Na drugą płytę ta Death/Thrashowa formacja postanowiła zrobić coś bardziej komercyjnego i przystępnego. Z takiego opisu wydawać by się mogło, że to, co powstanie, będzie kompletnie bezwartościowe. Nic bardziej mylnego. Przedstawiam wam poniżej jedną z najlepszych płyt na świecie, którą prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście.
Aby podkreślić wagę tego albumu dla mnie, opowiem wam następującą historię: gdy pożyczyłem płytę koledze i po tygodniu przyszedłem ją odzyskać, spytałem się owego kolegi, czy mu się płyta podobała. Zamiast odpowiedzieć, wskazał palcem na jakiś duży napis na szafie. Tym napisem było namalowane przez niego logo zespołu, wraz z nazwą albumu. I na tym mógłbym zakończyć w sumie swoją recenzję. Ale nie ma tak lekko.
Z zespołu odeszli bracia Neves (którzy notabene reaktywowali ostatnio zespół, co uważam za profanację – Mutilator bez Magoo i Klebera nie ma prawa istnieć), na ich miejsce wszedł C.M. (progresywny gitarzysta, mimo iż grywał w ekstremalnych zespołach) oraz Armando (obecnie w Insulter — kolejni weterani sceny brazylijskiej — a grywał w Holocausto na ich słynnej pierwszej płycie, oraz na demach Sarcófago).
Kleber z gitary przeszedł na bas oraz porzucił wokal, który z kolei został przejęty przez Magoo. Wokalnie mamy dużo silniejszy wpływ Motorhead – Magoo bardzo stara się być jak Lemmy. Muzycznie jest to szorstki, nie do końca dobrze wyprodukowany Thrash, który brzmi dużo ostrzej niż de facto jest, ale taka specyfika Brazylii.
Utwory są w miarę zróżnicowane – są szybkie numery, refleksyjne, jest ambitny instrumental a’la Inquisition Symphony. Nie brakuje melodyjno-akustycznych przejść w kilku utworach. Moim osobistym faworytem jest otwierający płytę (po pięknym intrze) „Vanishing In The Haze”. Jest to bardzo rozgrzewająca piosenka, idealnie stworzona pod koncerty. I to co dla niektórych pewnie będzie wadą – piosenki nie kopią dupy agresywnością, a intensywnością oraz wyrazistością riffów. Jest to kawał mądrze skomponowanej i dopieszczonej muzyki.
Słychać, że zespół miał potencjał i mógł się dalej rozwijać. Niestety, geografia, jak i zapewne problemy wewnątrz zespołu sprawiły, że wszystko się rozleciało.
Długo się zastanawiałem, jak uzasadnić moją końcową ocenę 10/10, bo zdaję sobie sprawę, że dla większości osób album będzie zbyt „komercyjny” jak na Thrash. Zespół starał się balansować między fanami ekstremy, ale jednocześnie stworzył coś melodyjnego. Czasami kocha się dany album, mimo świadomości jego wad i słabości. Z tego też względu nie jestem w stanie ocenić tej płyty niżej.
CIEKAWOSTKI:ocena: 10/10
- Po zakończeniu działalności Mutilator, Magoo jeszcze robił Rock (w stylu Wilków i Hey) o nazwie Chemako. Zmarł w 1997 roku. Ojciec Magoo był szefem klubu piłkarskiego (cholewcia nie pamiętam nazwy, chyba Palmeiras?). Na cześć jego syna, była bodajże minuta ciszy i odegranie hymnu.
- Płyta ta była nagrana na taśmie matce Sepultura – „Schizophrenia”, przez co później, gdy owa grupa chciała zrobić re-edycję swojej płyty w 1990 roku, Scott Burns był zmuszony zgrać dźwięk z winyli i go potem zremasterować odpowiednio w studio. Wytwórnia łagodnie mówiąc, szła po kosztach i nie spodziewała się, że grupy, które wydawała, przejdą do historii.
