Legendarne kapele powracające po latach nie mają lekko. Rzeczywista presja fanów i chęć sprostania własnym wyobrażeniom na temat ich wymagań potrafią sprawić, że nawet największym twardzielom powinie się noga i nagrają całkowicie rozczarowującego gniota. Legendarne awangardowe kapele powracające po latach mają natomiast przejebane. W ich przypadku nigdy nie wiadomo, czy lepszą opcją jest wskoczenie na główkę do tej samej rzeki, czy jednak podjęcie ryzyka i próba zaproponowania czegoś zupełnie nowego – najzagorzalszym fanom i tak nie dogodzą.
Dodatkowy problem dotyczy tej całej „awangardy”. Wszak to, co naście lat temu było nowatorskie i zadziwiające, w momencie powrotu na scenę może być już tylko budzącą politowanie ciekawostką na poziomie „skansen i cepelia”. Boleśnie przekonali się o tym choćby muzycy Atheist i Cynic. A Holendrzy z Phlebotomized? Cóż, poradzili sobie zupełnie przyzwoicie, ale nie na tyle, żeby za dwa lata o Deformation Of Humanity pamiętał ktoś więcej niż tylko garstka fanów. Wprawdzie sam nie będę składał tu żadnej przysięgi wierności, że album będzie mi towarzyszył aż do śmierci, ale na pewno będę po niego sięgał znacznie częściej niż po „Skycontact”.
"Deformation Of Humanity" to niemalże esencja stylu Phlebotomized z początku działalności (z naciskiem na „Preach Eternal Gospels” i „Immense Intense Suspense”), mamy zatem do czynienia z surowo (choć profesjonalnie) brzmiącym death metalem z okazjonalnymi odjazdami w kierunku doom (praktycznie każde wejście skrzypiec kojarzy się z My Dying Bride z okresu „For Lies I Sire”) i progresji, czy raczej czegoś, co progresywnym graniem było 25-30 lat temu. Słychać, że za materiał odpowiadają ludzie ze sporym doświadczeniem (przy czym z oryginalnego składu ostał się jedynie gitarniak Tom Palms), bo od strony kompozytorskiej większość kawałków prezentuje się naprawdę okazale, umiejętności technicznych także nie można zespołowi odmówić, ale…
Głównodowodzącemu Phlebotomized w głowie zalęgło się jakieś tajemnicze coś — sentyment, nawyki, wyrachowanie… — przez co w paru momentach Deformation Of Humanity można skrzywić się z niesmakiem. Holendrzy dorzucili tu bowiem sporo (albo inaczej – za dużo) gatunkowych klisz i patentów, których od dawna się nie stosuje z jednego prostego powodu – są strasznie wyeksploatowane. Szczytem wszystkiego są partie klawiszy z ich archaicznym brzmieniem – gwarantuję, że czegoś takiego nie słyszeliście od baaardzo dawna. Z rzetelności recenzenckiej dodam, że w „Desideratum” zespół spróbował podejść do parapetu nieco nowocześniej, ale poległ kompletnie i urodził pokracznego potworka, którego elementy składowe w ogóle się nie zazębiają: dziecięcy monolog, dyskoteka, blasty – łotefak.
Na szczęście to jedyny taki niewypał; reszta materiału jest już znacznie bardziej spójna i trzyma dość wysoki poziom. Ja polecam zwłaszcza te rozbudowane utwory w typie „Chambre Ardente”, „Deformation Of Humanity” i „Descend To Deviance” oraz bardzo konkretny „Eyes On The Prize”, w którym nowy wokalmen prezentuje pełnię swoich możliwości. Właśnie w takich kawałkach Phlebotomized udowadniają, że wciąż potrafią stworzyć muzykę interesującą i charakterystyczną tylko dla siebie. A że nie ma w niej ani grama awangardy… Mnie to specjalnie nie zaskoczyło.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.phlebotomizedmetal.com
inne płyty tego wykonawcy:
Przy całej swojej bogatej historii Broken Hope nie mogą się poszczycić wyjątkowo rozbudowaną dyskografią, w dodatku te naprawdę dobre płyty stanowią w niej zdecydowaną mniejszość. Repulsive Conception dokumentuje etap przejściowy, kiedy amerykańska ekipa stopniowo przekształcała się z naiwnego Suffocation/Cannibal Corpse wannabe w zespół świadomy, zabójczy i w pełni oryginalny. Z jednej strony mamy więc tu sporo naleciałości sławniejszych (i lepszych!) kapel, z drugiej zaś próby wykreowania czegoś nowego i niepowtarzalnego. Takie połączenia bywają fascynujące, jednak w przypadku Repulsive Conception całość można podsumować przeciągłym ziewnięciem. Album trwa ponad trzy kwadranse i zawiera aż 15 dość zróżnicowanych kawałków, ale mimo wielu urozmaiceń (przynajmniej pozornych) większość numerów brzmi bardzo podobnie, trudno odróżnić jeden od drugiego i w rezultacie strasznie to wszystko monotonne. Z tego niefajnego schematu wyłamują się trzy krótkie instrumentale. Problem z nimi polega na tym, że wciśnięto je od czapy, bo zupełnie nie pasują do reszty materiału – ani muzyką, ani klimatem. W ogóle spójność nie jest mocną stroną Repulsive Conception, czego przykład mamy już na początku płyty, kiedy po ociężałym i całkiem sensownie zaaranżowanym „Dilation And Extraction” wchodzi niespecjalnie wyszukana napierdalanka w postaci „Grind Box”. Słychać, że zespół dysponuje już przyzwoitą techniką, ale brakuje mu pomysłów, jak ją odpowiednio wykorzystać, więc w utworach roi się od rozpieprzających struktury skrajności. Tak na dobrą sprawę mogę pochwalić Broken Hope jedynie za udane solówki (jedną, oczywiście najlepszą, dorzucił James Murphy) i wypracowanie zalążków własnego stylu i charakterystycznego brzmienia. Za wokale i brutalność również, ale i te dwa elementy nie czynią Repulsive Conception materiałem bardziej interesującym.
Płyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.
Muzycy Gorod od początku działalności pod tą nazwą przyzwyczaili nas do trzyletnich przerw między kolejnymi longami, więc fakt, że "A Maze Of Recycled Creeds" i "Æthra" dzieli właśnie taki okres nie jest niczym dziwnym – wszak to dość czasu, żeby dopracować materiał w najdrobniejszych szczegółach, nagrać go bez pośpiechu i później solidnie wypromować. Ten system całkiem przyzwoicie sprawdzał się przy wcześniejszych albumach, ale na okoliczność Æthra Francuzi postanowili zaszaleć i trochę go zmodyfikowali.
Zacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację
Za sprawą
Hiszpański Unreal Overflows był jak dotąd zespołem, który rozwijał się w bardzo zdrowy sposób i w ciekawym kierunku – na kolejnych materiałach poprawie ulegała muzyka, brzmienie, a także oprawa. Krok po kroku wyrośli na godnego reprezentanta tamtejszej sceny. W końcu nadszedł czas najwyższej próby, czyli krążek numer trzy i… dupa. Już na pierwszy rzut oka digipak Latent wygląda dość budżetowo, by nie użyć mocniejszego sformułowania. To pierwsze ostrzeżenie przed tym, że coś jest nie teges. Następne mamy we wkładce, bo oficjalny skład obcięto do dwóch osobników i nigdzie nie wymieniono perkusisty. Kolejne – po odpaleniu krążka. Sytuacja wygląda tak: z jakiegoś powodu Unreal Overflows postanowili pozbyć się żywego perkmana, ubrać materiał w przeciętne brzmienie, a co najgorsze – poważnie cofnąć się w rozwoju. Jedyna pociecha w tym, że już na debiucie prezentowali dobry poziom, więc obyło się bez dramatu. Nie zmienia to faktu, że pierwszy kontakt z Latent jest dużym rozczarowaniem. Płyta wywołuje ambiwalentne odczucia, trudno się do niej przekonać i wymaga to sporo walki, choć sam materiał, już po rozgryzieniu, okazuje się naprawdę udany. Najbliżej mu do tego, co przed laty proponowały kapele typu Illogicist czy Sceptic, czyli totalny Death-worshipping ze śmigającymi gitarami, żwawym tempem i skrzeczącym wokalem – wszystko znane i ograne. Ja liczyłem, ba! – byłem przekonany, że Hiszpanie zaproponują coś świeżego, potężnego i bardziej pokręconego niż na „False Welfare”, toteż zawartość Latent przyjmuję z umiarkowanym entuzjazmem; zwyczajnie wiem, że stać ich na więcej. Nie powiem, jest tu kilka fragmentów, które potrafią podnieść ciśnienie i dowodzą technicznej biegłości muzyków (zwłaszcza „Rusted Supremacy”), ale jako całość album to muzyka, przynajmniej w tej formie, nieco już przestarzała, nic nie wnosząca. Na poprzednich krążkach Unreal Overflows również całymi garściami czerpali z dorobku Schuldinera, ale miało to trochę więcej polotu i finezji, poza tym zawsze dodawali coś od siebie. Teraz własnego wkładu jest zdecydowanie za mało, a że brzmienie i automat raczej irytują niż podniecają, to Latent mogę ocenić najwyżej na 7.
