Birmingham, mamy problem… Po kilu latach naparzania grind core’a i czterech szalenie ważnych dla gatunku płytach, z których każda była lepsza od poprzedniej, Napalm Death wzięło na odświeżenie stylu. A konkretnie na zwrot w kierunku death metalu w lekko industrialnym (czyżby znak czasów?) sosie. Nigdy nie mogłem pojąć, po co im były tak drastyczne zmiany, bo ani wyczerpanie wcześniejszej formuły ani chęć poeksperymentowania z modniejszymi rozwiązaniami do mnie nie przemawiają. Muzyka na Fear, Emptiness, Despair brzmi czyściej i potężniej niż kiedykolwiek wcześniej, jest też precyzyjniej zagrana, a poza tym zawiera sporo nowoczesnych elementów (co słychać zarówno w podejściu do riffów jak i rytmów), ale bardzo, naprawdę bardzo brakuje jej ducha starych (czyli choćby sprzed dwóch lat, heh) Napalmów. Album rozpoczyna „Twist The Knife (Slowly)”, który jest bezbarwny, anemiczny i całkowicie pozbawiony kopa. Na wielbiciela „Utopia Banished” coś takiego działa jak zimny prysznic – aż strach słuchać dalej. A dalej — o dziwo! — jest już lepiej, choć szalenie nierówno, jakby Brytole sami nie mogli się zdecydować, co, jak i dla kogo grać. Stąd też utworom dobrym i bardzo dobrym (będącym niestety w mniejszości) towarzyszą zupełnie nijakie, nieprzemyślane, przekombinowane i ewidentnie wymuszone. Co ciekawe, trudno jednoznacznie zrzucić na kogoś odpowiedzialność za ten misz-masz, bo poszczególni kompozytorzy podpisali się zarówno pod lepszymi jak i gorszymi numerami. Nawet Barney raz wydziera się z charakterystyczną dla siebie furią, a już po chwili pokrzykuje bez przekonania. Wobec powyższego należy uznać, że w kwestii spójności ciała dał cały zespół. Nie zmienia to jednak faktu, że na Fear, Emptiness, Despair jest dość materiału na wypasioną epkę: „More Than Meets The Eye” (najdłuższy i zdecydowanie najlepszy w zestawie), „Plague Rages”, „Throwaway”, „Remain Nameless”. Te numery do perełki, które jakoś ratują ten album; są intensywne, brutalne, pojawiają się w nich zabójcze riffy i nieszablonowe zagrania. Takiego Napalm Death można słuchać z dużym zainteresowaniem i gdyby całość trzymała ten poziom, ani bym myślał narzekać. Tak dobrze nie ma, bo niemrawych i drażniących fragmentów uzbierało się tu stanowczo za dużo, więc Fear, Emptiness, Despair potrafi męczyć.
ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org
inne płyty tego wykonawcy:
Wystarczyły dwie bardzo dobre i entuzjastycznie przyjęte w podziemiu płyty, żeby włodarze Century Media uznali Skeletal Remains za zespół godny ich zainteresowania. Czuć piniondz? A jak! Nie mam jednak wątpliwości, że na dłuższą metę chłopaki nie spełnią wymagań wytwórni i po dwóch krążkach (to wersja optymistyczna) zostaną wywaleni na bruk. Zatem póki mają okazję, niech promują się na wszystkich frontach i wyciskają z Niemców ile się tylko da. Już przy okazji Devouring Mortality dostali dość kasy, żeby starczyło na mix i mastering od Dana Swanö oraz okładkę od Dana Seagrave’a, co jeszcze bardziej przybliżyło zespół do oldskulowego ideału. Kto wie, może następnym razem wskrzeszą dla death metalu Scotta Burnsa i nagrają album w Morrisound? Marzenia… Tyle o oprawie. Co do muzyki, to dla mnie sprawa jest prosta, oczywista i nie podlegająca dyskusji – za sprawą Devouring Mortality Skeletal Remains potwierdzili, że w tej chwili są najbardziej przekonywającą kapelą łojącą klasyczny death metal