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MutilatorBrazil/
inne płyty tego wykonawcy:
Od czasu powrotu na scenę, Decapitated zmienił styl i gra sobie na luzie coś z pogranicza Groove/Death Metalu, czasami przechodząc w Deathcore. Nie inaczej jest i tym razem. Co do zasady, nie staram się mieć jakiś oczekiwań wobec zespołów i preferuję otwarte podejście do czegoś nowego, przyjmując rzeczy takimi, jakie są. Dlatego też nie goniłem z widłami i pochodniami za Morbid Angel, kiedy wydali
Jeśli mnie pamięć nie myli, to Cenotaph nigdy nie nagrał dwóch płyt w takim samym składzie i Precognition To Eradicate nie jest tu żadnym wyjątkiem. Jedynym ludzkim łącznikiem z poprzednią jest osoba wokalisty Batu Çetina, który odpowiada za nazwę, teksty i ogólny kierunek artystyczny. Nie da się ukryć, że ten brak stabilności wpływa hamująco na karierę kapeli – wiąże się z długimi przerwami wydawniczymi oraz niepewnością u fanów, bo raz po raz muszą zadawać sobie pytanie, czy zespół rozleciał się na dobre, czy może jednak to tylko chwilowe zamieszanie i wkrótce powróci z odpowiednią mocą i na odpowiednim poziomie. Cóż… Jak dla mnie, to moc się nawet zgadza, ale co do poziomu…
Pamiętam (niestety) istnienie onegdaj popularnego niemieckiego zespołu dla nastolatek o nazwie Tokio Hotel. Chwytem marketingowym był fakt, że ów zespół składał się z podwieków mających po 12, 13 lat. Duży sukces (choć krótkotrwały) Tokio Hotel zainspirował szefów Nuclear Blast do wypuszczenia na rynek Death Metalowej odpowiedzi na to całe zjawisko.
Dawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.
Recenzję
Z perspektywy czasu, łódzki Tenebris zaliczył niemały „wstrętny progres” (nawiązując do tytułu płyty). Od rasowego Death Metalu, po szeroko rozumianą muzykę Metalową z elementami, które innym kapelom nie mieszczą się w głowie. Od samego jednak początku słychać, że nie mamy tutaj do czynienia z „kolejną” grupą Death Metalową.
Kiedyś nie doceniałem tego typu zespołów i wydawały mi się nudne i wtórne. I choć faktycznie, Aeon nie należy ani do najoryginalniejszych, ani też najciekawszych wśród brutalnych grajków, to błędem byłoby spisanie ich na straty, jako „kolejną” ekstremalną grupę. Aeon szeroko wypłynął dzięki odrodzeniu się popularności Death Metalu w latach 2005-2012, do której również dołożył i swoją cegiełkę.
Jako Polak z krwi i kości, recenzję Acts Of God zacznę od gmerania w przeszłości (jako Polak z krwi i kości, przejawiam również talenty poetyckie), bo z perspektywy czasu dość znacząco zaingerowałbym w oceny dwóch poprzednich płyt zespołu, choć bez zmieniania tego, co o nich napisałem. Oba krążki niedługo po wstępnym osłuchaniu trafiły na półkę, gdzie całkiem sprawnie idzie im zbieranie kurzu, bo nawet przy „wędrówkach” przez dyskografię omijam je szerokim łukiem. Nowy, mimo iż podtrzymuje delikatną tendencję zwyżkową, zapewne wkrótce podzieli ich los.
Nie ma kompletnie niczego złego w tym, że ekipa, która działa od 30 lat tworzy konsekwentnie nowe rzeczy, poprawiając jedynie możliwości produkcyjne. Obscenity z niejednego pieca chleb jadło i nie musi wydawać kolejnych płyt. Robią to, ponieważ wciąż mają ochotę coś zaprezentować.


