Ten zespół miał wskrzesić potęgę brutalnej angielskiej sceny, przywrócić jej dawną pozycję na mapie Europy i porwać za sobą tysiące fanów. O tym, jak im się powiodło świadczy choćby fakt, że dziś o Infestation już praktycznie nikt nie pamięta, choć kapela cały czas jest jako tako aktywna. Fiasko ambitnego planu zainicjowania death metalowego renesansu na Wyspach to przede wszystkim rezultat skromnego zaplecza, bo sama muzyka spełnia właściwie wszelkie warunki, żeby przyciągnąć rzesze miłośników klasowej, choć nieoryginalnej rzeźni. Niedoszli animatorzy sceny w swej misji nie próbowali w żaden sposób rewolucjonizować gatunku, ani tym bardziej grzebać się w brytyjskich korzeniach, toteż znacznie im bliżej do Deicide, Suffocation, Malevolent Creation i Immolation niż rodzimych klasyków pokroju Bolt Thrower czy Benediction. I to właśnie amerykańskiej sieczki na wysokim poziomie dostarcza nam Mass Immolation. 14 kawałków w 36 minut daje jasno do zrozumienia, że panowie się z niczym się tu nie brandzlują, tylko starają się — że tak zawulgaryzuję — dopierdalać ile sił w kończynach. Szybkie (ale bez przesady) tempa utrzymują się przez większość materiału (po jednominutowych kawałkach — bo i takie się trafiają — trudno spodziewać się ballad), ale zgodnie z obyczajem towarzyszy im fajne rytmiczne nawalanie i trochę walcowania. Niby nic wielkiego, a dzięki temu album nie jest monotonny i lepiej się przez niego brnie. Po Angolach, którzy z angielskim chyba jakąś tam styczność mają, można by oczekiwać choć odrobinę wyszukanych tekstów, tymczasem straszą nas kwiatki w postaci „Evil, Evil”, „Black Pope”, „Desecrate”, „Demons Of Darkness”, „Butcher Knife”… Mniejsza o tematykę (zresztą, przecież nie ma nic złego w antychrześcijańskich lirykach), ale takie „iwolll, iwolllll” powoduje za pierwszym razem wybuch dzikiego śmiechu. Dobrze, że przynajmniej wokalista ma porządny warsztat (skojarzenia z Bentonem są jak najbardziej na miejscu) i nie robi z tego większej wiochy. Szkoda tylko, że brzmienie jest z gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić – nie ma odpowiedniej mocy i sprzyja zamazywaniu się gitarowych detali. W każdym razie Mass Immolation to zacny materiał, który klasykom wprawdzie nie dorównał, ale wstydu angielskiej scenie na pewno nie przyniósł. W ogóle niczego jej nie przyniósł.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100069321721775
podobne płyty:
- DEICIDE – Once Upon The Cross
- IMMOLATION – Here In After
- SUFFOCATION – Pierced From Within
Z perspektywy czasu wychodzi na to, że Spiritual Healing to najbardziej niedoceniona płyta w dorobku Śmierci. Wielu (w tym także fanów) o niej nie pamięta, a jeszcze większe rzesze nawet nie próbują się z nią zapoznać. Przyczyn takiego stanu rzeczy można by od biedy szukać w tym, iż krążek trafił pomiędzy dwa przełomowe dla death metalu dzieła, no i nie odbiega jakoś bardzo od tego, co znamy z
Wstyd przyznać, ale początkowo kompletnie olałem Th1rt3en i nie chciałem się w ogóle do tej płyty zbliżać. Czemu? Ano nie wiem. Przypuszczalnie jakieś tajemniczego pochodzenia pierdoły zalęgły mi się na dnie sfatygowanej łepetyny. Dobrze, że w porę oprzytomniałem, bo w przeciwnym wypadku ominęłaby mnie całkiem konkretna muzyka. Muzyka, która może i niczym nie zaskakuje, ani nie deklasuje ostatnich dokonań zespołu (a jeśli jest słabsza, to minimalnie), ale stanowi kolejne świadectwo wysokiej formy Rudego i spółki. Tak na dobrą sprawę, największą niespodzianką jest obecność w składzie Davida Ellefsona – tego samego, o którym przez ostatnie lata Mustaine nie wyrażał się inaczej, jak o pazernym na kasę dupku i ponadnormatywnym leniu. Czyli albo mu/im przeszło, albo perspektywa zarobku była warta tego drobnego dysonansu. Niezależnie jednak od motywów, mr. Ellefson wraz z kolegami nagrał album bardzo charakterystyczny dla odrodzonego Megadeth, a tym samym będący w prostej linii kontynuacją — czy jak kto woli rozwinięciem wątków — bardzo dobrego „Endgame". Wynika stąd, że jest to krążek odpowiednio zadziorny, stosunkowo szybki, melodyjny, standardowo wyładowany popisami solowymi, masywnie brzmiący i oczywiście zagrany z niepodrabialnym feeliniegm. Sporym