsko. Te trzy punkty mamy odhaczone już w pierwszym kawałku, i chociaż na blasty trzeba czekać aż 9 sekund, to napierduchy w nim nie brakuje. Dalej to już praktycznie samo konkretne napierdalanie z jednym drobnym urozmaiceniem w postaci instrumentalnego (i krótkiego) „666”, w który wciśnięto odrobinę melodii i klimatu. Anthem trzymają się formuły zapoczątkowanej na „Phosphorus”, delikatnie ją tylko korygując (nie mylić z kombinowaniem!), toteż album jest bardziej zwarty i dopracowany, a przez to również bardziej rajcowny od poprzednika. Wszystko, co mogło się podobać na debiucie, teraz jest jeszcze lepsze, a to, co drażniło – poprawiono. Dotyczy to przede wszystkim brzmienia, które zyskało odpowiednią moc, jest przyjemnie mięsiste i wreszcie charakterem w pełni pasuje do muzyki. Nie bez znaczenia jest także fakt, że na Praeposterum słychać nie tylko intensywne grzańsko, ale i duże zaangażowanie zespołu, które sprawia, że Praeposterum odbiera się niezwykle pozytywnie – jako płytę powstałą z czystej death metalowej pasji, nie zaś pod presją albo z obowiązku. Ponadto na plus zaliczam całkiem udane zakamuflowanie wpływów Deicide i Morbid Angel, które na debiucie co chwilę rzucały się w uszy. Teraz mamy do czynienia z zespołem naprawdę grającym swoje. W każdym z dziesięciu utworów znajdujemy dowody na to, że przez dwa lata dzielące oba albumy Anthem zyskał sporo doświadczenia oraz rozwinął się technicznie i kompozytorsko. Wzrost umiejętności zespołu nie przełożył się jednak (czytać: na szczęście) na chęć zabłyśnięcia jakimiś sztuczkami czy uwspółcześnienie formy – jedynie w „Liber al ve Legis” pojawiają się cięcia gitar, które na tle wcześniejszych kawałków można od biedy nazwać czymś nowoczesnym. Podsumowując, drugi longplej Poznaniaków to materiał z dużym potencjałem, który powinien się doskonale sprawdzać na scenicznych deskach.
Kurwica człowieka bierze na myśl o tym, co jest w stanie wykrakać swoją głupią gadaniną/pisaniną. Wystarczyło raz palnąć coś o wymiękaniu Hour Of Penance, a niedługo później taki Cast The First Stone daje realne podstawy, żeby się nad tym już poważnie zastanowić. Ech… Należę do osobników, którzy nie mieli większych problemów z poprzednim krążkiem, rozbudowanym ponad miarę „Regicide”, niemniej jednak traktowałem go raczej jako jednorazowy wybryk, skok w bok — ku większemu zróżnicowaniu — po którym Włosi wrócą do brutalnej i zajebiście szybkiej sieczki.
Kiedy zespół pokroju Gorguts bierze się za coś w swoim mniemaniu eksperymentalnego, to można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Luc Lemay wymyślił sobie epkę o akademii-bibliotece, Domu Mądrości, która istniała od IX do XIII wieku w Bagdadzie. Hmm… Epkę z jednym utworem. Hmmmm… Utworem trwającym 33 minuty. Hmmmmmm… Już na samą myśl o takim kolosie w stylu Gorguts serce zaczyna szybciej pracować, a mózgowinie grozi przegrzanie. Czym jest jednak perspektywa apopleksji wobec palącej potrzeby sprawdzenia wytworu zwichrowanej wyobraźni Kanadyjczyka! Już po kilku taktach Pleiades’ Dust staje się jasne, że dla tego materiału warto poświęcić nieco zdrowia. I czasu. Wbrew pozorom nie mamy tu wcale do czynienia z
Zaskakująca to rzecz, ale wychodzi na to, że w Grecji jest całkiem niezły klimat dla smrodliwego death metalu starej daty. Może to przez rozkładające się na plażach ciała uchodźców? Hmm… Abyssus to kolejny już przedstawiciel takiego grania z Półwyspu Apenińskiego; kolejny, który daje radę, choć nie proponuje nawet sekundy czegokolwiek oryginalnego. Ale tak naprawdę nie musi, bo i bez innowacyjnych rozwiązań Into The Abyss bardzo przyjemnie kręci się w odtwarzaczu, sprawiając sporo frajdy fanom zalatującego kultem death metalu, głównie tego z Ameryki. Podstawowe fascynacje Abyssus nie są trudne do wyłapania, bo walą po uszach od rozpoczynającego całość „Into The Abyss” – Obituary i Autopsy. To pierwsze skojarzenie muzycy zawdzięczają przyjemnie wymiotnemu wokalowi (choć ekspresja jeszcze nie ta, co u Johna Tardy), drugie zaś bierze się ze struktur i mocno wyeksponowanego basu, jaki umiłowała sobie kiedyś ekipa Chrisa Reiferta. Kolejne nazwy — a są wśród nich choćby Massacre, Morgoth i Asphyx — stopniowo pojawiają się później. Pod koniec Into The Abyss człowiek ma już wrażenie obcowania z całym kanonem metalu śmierci, a przynajmniej z jego bardzo liczną reprezentacją. Mamy zatem do czynienia z graniem do bólu tradycyjnym, niezbyt szybkim (mimo iż delikatne wyjścia ponad średnie tempo w „Revenge” i „Visions Of Eternal Pain” w wykonaniu Greków robią bardzo dobre wrażenie), niespecjalnie złożonym, ale za to dostatecznie zróżnicowanym i przede wszystkim klimatycznym. Dużym atutem płyty jest ponadto jej spora chwytliwość osiągnięta za pomocą wpadających w ucho refrenów (ocierających się nieraz o grafomaństwo – luuuzik), nie zaś tandetnych melodyjek, jakich ostatnio mamy do wyrzygania. Ukłonem w stronę oldskulu miały być zapewne także i intra/outra do paru kawałków, ale akurat w tym przypadku chłopaki się zagalopowali. Raz że są one po prostu przestarzałe w nieatrakcyjny sposób, a dwa że nic z nich nie wynika oprócz nabijania długości płyty. Na koniec zostawiłem kwestię dysonansu, który mimowolnie pojawia się przy lekturze Into The Abyss. Dzieje się tak ponieważ zespół gra sprawniej i brzmi lepiej niż tego od nich wymaga muzyka. Brakuje mi tutaj trochę brudu, szaleństwa i niechlujności, którymi może się pochwalić np. Obliteration. Klasyczne kapele techniczne braki nadrabiały dzikim entuzjazmem; muzycy Abyssus nie mają czego nadrabiać. Mimo to debiut Greków w swojej kategorii jest co najmniej udanym krążkiem.