Sewer Fiends to sensacyjny debiut z Rumunii. Debiut się zgadza, Rumunia także, ale z tą sensacją to co najmniej gruba przesada. Owszem — i temu nie można zaprzeczyć — krążka słucha się całkiem przyjemnie, sam poświęciłem mu sporo czasu, jednak do opadu kopary nie doszło ani za pierwszym ani za setnym przesłuchaniem. Może to moja wina, że jestem nieczuły na ich wdzięki, a może po prostu w oldskulowym graniu zrobiła się już zbyt duża konkurencja? Nie ważne. Rotheads przenosi nas w czasie do momentu, kiedy death metal dopiero nabierał kształtu i rozpędu, więc na Sewer Fiends nie uświadczymy ultratechnicznych łamańców, bezlitosnych blastów czy krystalicznie czystej produkcji. Krążek zawiera starą muzykę i brzmi odpowiednio po staremu, choć akurat nie wiem, na ile był to intencjonalny zabieg, a na ile kwestia skromnych funduszy (zerknijcie na ich sprzęt…). Załóżmy jednak, że chłopakom od początku chodziło o czytelny acz przysyfiony sound (w tym ten piękny pogłos w solówkach). Taki, który pasuje do muzyki korzeniami tkwiącej w Autopsy („Severed Survival”), Death (
Jeden rzut oka na rozbudowany skład tego projektu powinien wystarczyć, by co wrażliwsi wielbiciele progresywnego death metalu popuścili strużkę z radości. Magia takich nazw jak Beyond Creation, Hate Eternal, Vale Of Pnath, Inferi, First Fragment, Cosmic Atrophy, Zealotry, The Faceless czy Serocs robi swoje – po Equipoise po prostu trzeba spodziewać się wodotrysków z kosmosu. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy, tacy muzycy zbierają się do kupy tylko w jednym celu – żeby sobie powymiatać bez specjalnych ograniczeń. I wymiatają, och jak wymiatają! I to godzinę z okładem, przez co muzyka zespołu wcale nie staje się łatwiejsza do ogarnięcia dla nieprzygotowanego słuchacza. Przy takim nagromadzeniu wpływów i pomysłów, z jakim mamy do czynienia na Demiurgus, nawet kilka wnikliwych przesłuchań to za mało, żeby wyłapać choćby część tego, co ekipie Equipoise chodziło po głowach. A chodziły różne rzeczy, w dodatku coś mi się wydaje, że każdy z muzyków (a przynajmniej ci, którzy mieli najwięcej do powiedzenia przy produkcji) miał z lekka odmienną wizję tego, jak powinna wyglądać i brzmieć ta płyta. Stąd też wciśnięto tu wszystko, co jest w jakiś sposób ambitne i skomplikowane: progresywny i techniczny death metal, neoklasyczne pasaże, flamenco, jazz, klawiszowe kosmosy… Mają rozmach skurwiesyny! Różnorodności nie można Demiurgus odmówić, eklektyczności również, szkoda tylko, że nie zawsze wymienione przeze mnie elementy/wpływy są spójne i odpowiednio się zazębiają, a całości brakuje jakiejś myśli przewodniej. Innymi słowy album nieco kuleje od strony kompozytorskiej i nie przyciąga należycie uwagi. Nie dziwi mnie to jednak, bo — jak już wspomniałem — takie projekty jak Equipoise powstają po to, żeby każdy zaproszony mógł się do woli wytrzepać; inne kwestie są drugorzędne, o ile w ogóle są brane pod uwagę. Utwierdza mnie w tym szczególnie długaśna lista gości (oczywiście nie mogło wśród nich zabraknąć Christiana Münznera), którzy dorzucili na krążku coś od siebie, aż 6 pełnoprawnych instrumentali oraz dwa ośmiominutowe utwory do granic absurdu wypakowane popisami: „Cast Into Exile”(23 solówki) i „Dualis Flamel” (24 solówki, przy okazji wcisnęli tu najlepszy riff) – ktoś wspominał o rozmachu? Stąd też Demiurgus to przede wszystkim (a może wyłącznie?) gratka dla wielbicieli szaleńczego przebierania paluchami. Innych taka gimnastyka raczej nie ruszy.
Nie sądziłem, że Sakis będzie w stanie mnie jeszcze czymkolwiek zaskoczyć… No i cóż, nie zaskoczył. Serio, po Rotting Christ nie należy się już raczej spodziewać — ani od nich wymagać — niczego ponad to, co z umiarkowanym powodzeniem klepią od prawie dekady. Nie ma w tym nic specjalnie odkrywczego, ale może to i nawet lepiej, wszak ostatnia duża niespodzianka w ich wykonaniu to 


