20 marca 2013

Calm Hatchery – El-Alamein [2006]

Calm Hatchery - El-Alamein recenzja reviewPrzy okazji „Sacrilege Of Humanity” snułem przypuszczenia, że debiut ekipy z Białegostoku (naonczas) nie mógł sobą prezentować równie wysokiego, niszczącego poziomu. Przy pierwszej okazji nadrobiłem braki w znajomości produkcji zespołu, więc teraz już bez domysłów mogę stwierdzić, iż w istocie nie jest to materiał tak porywający, jak jego następca, ale w żadnym wypadku ujmy autorom nie przynosi i do niejednego odpalenia się nadaje. Inspiracje kwartetu, który podpisał się pod El-Alamein, są dosyć wyraźne, a podzielić można je na dwie główne części: klasyczna Floryda z Morbid Aangel (z okresu „Formulas Fatal To The Flesh”) na pierwszym miejscu oraz produkcje z herthowskiego ogródka z Dies Irae jako chyba nadrzędnym wzorcem. Sieczka powstała w wyniku wymieszania tych wpływów powinna sprawić trochę radochy każdemu szanującemu się miłośnikowi agresywnego death metalu w średnio-szybkich tempach. Płytkę przygotowano rzetelnie, dbając zarówno o techniczne niuanse, jak i stronę produkcyjną – zero dłużyzn, zero amatorki, choć do brzmieniowego wypasu albumowi daleko. Z samych utworów (utrzymanych na wyrównanym poziomie – w końcu stoją za nimi ludzie z pewnym doświadczeniem) wyłania się poważny, świadomy swych celów zespół. El-Alamein ponadto posiada kilka wyróżników (m.in. bardzo udane i urozmaicone w formie solówki, duża dynamika, brutalna chwytliwość), dzięki którym można mówić o pewnej rozpoznawalności i zalążkach własnego stylu. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w takim graniu, mają fajne pomysły i odpowiednie do ich realizacji umiejętności, a to wszystko ma przełożenie na niezwykle udany, jak na te czasy, debiut. A jak pięknie się później rozwinęli!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/calmhatchery

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 marca 2013

Transcending Bizarre? – The Serpent's Manifolds [2008]

Transcending Bizarre? - The Serpent's Manifolds recenzja okładka review coverTranscending Bizarre? to kapela z Grecji, a już samo to powinno rzucić nieco światła na to, czego można się spodziewać. I chyba nie można być rozczarowanym, jeśli oczywiście lubi się wszystkie te dziwactwa, szaleństwa i eksperymenty. Bo, że nie będzie mainstreamowo, to chyba nie ma się co dziwić. Jeśli miałbym znaleźć jakiś punkt odniesienia dla twórczości Greków to pewnie w postaci takich zespołów jak Anorexia Nervosa, może Arcturus – w każdym razie blackowo, symfonicznie i awangardowo. W przypadku Transcending Bizarre? najwięcej jest chyba awangardy, sporo jest elektroniki, trochę mniej blacku i symfonii (choć to też w zależności od albumu), co jednak nie sprawia, by mogli się czegokolwiek wyprzeć. The Serpent’s Manifolds to drugi krążek w karierze muzyków, krążek potwierdzający ich wcześniejszą formę i utwierdzający w przekonaniu, że mogą jeszcze sporo dojebać na metalowej scenie. Pod warunkiem wszakże, że wpadną w ręce szanującej się, dużej i bogatej wytwórni, która zrobi im odpowiednią kampanię promocyjną. Na to się niestety nie zanosi (czego dowodem jest krążek z 2010 roku), więc pozostaje dokopać się do nich we własnym zakresie. A warto. Przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od mnóstwa symfonicznych i industrialnych zespołów – wiedzą jak grać i wykorzystują tę wiedzę w całości. Transcending Bizarre? to żadne tam pitu pitu na klawiszach obowiązkowo połączone sakramentalnym węzłem małżeńskim z okropnymi brakami warsztatowymi, tandetnymi melodiami, chujową realizacją i pedalsko-blackowym imagem. Klawiszy oczywiście jest w chuj, ale stoi za nimi, czysta w formie, kosmiczna wielkość, wręcz space operowy rozmach, melodie powalają z nóg i, w zależności od utworu, rozbudzają uśpione pokłady wrażliwości na piękno, bądź napawają zgrozą przed post-industrialnym, mechaniczno-cybernetycznym okrucieństwem. Co się zaś tyczy warsztatu, to proponuję przysłuchać się pracy gitar, bo takich riffów i solówek to w blacku szukać ze świecą. Zresztą nie tylko w blacku. Chylę czoła. O image’u wspomniałem, że nie pachnie kiczowatym, podwórkowym satanizmem, choć trochę corpse paintu a’la „Mechaniczna Pomarańcza” można tu i tam znaleźć. Na myśl przychodzi mi wizerunek podobny nieco do Luciferiona albo, z innej beczki – Covenant, mocno kosmiczny, nieco odhumanizowany i okrutny. Jeśli więc jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie wszystkich wymienionych kapel, to niewykluczone, że wyobrażenie przybierze formę Transcending Bizarre?. Dla mnie jest to połączenie ze wszech miar godne uwagi, każdej wydanej złotówki i każdej spędzonej przy muzyce minuty. Kawał zajebistej muzyki dla chcących czegoś więcej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 marca 2013