z Florydy. Chłopaki z każdym kolejnym materiałem doskonalą i nieznacznie rozwijają ten styl, ale ani przez moment nie robią niczego nienaturalnego czy wymuszonego. Death metal w ich wykonaniu charakteryzuje wierność tradycji, a jednocześnie polot i duża świeżość. Może to tylko moje uwielbienie dla takiej muzyki, ale po analizie wszystkich elementów składowych tej płyty, wychodzi mi, że nie ma się tu absolutnie do czego przypieprzyć – wszystko trybi jak należy i Devouring Mortality brzmi po prostu przezajebiście. Sami zresztą popatrzcie: jest tu cudny wokal (van Drunen nie nagrał takiego wymiotu od czasów
Na przestrzeni ponad 25 lat działalności Hate dorobili się pokaźnej dyskografii, w której wskazanie tej obiektywnie najlepszej/najważniejszej płyty może być pewnym problemem. Sam pewnie musiałbym się poważnie zastanowić, jakimi kryteriami się tu kierować, na co zwrócić szczególną uwagę, bla bla bla… Co innego płyta ulubiona – tu bez chwili namysłu wskazuję na Cain’s Way. I chociaż czas, który upłyną od premiery, brutalnie obnażył i uwypuklił wszystkie realizatorskie braki krążka, to w ogóle nie naruszył naturalnej fajności tego materiału. Po prostu, ekipa Hate miała wówczas bardzo dobre pomysły na utwory, a przy okazji potrafiła je całkiem sprawnie wcielić w życie, więc materiał broni się do dziś. W porównaniu z wcześniejszymi albumami Cain’s Way jest na pewno nowocześniej zaaranżowany – żadna to awangarda, ale nawet taki powiew świeżości zrobił muzyce dobrze. W odstawkę poszła część starych i zbyt często wykorzystywanych schematów, a co za tym idzie także wpływów Deicide (co nie znaczy, że zredukowano je do zera), toteż całość zabrzmiała nieco ambitniej i nabrała większej dynamiki, a bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zróżnicowane (i złożone) utwory zyskały sporo indywidualnych wyróżników, dzięki którym łatwo je zapamiętać. Ponadto — co też oceniam na plus — na Cain’s Way mocniej zaakcentowano te „koncertowe” — motoryczne i zarazem chwytliwe — partie występujące chociażby w „Sectarian Murder”, „Cain’s Way” czy „Shame Of The Creator”. Poza tym styl Hate przeszedł normalną w death metalu ewolucję, która wyniosła zespół na wyższy poziom: ku większej szybkości, brutalności i lepszej technice. Wprawdzie te najszybsze tempa to ponoć bardziej zasługa studyjnych sztuczek niż kończyn Mittloffa, ale liczy się rezultat – a ten jest jak najbardziej zadowalający. A propos umiejętności, warto również zwrócić uwagę na riffy i solówki Ralph’a, który swoimi odjechanymi zagrywkami tchnął w muzykę Hate trochę progresywnych rozwiązań i uczynił ją mniej przewidywalną. Szkoda, że odszedł z kapeli jeszcze przed premierą płyty a co za tym idzie – jego niebagatelny wkład w muzykę nie został należycie doceniony. Adam ze swojej roli wywiązał się bez zarzutu, więc wokal jest mocny i wyraźny, choć jak dla mnie wrzasków jest odrobinę za mało, ale to szczegół. Prawdziwym problem Cain’s Way jest natomiast brzmienie: płaskie, suche i „buczące”. Wydaje mi się, że chciano je podciągnąć pod produkcję Hate Eternal z debiutu, ale realizatorom zabrakło wiedzy, jak uzyskać mięso w gitarach i odpowiednią głębię sekcji rytmicznej. Jednak nawet mimo tych niedoróbek album ma w sobie coś, co potrafi przykuć mnie do głośników na wiele zapętlonych przesłuchań. I to nie żadne niezidentyfikowane „coś”, a porządny zestaw brutalnych szlagierów.
