Czekałem, wypatrywałem, upewniałem się, czy aby na pewno Hysteria jeszcze istnieje, czekałem, wypatrywałem… I tak przez kilka ostatnich lat. W końcu z deka leniwi Francuzi wzięli się za siebie i uraczyli fanów krążkiem numer trzy. Wiadomo, że przy okazji długo (zbyt długo!) wyczekiwanych albumów w 99 przypadkach na 100 materiał nie jest w stanie sprostać wymaganiom słuchacza, a co bardziej optymistyczna reakcja po premierze sprowadza się jedynie do beznamiętnego „mogło być lepiej”. Niestety, Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance należy do tej właśnie kategorii. Mogło być lepiej. Kurwa! Powinno być lepiej! Tym bardziej, że muzyków Hysteria na to stać. Postęp, jakiego dokonali między „Haunted By Words Of Gods” a „When Believers Preach Their Hangman’s Dogma”, był naprawdę imponujący, toteż liczyłem, że znowu stworzą coś zaskakującego, a przynajmniej zrobią pewny krok do przodu. Tymczasem Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance to po prostu kontynuacja (niewiele brakowało, a wypaliłbym, że nawet kopia) poprzedniego albumu; taka zwyczajna, bezpieczna, nie wprowadzająca niczego nowego do stylu zespołu, a jakby tego było mało – jej największym grzechem jest przewidywalność. Ja to wszystko już znam i mam dobrze obcykane z „When Believers Preach Their Hangman’s Dogma”; delikatne przemieszanie elementów w strukturach i zwolnienie obrotów to za mało, żebym się znów zachwycił. Słabsze, mniej wybuchowe brzmienie także w tym nie pomaga. O zgrozo na niewiele się zdają całkiem dobre utwory: dobrze przemyślane, dość brutalne, niezaprzeczalnie chwytliwe i oczywiście perfekcyjnie zagrane. A że są one przy okazji odtwórcze… Cóż, nie można mieć wszystkiego. Mimo tych moich (uzasadnionych, a jak!) utyskiwań Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance to fajna rzetelna płyta, która niesie z sobą sporo przyjemnych doznań, jednak naprawdę atrakcyjna będzie dla ludzi, którzy Hysteria dotąd nie słyszeli, ewentualnie mieli styczność jedynie z debiutem. Szkoda tylko, że zespół nie wykorzystał szansy na umocnienie swojej pozycji; następnym razem będzie im jeszcze trudniej.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hysteria-deathmetal.fr
inne płyty tego wykonawcy:
U Inherit Disease w zasadzie wszystko bez zmian, czyli w jak najlepszym porządku. Lata mijają, a dla nich liczy się tylko wymiatanie szybkiego, technicznego i przede wszystkim brutalnego death metalu według prawideł amerykańskiej szkoły. Ktoś mógłby się spodziewać, że po dokooptowaniu do składu drugiego gitarniaka panowie pójdą w nowoczesne popisy i na Ephemeral bardziej zaakcentują stronę techniczną, ale nie – to bezlitosny wygar jest wciąż priorytetem. Mnie to nie przeszkadza, bo przy obecnym cyklu wydawniczym (to dopiero ich trzecia płyta w ciągu piętnastu lat) takie grzańsko nie ma prawa się znudzić. Tym bardziej, że Inherit Disease są już na takim poziomie, że razem Defeated Sanity, Wormed i paroma innymi kapelami tworzą ekstraklasę tego podgatunku. Jak już wspomniałem, styl zespołu nie zmienił się od
Takie wykopaliska to ja lubię! Po ubiegłorocznej kompilacji pierwszych demówek Pestilence Vic Records oddaje w nasze ręce kąsek jeszcze ciekawszy. No, przynajmniej dla maniaków zespołu i różnej maści kolekcjonerów. Reflections Of The Mind to również zbiór nagrań demo (i tak jak poprzednio zremasterowanych przez Dana Swanö), ale takich, do których mało kto miał dotychczas dostęp. Danie główne, a przynajmniej największa atrakcja (kłamię, tu wszystko jest zajebiście atrakcyjne), to dość profesjonalnie zarejestrowane demo z 1992 zawierające zaawansowane (ale nie ostateczne) wersje „Reflections Of The Mind”, „Searching The Soul” i „Times Demise”, które pod nieco zmienionymi tytułami trafiły na
Fallujah za sprawą poprzedniego krążka odnieśli spory sukces, którego miarą nie jest nawet obecny kontrakt z Nuclear Blast (bo jak oni zwęszą walutę, to są skłonni podpisać papiery z każdym), a pierwsi naśladowcy z różnym skutkiem kopiujący patenty z 