sukcesem Megadeth jest utrzymanie niezłej rozpoznawalności utworów, co przy ich dużej liczbie (13 – kto by się tego spodziewał po tak enigmatycznym tytule!) pewnie nie było łatwe. To niestety nie oznacza, że wszystkie są wspaniałe, bo taki „Wrecker”, „Deadly Nightshade” czy „Fast Lane” mogą trochę denerwować – głównie za sprawą konstrukcji textów, bo muzycznie właściwie niczego im nie brakuje. Z kolei mocniej wybijają się bardzo dobre „We The People” (czyżby inspirowany Wałęsą, hehe?), „Never Dead”, „Guns, Drugs & Money”, „Sudden Death”, „Black Swan” i to przede wszystkim one przesądzają o sukcesie albumu. Ponadto miłym dodatkiem okazało się włączenie do programu płyty paru starszych kawałków, muzycznie sięgających nawet przełomu
Carcass na swym trzecim albumie przenieśli grind core w nowy wymiar, w miejsce, którego chyba nikt się po nich nie spodziewał. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieje pewna grupa fanów, dla których Necroticism – Descanting The Insalubrious to zdrada wcześniejszych ideałów, programowej prostoty i pójście w stronę komerchy, ale nimi akurat nie ma się co przejmować, bo od dawna siedzą w pokojach bez klamek, albo pod kościołami bredzą o „zamachu smoleńskim”. Wszak ta płyta jest jeszcze cięższa i brutalniejsza, a w blastach szybsza od poprzednich. Czy tak ma wyglądać „dawanie dupy”? No właśnie. Ale dajmy temu spokój, bo oto mamy do czynienia ze szczytowym osiągnięciem Ścierwa i jednym z najważniejszych krążków w tym gatunku – albumem ze wszech miar genialnym! Na rzeczoną genialność składa się kilka rzeczy. Po pierwsze – skład. Do zespołu powrócił z mroźnej Szwecji skruszony Michael Amott, który ostatecznie dał se siana z Carnage, by swymi nieprzeciętnymi umiejętnościami — których, jak dotąd, nie miał gdzie wykorzystać — czarować u pionierów patologicznego grind core’a, współtworząc najbardziej chwytliwe numery i wycinając kilka wybornych solówek. Ma się rozumieć, że liverpoolski trzon zespołu — który również bardzo się podciągnął technicznie — też się nie opieprza i daje z siebie 110% zwyczajowej normy. Utworów jest tylko osiem, ale za to w większości są nielicho rozbudowane i dodatkowo wzbogacone o kapitalne, sprowadzające klimat brudnego prosektorium, introdukcje. Daje to sporą, bo prawie 50-minutową podróż zimnymi korytarzami przez świat chorób i zepsucia. Kawałki są napakowane niebanalnymi pomysłami i kipią energią, jak przeciętny bywalec wiejskiej siłowni radzieckimi anabolami. Precyzyjne gitarowe piłowanie przyprawione blastami gładko miesza się z mieleniem w średnich i wolnych tempach, a wybuchy totalnej agresji ze znakomitymi, niezwykle melodyjnymi solówkami. Rozwój poczyniony na wszystkich polach nie ominął wokali – są bardziej intensywne i pewniej wykonane. No i więcej w nich partii wywrzeszczanych przez Walkera, niż niskich bulgotów Steera, co z kolei wpływa na czytelność przekazu. Kolejny ważny składnik Necroticism – Descanting The Insalubrious to brzmienie. Na tym polu Colin Richardson wraz z chłopakami pozamiatali, tworząc death-grindowy absolut, do którego tylko nieliczni (i to lata później - np. Exhumed…) się zbliżyli. Tak niebywała selektywność przy tak niskim stroju gitar i masywnej perkusji (głęboka centrala, mocny werbel i wyraźne, „krótkie” talerze) to ogromne osiągnięcie. No i ten przepiękny ciężar nie zatraca się nawet przy największych napierduchach, co już zakrawa na cud. Jestem przekonany, że bez takiego dźwięku ten album — nawet pomimo muzycznego dopieszczenia — straciłby dużo ze swej mocy i pewnie ze specyficznego uroku. W tym miejscu warto by wymienić kilka najlepszych utworów, ale to absolutnie niemożliwe, bowiem każdy jest grind-deathowym hiciorem o niewyobrażalnej sile rażenia. Za to mogę rzucić tytułami tych kawałków, które od zawsze wprawiały mnie w kapitalny „necro” nastrój. Są to: mega chwytliwy „Corporal Jigsore Quandary”, wybuchowy „Incarnated Solvent Abuse”, najwolniejszy w zestawie „Lavaging Expectorate Of Lysergide Composition” i ostro poszatkowany „Inpropagation”. Necroticism – Descanting The Insalubrious to czysta perfekcja i przełom w gatunku, a tym samym obowiązek dla każdego miłośnika brutalnych dźwięków.