Deicide – Serpents Of The Light [1997]

Deicide - Serpents Of The Light recenzja reviewPerełka wśród płyt Deicide! Fakt, jedna z wielu, ale to nie umniejsza jej ponadprzeciętnej wartości. Zespół wzniósł się na wyżyny swych umiejętności dając dzieło (warto zaznaczyć, iż niektórzy okrzyknęli Serpents Of The Light mianem „Reign In Blood” death metalu!), w którym wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Mamy tu dziesięć wspaniale chwytliwych, nie tracących nic ze swej brutalności kompozycji – absolutnie nie ma w nich miejsca na dłużyzny (skoro trwający 3 minuty i 38 sekund „I Am No One” robi za tasiemca…) czy przypadek. Prawdę mówiąc, nie ma się praktycznie do czego dopieprzyć. Z wyjątkiem oczywiście brzmienia, które choć bardzo ostre i czytelne, nie ma w sobie tej brutalności i brudu wcześniejszych produkcji. Jednakże przy odpowiednim natężeniu dźwięków (w końcu prawie zawsze im głośniej = tym lepiej) będzie całkiem dobrze. Gitary – bracia Hoffman nigdy nie byli w lepszej formie; kaskady wybitnych riffów, układających się w zadziwiająco nośne melodie przeplatają się z częstymi, misternie skonstruowanymi i ekstremalnie wysoko odegranymi solówkami. Dołóżcie do tego naturalny ciężar i furię, z jaką wspomniane riffy miotają się po utworach, a otrzymacie pełny obraz sonicznej zagłady. W sferze wokalnej też jest pięknie, ba! to najlepsze wokale, jakie Benton zrobił kiedykolwiek na płycie Deicide! Doniosły growl (znacznie bardziej czytelny od tego z „Once Upon The Cross”) oraz drapieżne skrzeczenie naprawdę robią olbrzymie wrażenie, szczególnie gdy chodzi o poziom zaangażowania w wypluwanie bluźnierczych wersetów. Teksty… hmm… tu, obok tradycyjnych wyziewów nienawiści ukierunkowanych na chrześcijan, znalazło się miejsce na rzeczy bardziej osobiste („This Is Hell We’re In” – o urokach małżeństwa), a także mniej przyziemne („The Truth Above” – o kosmitach). Niezależnie jednak od tematu, wszystkie teksty błyskawicznie wpadają w ucho. Na tym albumie rozpierdala również praca garów! Asheim po raz kolejny udowodnił, że jest jednym z najszybszych i najsprawniejszych perkusistów na tej planecie – kapitalna dynamika, masakryczne blasty, błyskawiczne przejścia, masa akcentów na blachach – czy trzeba do szczęścia czegoś więcej? Ze swojej strony mogę polecić przede wszystkim: „Bastard Of Christ”, utwór tytułowy czy wspomniany „The Truth Above” (szkoda, że zabrakło go na „When Satan Lives”). Na koniec prosty komunikat: według mnie Serpents Of The Light to jeden z absolutnie najlepszych, jeśli nie najlepszy album Deicide!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 marca 2013

Summoning – Stronghold [1999]