Po dwóch bardzo udanych płytach muzykom Cancer wystarczyło tylko postawić kropkę nad I swojej zajebistości i sprokurować kolejny świetny materiał, który już na zawsze zapewni im zaszczytne miejsce w panteonie europejskich death’owych załóg. Potem mogli się już rozpaść w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Angolom jednakowoż ani jedno ani drugie nie przyszło do głów; wzięło ich na zmiany. Od The Sins Of Mankind zaczął się bowiem przykry zjazd po równi pochyłej, z której zespół nie potrafił zeskoczyć do końca swych dni, włączając w to nawet okres po reaktywacji. Każdy miłośnik pierwszych krążków w mig spostrzeże, że na The Sins Of Mankind coś nie gra, czegoś brakuje, choć pozornie materiał nie odbiega znacząco od
Tak sobie słucham Running Out Of Skin raz, drugi, dziesiąty, pięćdziesiąty… i dochodzę do wniosku, że jedynym fragmentem muzyki, w którym wiadomo o co chodzi, jest na tym albumie cover „Crystal Mountain”. To wrażenie może wynikać z faktu, że tylko w tych kilku minutach mamy do czynienia z normalną muzyką. Cała reszta to jeden wielki chaos, w którym trudno wyodrębnić jakiekolwiek wyraźniej zarysowane struktury. Pyrrhon pozwolili sobie tutaj na kilkanaście minut szalonej (i dość ekstremalnej) improwizacji, jako tako skoordynowanego katowania instrumentów w sposób wiadomy tylko dla siebie.
Przez kilka ostatnich lat włoskie kapele z kręgu brutalnego i technicznego death metalu rozmnażały się głównie przez pączkowanie według schematu: bierzemy kogoś z epizodem w Hour Of Penance w CV i dobieramy mu kolegów. Teraz, jak widać na przykładzie Deceptionist, cały proces zszedł o poziom niżej: bierze się kogoś z epizodem w zespole „wypączkowanym” z Hour Of Penance w CV i dobiera się mu kolegów. W przypadku Deceptionist punktem wyjścia (dosłownie) dla obu gitarniaków był jako tako znany Hideous Divinity – można było zatem w ciemno zakładać, że panowie warsztat mają co najmniej niezły. I mają, trochę gorzej jest u nich za to z talentem kompozytorskim. Co ciekawe, wbrew pozorom bohaterowie tej recki nie zebrali się do kupy, żeby grać to samo, co w poprzedniej kapeli i zamiast uwielbienia dla Nile na Initializing Irreversible Process słychać raczej objawy zapatrzenia w nowsze produkcje Deeds Of Flesh i Arkaik. Niektórzy piszą jeszcze coś o wpływach Necrophagist, ale nieee, nie, nie, nie – na to jest stanowczo za wcześnie. Jeśli już to Decrepit Birth. Wracając do Deceptionist, muzyka Włochów nie opiera się wyłącznie na zrzynce i powielaniu typowych schematów nowoczesnego death metalu — wszak daleko by na tym nie zajechali, a już na pewno nie do kontraktu z Unique Leader — i zawiera kilka dodatków w zamyśle przydających jej oryginalności. I tu dochodzimy do kwestii, które mnie niezbyt jarają, bo chodzi o sample i jakieś tam elementy industrialu. Te bzycząco-szumiące duperele występują w różnym stopniu we wszystkich utworach, a gdy tylko pojawia się większe ich nagromadzenie, zaczynają przeszkadzać, niekiedy zaś wkurwiać – vide „Irreversible Process”, „Industrivolutionaction” czy „Operator Nr 3”. Rozumiem, że razem z mechanicznym podejściem do grania i sterylnym (aż za bardzo) brzmieniem — któremu nota bene brakuje basu — pasują do konceptu Initializing Irreversible Process, ale pasowanie i podobanie się to dwie różne sprawy. Mnie muzyka Deceptionist najbardziej przekonuje, kiedy napieprzają na najwyższych obrotach, żwawo wygrywając rozmaite łamańce, a od przesadnej nowoczesności trzymają się z daleka – przykłady tego mamy choćby w „Quest for Identity” i „The Confession”. Właśnie w takich fragmentach Initializing Irreversible Process wypada najciekawiej, choć skłamałbym pisząc, że one na długo osiadają w pamięci. Z takim materiałem Włosi w katalogu Unique Leader plasują się gdzieś pomiędzy Eschaton a Omnihility — jeśli takie odniesienie cokolwiek wam mówi — a to oznacza drugą ligę i nic ponadto.