Zdarzyło mi się już kiedyś wskazać paluchem najlepszy album w historii Asphyx, teraz słów kilka na temat płyty, którą wielu — jak zaraz udowodnię – niesłusznie — uważa za tą naj. Ale po kolei. Do nagrania Last One On Earth Holendrzy mieli przystąpić w skorygowanym składzie – nie udało się; później, już w trakcie sesji, kopa miał dostać van Drunen – nie dostał, bo spisał się na tyle dobrze, że postanowiono wykorzystać nagrane przez niego partie. To była słuszna decyzja, bo jego rozpaczliwe wokale są niewątpliwie ozdobą tego krążka. Wprawdzie wyziewnością ani dzikością nie dorównują tym z debiutu, jednak są na tyle mocne i patologiczne, że muszą się podobać. Równie dobrze prezentuje się brzmienie – stało potężniejsze, a także wyraźnie bliższe szwedzkiej szkole (choćby Grave), choć jak dla mnie brakuje mu wspaniałej syfiastości
Płyt lepszych od
Death metalowe kapele z Chicago i okolic nigdy nie miały wielkiego szczęścia do popularności i Morgue nie jest tu żadnym wyjątkiem. W ciągu pięciu lat jako takiej aktywności Amerykanie wydali tylko dwie (obiecujące) demówki oraz debiutanckiego longa, po czym praktycznie zapadli się pod ziemię. Nie bez winy jest oczywiście wytwórnia — Grind Core — która zasłynęła w świecie z utrudniania życia wielu zespołom. Morgue nie mieli nawet tyle farta (albo zwykłej determinacji) co Broken Hope czy Cianide, żeby przebić się do innej stajni, więc ich skromny dorobek zamyka "Eroded Thoughts" z 1993 roku. Krążek sam w sobie też jest dość skromny, bo to tylko siedem utworów zamkniętych w niespełna 32 minutach. Jak na brutalne granie, taki czas wydaje się być optymalny, jednak po wysłuchaniu "Eroded Thoughts" pozostaje duży niedosyt. Ten nie do końca doceniony — lub też po prostu niedostatecznie poznany — krążek zaskakująco gładko łączy w sobie ambitne zagrania spod znaku Gorguts czy Demilich z ociężałym prymitywnym syfem tak charakterystycznym dla Autopsy. W rezultacie Morgue stworzyli muzykę dość unikalną, nieprzesadnie schematyczną i daleką od prostoty, ale — co w teorii powinno zapewnić im branie — wciąż mocno osadzoną w brutalnym graniu. Wszelkich kombinacji (zwłaszcza gitarowych) jest dostatecznie dużo, żeby materiał był interesujący, ale nie na tyle, by ktoś mógł się poczuć nimi przytłoczony. Tym bardziej, że przejścia między tymi bardziej technicznymi fragmentami a obleśnymi zwolnieniami są naprawdę płynnie zaaranżowane (jak w świetnym 'Severe Psychopathology'), więc nie ma tu drastycznych/nienaturalnych przeskoków ze skrajności w skrajność. Nie oznacza to jednak, że te składniki występują na "Eroded Thoughts" w proporcji jeden do jednego. Jak na moje ucho Morgue chętniej i częściej sięgają po riffy z inspirowaną Autopsy chorobliwą wibracją, choć dla niepoznaki serwują je w urozmaiconych tempach. To się sprawdza, a cały krążek jest dzięki temu przyjemnie dynamiczny, a momentami — jak w 'Plagued Birth' — nawet odrobinę melodyjny. Na plus debiutu Morgue można także zaliczyć naturalnie ciężkie brzmienie z przebijającym się od czasu do czasu basem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy znakomity kawałek klasycznego amerykańskiego death metalu. Cholernie jestem ciekaw, w jakim kierunku powędrowałaby ich muzyka na kolejnych wydawnictwach, ale reaktywacji im nie życzę.
W przyrodzie występują tysiące zespołów, którym dojście do jako takiego poziomu wykonawczego (co czasem sprowadza się do utrzymania gitar) zajmuje długie lata, zaś po jego osiągnięciu nie są w stanie zrobić choćby kroku naprzód. Ich przykłady można mnożyć w nieskończoność, ale nie zasługują na aż tyle uwagi. Są też i takie, niestety w mniejszości, które promienieją zajebistością już od chwili narodzin. Do tej drugiej grupy należy zaliczyć Martyr pod wodzą braci Mongrain.
Wkład Vomit The Soul w brutalny death metal skończył się na wydanym cztery lata po debiucie Apostles Of Inexpression. Celowo nie piszę, że wkład w rozwój death metalu, bo chociaż krążek stanowi dość wyraźny krok naprzód w stosunku do
Revenant to dla mnie kapela, która w swoim czasie wraz z Hellwitch i Ripping Corpse tworzyła coś na kształt awangardy death i thrash metalu w Ameryce. Wszystkie te zespoły łączyło nieszablonowe podejście do grania, duża oryginalność, zamiłowanie do skomplikowanych struktur i dość podobny charakter brzmienia (czemu się dziwić, skoro Prophecies Of A Dying World i
Cenotaph jaki znamy od „Reincarnation In Gorextasy” to siła, z którą już trzeba się liczyć. Turecka horda sukcesywnie podnosiła poziom wyziewności generowanych przez siebie dźwięków, żeby wraz z „Putrescent Infectious Rabidity” właściwie zrównać się ze światową (podziemną) czołówką. Po tym albumie nastąpiła jednak długaśna przerwa, w czasie której dość poważnie posypał się skład – ostał się jedynie wokalista-ojciec założyciel, który — jak mniemam — wielkiego wkładu muzykę nie miał. Miał natomiast przekonanie, że warto jeszcze ciągnąć ten wózek: zebrał nowych kolegów i wraz z nimi nagrał taki materiał, że łeb urywa.