Nazwanie Transcend Into Ferocity półgodzinnym hołdem dla Suffocation z okresu „przedrozpadowego” byłoby może i dużą przesadą, ale nie da się ukryć, że muzyka Visceral Bleeding jest głęboko osadzona we wczesnej twórczości Dusicieli (z naciskiem na
Pogrążone obecnie w zapomnieniu Brutality to z pewnością jedna z istotniejszych nazwa na mapie amerykańskiego death metalu. Poziomem swojej muzyki zawsze mocno wykraczali ponad bezbarwną przeciętność zwykłych napierdalaków, jednak mimo imponujących umiejętności, braku drastycznych zmian stylu, solidnego stażu w podziemiu i późniejszego kontraktu z dużą wytwórnią nigdy nie osiągnęli należnej im pozycji, skutkiem czego zakończyli działalność zaledwie po trzech płytach. Ich problem można streścić w dwóch punktach. Po pierwsze chodzi o wyjątkowo niestabilny skład, w którym co i rusz dochodziło do ostrych spięć – akurat z tym przy odrobinie chęci mogli się jakoś uporać. Druga sprawa, wynikająca po części z pierwszej kwestii, to bardzo spóźniony, przypadający na koniec death metalowego boomu moment debiutu, czym — podobnie jak Vital Remains, Monstrosity, Oppressor czy Baphomet — niejako skazali się na drugą ligę popularności. Wszak w 1993 gatunek już dogorywał, wpieprzając swój ogon, a wytwórnie dawały sobie siana z inwestowaniem w coś, co coraz trudnej sprzedać w zadowalającym nakładzie. Nie zmienia to w niczym faktu, że Brutality to absolutna czołówka drugiej fali i zespół, który po dziś potrafi ekscytować. Próbie czasu, przynajmniej od strony czysto muzycznej, oparł się bez trudu Screams Of Anguish. Debiut Amerykanów to zgrabne połączenie klasycznej pojmowanej brutalności (przejawiającej się choćby w blastach, ostrych riffach czy głębokich wokalach) z klimatycznymi wstawkami (z wykorzystaniem klawiszy i bez przesterów) i rzadko spotykaną w gatunku dozą finezji. Spójność i poziom tych elementów świadczą nie tylko o doświadczeniu i technicznym wyrobieniu, ale przede wszystkim o pomyśle na siebie. Death metal na Screams Of Anguish ma wiele odcieni i, przynajmniej potencjalnie, może zainteresować naprawdę wielu miłośników inteligentnie podanej jazdy – coś dla siebie znajdą tu zarówno miłośnicy Nocturnus, jak i Deicide. Na korzyść Brutality przemawia ogromne zróżnicowanie tego materiału, kapitalna przebojowość, niestandardowe podejście do pewnych kwestii (dużo zwolnień, niekończące się barwne solówki), jak i charakterystyczna dla Jima Morrisa bardzo czytelna i nieprzeładowana produkcja. Atutem nie do przecenienia tej płyty są wyjątkowo rozbudowane i świetnie wstrzelone w struktury kawałków popisy gitarzystów (szczególnie Jay’a Fernandeza), którzy chyba dali tu z siebie wszystko – stopień „wytrzepania” przekracza bowiem większość tego, co oferowały inne death’owe kapele. Mnie najbardziej rozwala to, co zrobili w fenomenalnie klimatycznym „Cries Of The Forsaken” – zajebistość sączy się w nim sekunda po sekundzie przez ponad 6 minut, a kolejne motywy melodyczne wkręcają się w czaszkę na dłuuugo. Coś wspaniałego! Niczego też nie brakuje „These Walls Shall Be Your Grave”, „Septicemic Plague”, „Ceremonial Unearthing” czy „Crushed”, jednak ciągle to „Cries Of The Forsaken” wywiera największe wrażenie. Właśnie dzięki takim haczykom chce się wracać do Screams Of Anguish częściej, niż tylko dla przypomnienia.