Morgoth – to hasło wbrew pozorom nie wyczerpuje tematu klasycznego niemieckiego death metalu, choć nie da się ukryć, że to ten kultowy akt zrobił najwięcej dobrego dla tamtejszej sceny. Natomiast zespołem numer dwa, jeśli chodzi o ważność/zajebistość, jest dla mnie niesłusznie zapomniany Torchure. Wiadomo, tyle estymy co Morgoth nie miał w Niemczech nikt, ale Torchure — i to jest smutne — nie zdobyli nawet połowy tego uznania co kilka znacznie gorszych kapel, które w dodatku wystartowały później. Wydany w 1992 roku, a poprzedzony trzema demówkami debiut Beyond The Veil to kawał interesującego, przemyślanego i pewnie odegranego death metalu, który z jednej strony idealnie wpisuje się w kanony europejskiej odnogi gatunku (ot choćby Bolt Thrower, Grave, Gorefest), a z drugiej ma do zaoferowania kilka niezbyt popularnych wówczas rozwiązań, które zapewniły mu wyjątkowość i rozpoznawalność. Wybuchom szybkiej i brutalnej młócki (powiedzmy, że najbardziej w szwedzkim stylu) towarzyszą tutaj porządnie zaaranżowane niemal doomowe zwolnienia, w trakcie których Niemcy miażdżą ciężarem i powalają złowieszczym klimatem zbliżonym trochę do tego, który znamy z
Christofer Johnsson od wielu lat jest znany przede wszystkim jako przywódca Therion, a był taki czas — o którym wielu już zapomniało, a inni zwyczajnie nie wiedzą – kiedy nasz milusiński poczynał sobie znacznie bardziej hardziorowo. Nie chodzi mi jednak o początki wspomnianego Therion, a o zespół działający równolegle do niego – Carbonized. Założycielem tej kapeli był Lars Rosenberg, znany później m.in. z Entombed, który po paru demówkach i wielu zmianach składu około 1990 dorobił się zaangażowanej i zdolnej ekipy towarzyszącej w osobach Piotra Wawrzeniuka (gary) i Christofera Johnssona (gitara, wokal). Panowie już jako trio na początku 1991 nagrali klasyczny dla gatunku For The Security, a zajęło im to ponoć aż… trzy dni. Carbonized niemal od początku określali swoją muzę mianem psychodelic death metal, jednak płytowy debiut ma więcej wspólnego z wściekłym grind core’m niźli z kolejną kopią Nihilist. Natomiast co do tajemniczej psychodelii – tą trzeba było jak najbardziej podkreślić, choć początek płyty wcale nie wskazuje na jej obecność. Pierwsze dwa kawałki to zupełnie normalny grind z dzikimi wrzaskami, napieprzającą perkusją i intensywnymi riffami. Aż się w nich roi od wpływów Terrorizer, Napalm Death czy Repulsion – czyli jazda na całego. Zaskakiwać może tylko klarowność brzmienia (o dziwo to produkcja Sunlight) i aranżacje (zwłaszcza w przypadku „Recarbonized”) rozbudowane ponad średnią gatunkową. Od trójeczki, czyli „Euthanasia”, sytuacja zaczyna się komplikować. To znaczy: zaczyna być komplikowana, choć techniki sensu stricte jest tam mniej niż się wydaje. Za to jest obecny duch Voivod… W szybką i brutalną sieczkę wkradają się popieprzone rozbujane riffy, nietypowe rytmy i przede wszystkim nienaturalnie wyeksponowany zmutowany bas. Momentami struktury utworów sprawiają wrażenie poskładanych przypadkowo czy nawet bez pomyślunku, ale z kolejnymi przesłuchaniami człowiek zaczyna dostrzegać w nich sens. Dzięki temu materiał z For The Security do dziś brzmi dziwacznie, nietypowo i po prostu oryginalnie. Album stanowi przy tym pewne wyzwanie dla ortodoksyjnie nastawionego słuchacza, bo zespół często zapędza się w rejony dla grind core’a i death metalu nieznane. W rezultacie debiut Carbonized może się wydawać płytą znacznie dłuższą niż jest w rzeczywistości. Mnie takie oblicze ekstremy bardzo pasuje i lubię do niego wracać, bo pomimo upływu lat na For The Security wciąż czuć powiew świeżości. Muzykom było jednak mało eksperymentów i dalej szaleli w najlepsze – „Disharmonization” to jakaś pomyłka, zaś „Screaming Machines” to już groteskowa pomyłka. To dlatego lubię udawać, że Carbonized to zespół jednej płyty.