Summoning - Stronghold recenzja okładka review coverJeżeli spodziewaliście się zjebki pod adresem ostatniego dziecka (a raczej bękarta) Wilczego Pająka, to musicie uzbroić się w cierpliwość i jeszcze chwilę wytrzymać. W końcu to wiekopomne dzieło zasługuje na recenzję co najmniej Pulitzerową, albo innego Zajdla. A dziś będzie kompletnie z innej beczki: druga strona czarnej, metalowej tęczy, gdzie skrzaty mają wygódkę – symfoniczny black/ambient rodem z Austrii, czyli nie kto inny jak tolkienizujący duet Summoning. Trzy lata po poprawnym „Dol Guldur”, panowie Protector i Silenius wygłówkowali na tyle świeżego stuffu, że światło dzienne ujrzała nowa, czwarta już w dorobku zespołu, płytka. Całkiem bardzo dobra płytka jeśli mam być (dla odmiany, hehe) szczery. A na niej zmiany, zmiany i jeszcze raz… to, co zwykle. Oczywiście o żadnej rewolucji nie ma mowy, ale o ewolucji – to już jak najbardziej tak. Zacznę od elementu nie najbardziej oczywistego, lecz od kawałka zatytułowanego „Where Hope and Daylight Die”, w który to kawałku gościnnie wystąpiła, szerzej nieznana, Tania Borsky. Jak nam Encyclopaedia Metallum podpowiada, pani ta swego czasu była związana z Protectorem i chyba temu należy zawdzięczać jej udział. Niemniej jednak swoją działkę odwaliła dobrze, może nawet bardzo dobrze. I tu mała uwaga: po dłuższym czasie doszedłem do wniosku, że pewne zafałszowania w wokalach Tanii to, dość oryginalny trzeba przyznać, środek wyrazu artystycznego. To, że potrafi śpiewać raczej nietrudno się domyślić, zaś owe zafałszowania doskonale wpisują się w summoningową ornamentykę złej strony mocy, czyli nawet jeśli lirycznie, to w wypaczony sposób. Przyznam, że chwilę mi zajęło dojście do takiego rozumienia, jednak daje ono dodatkowe bodźce i emocje, których mógłbym nie zaznać zamykając się na taką interpretację. Brawo panowie, well played. Wracając jednak do głównego wątku zmian, to chodzi oczywiście o gitary. Dużo gitar, dużo mądrych, pierwszoplanowych gitar, które zrobiły (popularny ostatnio) coming-out i podpieprzyły tu i ówdzie główne skrzypce syntezatorom (uścisk ręki pana Zbigniewa z Białegostoku dla tego, kto przetłumaczy to jakiemuś Amerykaninowi). Udało się dzięki temu wziąć najlepsze z dotychczasowych dzieł, tzn. surowe, blackowe, będące przecież ucieleśnieniem Melkorowego zła gitary rodem z „Lugburz” (bez przygłupawych melodii rodem z „Lugburz”) oraz bombastyczne, na wskroś epickie i podniosłe aranżacje syntezatorowe z „Dol Guldur” i „Minas Morgul” wraz z takimiż stamtąd melodiami. Dwa w jednym, czyli na złość rozpadowi Austro-Węgier. Podsumowując: zmian wielkich nie ma i być nie mogło, bo i po co. Cieszy powrót gitar, utrzymanie wysokiego poziomu kompozycji i kolejna godzina w Śródziemiu widzianym oczami Zła. Mnie więcej przekonywać nie trzeba.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 marca 2013

Corpus Mortale – Fleshcraft [2013]

Corpus Mortale - Fleshcraft recenzja okładka review coverAleż wydawnicze tempo narzucili sobie Duńczycy – Fleshcraft to ich (dopiero? aż?) czwarty, a trzeci wydany oficjalnie, długograj w ciągu 20 lat istnienia kapeli. Dobrze, że przynajmniej ilość nie idzie u nich w parze z jakością, bo inaczej byłoby naprawdę kiepsko. Zanim więc zaskoczą nas kolejnym albumem w okolicach 2020 roku, możemy należycie nacieszyć uszy nie byle jaką zawartością Fleshcraft. Death metal w wykonaniu Corpus Mortale, jak pewnie niektórzy się orientują, to nie jest i pewnie nigdy nie będzie pierwsza liga europejskiego napierdalania, co nie znaczy, że nie warto mu poświęcić odrobiny grosza i uwagi. Wszak takie klasowe, podane bez zarzutu granie, w którym ciągle słychać echa klasyków z Florydy (głównie tej tzw. Wielkiej Trójcy), zawsze znajdzie grono oddanych miłośników. Tym bardziej, że Duńczycy także tym razem dupy nie dali i zapodają przemyślany, doskonały warsztatowo, brutalny stuff. Mnie szczególnie podoba się to, że — podobnie jak u kilku innych starych duńskich załóg — duże pokłady melodii w większości utworów wcale nie wpływają na złagodzenie i rozmiękczenie brzmienia. Wsłuchajcie się zresztą w zajebiście ciężko pracującą gitarę (choćby w takim „A Murderous Creed”) i z rozsądkiem (czyli nie na każdym kroku) nabijane blasty. Dołóżcie do tego jeszcze nieźle wpasowane solówki (najlepsza, z najciekawszym podkładem jest w „Feasting Upon Souls”), mocny wokal oraz naturalne brzmienie, które idealnie współgra z charakterem muzyki. Fleshcraft, choć momentami bardzo rzemieślniczy i przewidywalny, to solidny materiał, który zupełnie skutecznie może robić za odtrutkę po błazeństwach serwowanych ostatnio przez Morbid Angel – i nie ma w tym żadnej przesady.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.corpusmortale.net