Jakiś czas po premierze
Xerosun stawia na nogi, o czym mogę osobiście zaświadczyć. Akurat odpoczywałem ze wszech miar biernie, leżąc wentylem do góry, gdy zmieniarka przeskoczyła na Absence Of Light nieznanego mi wcześniej zupełnie irlandzkiego zespołu. Poleżałem, posłuchałem i przy okazji czwartego kawałka poderwałem się z wyra, bo pech chciał, że położyłem almighty pilota poza zasięgiem spracowanych rąk. Dalszy ciąg tej mrożącej krew w żyłach opowiastki jest następujący: wyłączyłem to w pizzzdu. Płytę w całości przesłuchałem znacznie później tylko raz — jedynie na potrzeby recki — albowiem jej zawartość syfiastą jest. Wydaje mi się, że na którymś etapie swej kariery w ten sposób mogli grać Paradise Lost. Jest to z mojej strony naturalnie strzał w ciemno, bo kontakt z Angolami zakończyłem na debiucie i wszystko, co późniejsze, jest mi obce i wstrętne. No ale o czym to ja… Właśnie, ten raczej nietrzymający się kupy bełkot ma na celu zakomunikowanie wam, że Xerosun grają strasznie drętwo, nieruchawo (w ledwie dwóch kawałkach na dziesięć próbują wprowadzać trochę dynamiki), denerwująco i z finezją dorównującą staremu Rammstein. Coś takiego określa się teraz ponoć nowoczesnym klimatycznym metalem. Dla mnie to zwykłe ciągnące się w nieskończoność mędzenie dla dziewuszek i sophisticated gimnazjalistów, bo pewnie przeciętna (nie)szanująca się gotka nawet by przy tym nie zadarła spódnicy. Irlandczycy dobijają szczególnie dwoma elementami – biedną, podaną po amatorsku i bez pomysłu elektroniką w tle oraz wokalami z niewiadomych względów rozbudowanymi grubo ponad możliwości wokalmena. Koleś ma zupełnie nieciekawą barwę głosu, ze śpiewaniem u niego kiepsko, a mimo to strzela ozdobnikami na prawo i lewo, robiąc podobną wiochę, co frontmeni Feel, Iry i tym podobne niedojdy. Chwalić bozię w niebiesiach, że z takim graniem mam styczność góra raz na rok. W innym wypadku dorobiłbym się słomy w uszach. Ocena naciągnięta za okładkę.
From Wisdom To Hate, czwarty album kanadyjskiego Gorguts, to pokaźna dawka pokręconej ekstremy przeznaczona dla ludzi, którzy już trochę skomplikowanej muzyki w życiu słyszeli. Ma to związek z tym, że Gorguts utrzymali tutaj kurs na zmiany, zachowując jednocześnie wierność ideom kurewsko technicznego death metalu – zdecydowanie odmiennego od dokonań innych, a przy tym często ocierającego się o dźwiękowy chaos. Płyta jest niesamowicie popieprzona. Przy pierwszym przesłuchaniu można nawet dojść do wniosku, że kolesie pocięli oryginalną taśmę z nagraniami na kawałeczki, wymieszali je, a potem pozlepiali bez ładu i składu. No chyba, że każdy muzyk podczas nagrywania swoich partii dostawał dzikich napadów epilepsji… Podziały rytmiczne sieją spustoszenie w mózgu i dezorientują, hipnotyczne riffy wykręcają uszy na drugą stronę, pojebane solówki wręcz ogłupiają swą odmiennością od standardu, a nieco histeryczne wokale skłaniają do przypuszczeń, że całość materiału powstała i została zarejestrowana w jakimś zapomnianym psychiatryku pod liniami wysokiego napięcia. Do tego ta atmosferka… tak, to musiał być psychiatryk! Żeby było zabawniej, ten krążek i tak jest bardziej przystępny, łatwiej przyswajalny oraz przejrzystszy (kwestia brzmienia) od poprzedniego, przy tym mniej „duszny”, a krótszy prawie o 20 minut. Styl nieco się zmienił, ale poziom wykonania niezmiennie zachwyca – tu poprzeczkę zawieszono naprawdę wysoko. Luc Lemay po raz kolejny udowodnił, że można się pozbierać po prawie kompletniej rozsypce składu i — wspólnie z nowymi muzykami — stworzyć znakomity, spójny (czy może raczej niespójny?), oryginalny i męczący słabeuszy album. Budzi to podziw, szczególnie dlatego, że Gorguts nigdy jakoś nie należał do zespołów popularnych (nawet na początku lat 90-tych), na których płyty słuchacze czekaliby z zapartym stolcem. Nie ma to teraz większego znaczenia, bo Kanadyjczycy (choć bardziej sam Lemay) zawsze potrafili stanąć na wysokości zadania i dostarczyć fanom solidnej porcji pierwszorzędnej muzyki, bez względu na liczne niepowodzenia i przeciwności losu (czytaj: wytwórni). Dowód na to znajdziecie na From Wisdom To Hate.