podobne płyty:


Udostępnij:

5 marca 2013

Mekong Delta – Dances Of Death (And Other Walking Shadows) [1990]

Mekong Delta - Dances Of Death (And Other Walking Shadows) recenzja okładka review coverPierwszy krążek Mekongów z nowym wokalistą zapożyczonym z amerykańskiej formacji Siren – Dougiem Lee. Wspominam o tym nie bez powodu, bo na tym dwudziestokilkuletnim krążku zespół osiągnął swoje maksimum kadrowe, a sam Dances of Death to, moim skromnym zdaniem, szczytowe osiągnięcie Niemców. Co prawda nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z ubiegłorocznym „Intersections”, ale przeglądając zaprzyjaźnione (a także niezaprzyjaźnione) obejścia widzę, że ataku na szczyt raczej nie przeprowadzono. Mimo swojej wrodzonej niewiary w słowa innych, skłonny jestem uwierzyć w taki stan rzeczy – nie mam bowiem (niestety) ani złudzeń, że stać chłopaków na coś równie wielkiego (choć „Wanderer On The Edge Of Time” bezsprzecznie pokazał klasę), ani wątpliwości co do faktu, że „kiedyś to było lepiej, wnusiu” (vide ostatnie dziecko Wolf Spider pt. „Feniks”, ale o tym następną razą). A było tak: wraz ze zmianą wokalisty i pojawieniem się Douga, zespół zboczył w nieco bardziej melodyjne klimaty. Swoistą szorstkość i pogmatwanie zajęły struktury bardziej user-friendly, ale także bardziej post-thrashowe (w dobrym tego terminu rozumieniu). W związku z tym, muzyka nabrała w wielu utworach bardzo repetywnego i transowego charakteru, a jeśli dodać do tego wysokie, śpiewano-skandowane wokale, wyjdzie miks dość niespotykany – jakże jednak zajebisty. Miks zakrzywiający czasoprzestrzeń; przekonać możecie się sami, gdy, ni stąd ni zowąd, słyszycie pierwszy na płycie kawałek, ponownie. Muzyka ewoluowała w stronę większej przebojowości, nie tracąc nic ze swojego charakteru ani złożoności. Wszystko rozbija się o nieco inne rozmieszczenie akcentów, nowego wokalistę, który przemycił kilka charakterystycznych dla siebie patentów i większy udział melodii w dziele zniszczenia receptorów. Tym bardziej, że melodie te do słodkich nie należą i fanów poweru nie ucieszą. O warsztacie nie ma co pisać, bo że światowej klasy rozumie się samo przez się i, choćby, z poprzednich recenzji. Jest więc tak samo jak na „The Principle of Doubt” tylko lepiej. I tym sposobem mamy drugą „dychę” pod rząd.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 marca 2013

Death – Human [1991]

Death - Human recenzja reviewTo, czego Chuck Schuldiner dokonał na czwartym albumie Śmierci wspólnie z kumplami z Cynic i Sadus, przechodzi ludzkie pojęcie! Bardzo techniczny i progresywny death metal z jazzowymi wpływami na najwyższym z możliwych poziomie robi wrażenie nawet po ponad dwudziestu latach od premiery, ale nie ma się czemu dziwić, wszak brak tu jakichkolwiek nużących schematów czy miałkich wypełniaczy. Wszystko, co się tu dzieje — a dzieje się naprawdę niemało — ma na celu powalenie słuchacza na kolana i z tego zadania krążek wywiązuje się na tyle dobrze, że już po pierwszym przesłuchaniu inaczej niż z nabożną czcią doń się nie podchodzi. Każdy, nawet najmniejszy element tego dzieła może budzić podziw, a przy tym sprawić ogrom radości. I nieważne, czy chodzi o masakrujące dopierdolenia (Reinert!), tajemniczy klimat czy chwytające za serce melodie. Materiał jest bardzo chwytliwy, łatwy do przyswojenia, co wcale nie przeszkadza temu, żeby pod względem szybkości, intensywności i stopnia zakręcenia przebijał wszystkie poprzednie płyty razem wzięte. Spora w tym zasługa genialnych, zajebiście zróżnicowanych partii perkusji i jej super selektywnego brzmienia. Towarzyszy im odważna (i wyraźna!) gra basu, którego w siedmiu utworach molestuje bardzo dobrze wszystkim znany mistrz Steve DiGiorgio. Tylko w przepięknym instrumentalu „Cosmic Sea” grube struny szarpał Scott Carino, przy czym wyszło mu to co najmniej bardzo dobrze (i pozwoliło załapać się do teledysku „Lack Of Comprehension”). Chwalę sekcję, a grzechem byłoby nie wspomnieć o pracy gitar. Duet Schuldiner-Masvidal wyrzuca z siebie mnóstwo ciekawych riffów, wspaniałych, dopieszczonych do granic możliwości ozdobników i wirtuozerskich solówek. Co do indywidualnych popisów – nie ma aż takiego zagęszczenia, co na „Spiritual Healing”, ale gdy już się trafiają, to wbijają w glebę. Struktury kompozycji są doskonale przemyślane; każdy z muzyków wymiata swoje, co jednak składa się na imponującą, kapitalnie przemyślaną, spójną i porywającą całość. Każdy, absolutnie każdy numer zaskakuje czymś nowym, niespotykanym wcześniej w muzyce Death. Te 34 minuty rozsmarowane po ośmiu znakomitych kawałkach nikomu nie pozwolą się nudzić. Tempa łamią się niczym zapałki pod naporem stada słoni, solówki pojawiają się nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd odchodzą, a nad wszystkim króluje drapieżny wokal Chucka. Teksty o wydźwięku filozoficznym (Chuck zawsze pisał interesujące liryki i tutaj to idealnie widać) świetnie współgrają z niebanalną muzyką i chociażby dla tego warto się w nie zagłębić. Human jest wart wszelkich pochwał, o czym zaświadczam ja, niżej podpisany i setki tysięcy zadowolonych fanów. Choć to w muzyce rzadko się zdarza, doskonały skład w pełni przełożył się na doskonałą muzykę!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 lutego 2013

Hieronymus Bosch – Equivoke [2008]

Hieronymus Bosch - Equivoke recenzja reviewTrudny (bo ciężkie to mogą być cycki Ewy Sonet) jest żywot kapeli z Rosji, tech-death metalowej kapeli – że tak dodam, kapeli, która ma ambicję tworzyć muzykę na światowym poziomie, a nie jakieś tam pitu pitu. W przypadku dzisiejszej gwiazdy żywot skończył się na (czy też raczej „po”), opisywanym dzisiaj, trzecim wydawnictwie – Equivoke. Przyznam się bez bicia, że nie śledziłem losów Hieronymusa z jakimś większym zaangażowaniem, tym niemniej zakończenie działalności przyjąłem z pewnym zaskoczeniem, a co więcej – niekłamanym rozczarowaniem i absmakiem (właśnie tak, do kurwy nędzy! – absmakiem). Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko cieszyć się z tego co jest; pewną osłodą jest jednak to, że każdy z albumów zapewnia wielogodzinną rozrywkę najwyższym poziomie. Nie umniejsza tego nawet fakt, że Equivoke jest albumem z całej trójki, w moim prywatnym odczuciu – ma się rozumieć, najsłabszym. Najsłabszym, ale nie znaczy to absolutnie, że złym – bójcie się kogo chcecie: Macierewicza, Grodzkiej, Najmana (ok, żartowałem ;]) czy innego Bralczyka (go, go język polski!). Na szczęście krążek jest lepszy niż się wydaje po pierwszych kilku przesłuchaniach. Byłem nieco zasmucony pewnymi zmianami, które stały się udziałem opisywanego krążka, a mianowicie odczuwalnego uproszczenia i stopornienia muzyki, tym niemniej, w ostatecznym rozrachunku, uważam, że mogło być znacznie gorzej. Szczególnie biorąc pod uwagę dość długi okres aklimatyzowania się płytki w głowie. W porównaniu do genialnego „Artificial Emotions” wydawnictwo z 2008 roku odstaje pod względem jakości kompozycji i przyswajalności, sporo jest za to akustyki, znajdzie się kilka fajnych wokali (szczególnie tych na blackową modłę) i, porozrzucanych po całej płycie, przeszkadzajek – które należy zaliczyć na plus. To zawsze byłą cechą rozpoznawczą Rosjan, dlatego cieszy mnie niezmiernie, że nie dość, że nie zaniechano tego, to jeszcze umiejętnie i ciekawie wykorzystano. Refleksję mam taką, że — jakby nie spojrzeć — Equivoke taty się nie wyprze: gitary, aranżacje i motoryka, neoklasyczne naleciałości – tym wszystkim Hieronymus Bosch przekonał mnie do siebie. I chociaż recenzowane wydawnictwo spowszedniało, to znaczy – stało się bardziej „dla ludzi”, i chociaż uderzono w rejony bardziej melodyjne, czyli „dla ludzi”, ani przez moment nie czuję się zdradzony (no chyba, że o świcie) i nie mam wrażenia, że źle zrobiłem przygarniając wydawnictwo pod strzechę. Bo mimo iż brakuje mu całkiem niemało do wielkiego poprzednika, to już z debiutem idzie łeb w łeb, w kilku miejscach radząc sobie nawet lepiej. Tak czy inaczej, z Equivoke powinni zapoznać się wszyscy fani kanadyjskiej szkoły death metalu, Sadista i, ogólnie rzecz ujmując, nietuzinkowego grania.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lutego 2013

Antropofagus – Architecture Of Lust [2012]

Antropofagus - Architecture Of Lust recenzja reviewOżywienie we włoskim death metalu, jakiego jesteśmy od paru lat świadkami, przynosi coraz ciekawsze rezultaty, bo obok całej masy stosunkowo nowych, głodnych sukcesów kapel wypływają i takie, dla których wcześniej los nie był łaskawy i bynajmniej świata nie zawojowały. Do tej drugiej grupy można zaliczyć pochodzący z Genoi Antropofagus, o którym przy okazji debiutu z 1999 chyba nie słyszałem, a który wówczas długo nie pograł. Po długiej przerwie Włosi (w nowym składzie) postanowili o sobie przypomnieć, a zrobili to, możecie mi wierzyć, na najwyższym światowym poziomie i w stylu obecnie typowym dla swoich rodaków i 2/3 Europy – nowoczesnym technicznym amerykańskim death metalu zagranym bez litości dla narządów słuchu. Ta płyta to cholernie nieoryginalna, ale za to momentami okrutnie intensywna, perfidna rzeźnia, w której niczego nie pozostawiono przypadkowi. W kanony podgatunku muzyka Antropofagus wpisuje się wprost znakomicie, bo są tu i zabójczo szybkie tempa, i dzikie bulgoty wokalisty, no i oczywiście odpowiednio popierdolone faktury gitar. Głównodowodzący zespołu, Meatgrinder, obsługujący tu wiosło, najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że przy takiej sieczce jeden gitarniak to trochę marnie, więc stara się — z pozytywnym skutkiem! — kombinować przynajmniej za dwóch. Stąd też poziom zakręcenia i ekstremy osiągnięty na "Architecture Of Lust" jest bardzo wysoki i powinien ucieszyć przede wszystkim wielbicieli Deeds Of Flesh. Żeby nie było zbyt jednowymiarowo, również fani Nile, Hate Eternal czy Cannibal Corpse (od nich czerpią, zresztą słusznie, w wolnych partiach – vide 'Sadistic Illusive Puritanism') mają tu czego szukać. O podobieństwach do Hour Of Penance nie ma sensu szerzej się rozpisywać – niech wam wystarczy stwierdzenie, że są spore (także ze względu na masywne brzmienie), choć zupełnie nie przeszkadzają. W każdym razie mnie dźwiękowy rozpierdol serwowany z zegarmistrzowską precyzją przez włoski kwartet odpowiada i nie mam najmniejszego problemu z wchłanianiem tej płytki. To jest po prostu profesjonalna robota kilku kolesi, którzy trochę strun i naciągów w życiu zużyli, i których ciągle stać na wiele. Z wyjątkiem braku zauważalnej oryginalności — która w tym przypadku nie jest najważniejsza — na "Architecture Of Lust" nie ma się naprawdę do czego przypieprzyć, dlatego też z pełnym przekonaniem ten krążek polecam.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: