Pamiętam, że następca wyśmienitego „Blizzard Beasts” początkowo wywołał u mnie pewne przerażenie. Było to oczywiście związane z liczbą utworów – jest ich tylko sześć; na poprzedniku było o trzy więcej a trwał mniej niż pół godziny, więc w tym przypadku mogło skończyć się nawet na epce. Tak się jednak nie stało, bo At The Heart Of Winter to aż 46 minut (sami przyznajcie, że to bardzo dużo jak na Immortal) klasowej, profesjonalnie podanej muzyki. Po prostu – na tej płycie Norwedzy wyraźnie zmienili koncepcję grania, skupiając się bardziej na ciekawszych aranżacjach niż podkręcaniu ekstremy. Poszczególne numery są zdecydowanie bardziej rozbudowane (poszły w kierunku „Mountains Of Might”), mniej brutalne, dużo w nich zmian tempa i nastroju, znacznie więcej techniki (bez znaczenia, studyjnej czy spod palców) i urozmaiceń. Dołożyć do tego należy dość istotną kwestię – zespół… zwolnił. Krążek jest utrzymany w średnio-szybkich tempach, co pozwoliło na częstsze korzystanie z „mistycznych” (przyprawionych klawiszami) pasaży. Rzecz jasna, nie zrezygnowano zupełnie z blastów, ale nie mają już one charakteru chaotycznego wyziewu. W partiach Horgha wszystko jest bardziej dopracowane, dokładniejsze i bez wątpienia takie bębnienie może się podobać. Inne zmiany w stosunku do poprzednika to zwiększenie znaczenia melodii. Dokładnie, dzięki temu At The Heart Of Winter jawi się jako album wyjątkowo łatwo przyswajalny i przyjemny – chwytliwości niektórych fragmentów po prostu nie można zakwestionować. Wada to czy zaleta w black metalu? Można się spierać, mnie w każdym razie te melodie pasują. Zresztą wystarczy posłuchać „Withstand The Fall Of Time”, „Where Dark And Light Don’t Differ” czy numeru tytułowego – toż to prawdziwe hicory, a przy tym muzyka na naprawdę wysokim poziomie. Godnym odnotowania jest również fakt że, płyta została nagrana w szwedzkim Abyss (producentem był Peter Tagtgren znany z Hypocrisy), więc i brzmienie jest inne niż wcześniej – dużo bardziej klarowne, cięższe, pozbawione starego syfu. Świetnie się sprawdza przy takiej bogatszej muzyce. Całość ma „to coś”, dzięki czemu powracamy do At The Heart Of Winter coraz częściej, z coraz większą przyjemnością. Warto mieć w swojej kolekcji. Choćby po to, żeby zobaczyć, czym się kończy noszenie źle dopasowanej pieluchy, hehe…
ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- ABBATH – Abbath
Forever Underground do czasu wydania
Zanim Dead Infection na dobre powrócili do grona żywych za sprawą opisywanego już
To co, że nie ze Szwecji, skoro łupią jakby się wychowali w jakiejś mieścinie w pół drogi między Sztokholmem a Göteborgiem. Jeśli myślicie, że to kolejny przedstawiciel dość melodyjnego death metalu z thrash’owymi wpływami, to… macie, kurna, rację. Żeby być bardziej na czasie, Rosjanie do solidnego metalowego trzonu dokleili trochę elektronicznych popierdywań. Na szczęście te, za przeproszeniem, ozdobniki nie odgrywają żadnej istotnej roli w muzyce zespołu, więc pozwalają się łatwo zignorować. Ignorować natomiast nie można całej reszty, bo materiał Devoid Of Grace stworzyli więcej niż dobry – sensownie wyważony, zawodowo zagrany i zdecydowanie bardziej agresywny niż słodki i mdlący, choć kompletnie nieoryginalny. Chłopaki wbrew tendencjom zbytnio nie kombinują, nie ma się co doszukiwać w tych dźwiękach wydumanej filozofii, po prostu – lepią do kupy udane riffy, energetycznie pracującą sekcję z ponadprzeciętnie aktywnym basem, mocny gardłowy wokal, niezłe solówki i… tyle. Całość opatrzyli niemal idealnie dopasowanym do tej muzyki brzmieniem i zamknęli w nie pozwalających na zanudzenie 35 minutach. Szału oczywiście nie ma, ale słucha się tego fajnie. Ponadto cieszy mnie brak, tak nagminnie stosowanych w tym gatunku, elementów zmiękczających – na Psychotic Journey nie uświadczycie ballad, pedalskich przyśpiewek, dyskotekowych rytmów czy radosnych odpustowych melodyjek. Wobec powyższego, jest szansa, że uprawiane przez Rosjan granie spasuje przede wszystkim miłośnikom The Crown, The Haunted czy, już nie „the”, Diabolical. Dla fanek Arch Enemy może być zbyt ostro.
Jestem w lekkim szoku i sam się sobie dziwię, jakie wrażenie zrobiła na mnie nowa płyta tych, zdawać by się mogło, rutyniarzy. Gdy podobni stażem koledzy po fachu zaliczają mniejsze, większe lub kolosalne (Morbidzi, mać!) wpadki, Cannibale nagrywają właśnie jeden z lepszych krążków w swojej przebogatej karierze. Jest to o tyle zastanawiające, że od poprzedniego rewelacyjnego dupnięcia w postaci
Gore Blessed To The Worms jest kolejnym ordynarnym jebnięciem pogłębiającym przepaść między Disgorge a typowymi zespołami poruszającymi się w podobnych krwistych klimatach. Różnica klas to mało powiedziane. Lata mijają, a Meksykanie nadal mogą czuć się niezagrożeni na tym grząskim od jelit poletku. Każdy, kto obawiał się drastycznych zmian kursu po odejściu Antimo, już po trzech sekundach (bo wtedy wchodzi wokal) „I Watch Myself Rot” będzie spokojny o kondycję kapeli i na luzie wysłucha całości. Korekty w muzyce – owszem, są, ale nie ma to nic wspólnego z wymiękaniem ani unowocześnianiem oblicza. Przede wszystkim zespół, już jako kwartet (dorobili się drugiego gitarniaka – wagowo mamy jednak constans, hehe), powrócił do czystej bezwzględności i trepanujących czaszkę aranżacyjnych zawijasów znanych z
Do Yattering podchodziłem jak do zawszonego jeża z grzybicą. Raz, że debiut kompletnie mi umknął w zalewie znacznie ciekawszych pozycji, a dwa, że Murder’s Concept był promowany w tak nachalny i niewyszukany sposób (znaczy, że bossowie intelektualnie dali z siebie wszystko), że nie mogło to zwiastować niczego dobrego. Gdy już jednak (z oporami) pozwoliłem sobie na bliższy kontakt z albumem, okazał się on dla mnie niemałym zaskoczeniem, bo — co tu dużo ukrywać — takiego formalnego zamieszania w muzyce dawno w Polsce nikt nie robił. Panujące na płycie zagęszczenie partii wszystkich instrumentów (technicznie nieosiągalne dla innych bandów) robi naprawdę pozytywne wrażenie, bo — wbrew pozornemu chaosowi, który panuje od pierwszych chwil — kompozycje są zwarte i dobrze przemyślane. Miłośnicy mieszania ekstremy i muzycznego popieprzeństwa w typie Morbid Angel, Gorguts, Cryptopsy, Immolation czy Brutal Truth z pewnością znajdą tu sporo dla siebie. W poszczególne kawałki wstrzyknięto dużo interesująco pozawijanych riffów, zalatujących psycholską progresją solówek oraz dość pojebanych w swej dzikości wokaliz (brawa dla Śvierszcza). Największe słowa uznania należą się jednak Ząbkowi za tyle inteligentne co intensywne masakrowanie zestawu – perkusyjnych miotaczy w Polsce było wielu, ale tak zakręconych rytmów w takich tempach nie nawalał chyba nikt przed nim. Masakra na całego, ale niestety nie bez minusów. Wysiłki zespołu nie raz i nie dwa niweczy przesadnie niskie brzmienie i kiepska produkcja. Słabe studio to jedno, swoje dołożyli też realizatorzy, którzy zupełnie nie poradzili sobie z tak zaawansowaną muzyką – to, co wystarczało na Vadera i kapelki demówkowe, przy zespole potrafiącym grać okazało się niewystarczające. Dzięki ich profesjonalizmowi pyta, która powinna miażdżyć, dudni, trzeszczy i buczy. Czy to przeszkadza w odbiorze Murder’s Concept? Odpowiedzcie sobie sami… Druga rzecz, która mi nie robi, to zbyt duża ilość dodatków (szczególnie w końcówce), które z normalnym graniem nie mają nic wspólnego. Krążek teoretycznie trwa 42 minuty, jednak to zasługa rozmaitych przerywników i wyciszeń (jakiś ambient czy cuś), bo obdarty z nich miałby pewnie niewiele ponad pół godziny. Domyślam się, że chodziło o danie słuchaczowi czasu na odetchnięcie między kolejnymi wałkami. Zupełnie niepotrzebnie! Taki materiał powinien jebać od początku do końca, bez żadnej litości dla niezaprawionych w death’owych bojach.
The End Complete to trzecia już klasyczna pozycja w przegniłej dyskografii Obituary. Ale czy najlepsza? Zasadniczo jest to kwestia dość problematyczna, bowiem choć niczego nowego tu raczej nie uświadczymy, był to album świetnie przyjęty przez krytykę, odniósł też olbrzymi sukces komercyjny (grubo ponad 250 000 egzemplarzy sprzedanych na całym świecie jak na death metal to jednak coś!). Nie jest to płyta zła, nie jest też średnia – to porządny brutalny metalowy krążek, ale gdy wcześniej nagrywa się tak ważne dla gatunku i świeże killery jak
A Passage Into Forlorn od debiutu dzielą aż cztery lata – w tym czasie nieco przemeblowano skład i zrobiono pewnie milion innych rzeczy, ale raczej nie miało to większego wpływu na muzykę. Ma się rozumieć, że Kanadyjczycy poprawili się technicznie, sprawniej zbudowali kawałki i zadbali o sensowniejsze, bardziej profesjonalne brzmienie — czyli mamy progres w najchętniej widzianym przez większość kierunku — ale rewolucji żadnej nie dokonali. Pomimo tego, właśnie na tym krążku wyraźniej zarysował się styl zespołu, tak pięknie rozwijany w kolejnych latach. Na swoim drugim albumie ekipa Neuraxis jeszcze mocniej zaznaczyła chęć mieszania death metalowych struktur (z czym się zdradzili także tytułem drugiego wałka – „Virtuosity”), rozwijając przy tym równolegle dwa przeciwne składniki muzyki – brutalność i melodyjność. Efekt jest niczego sobie, bo mimo pewnych skrajności i zaskakujących fragmentów (choćby w wybornym „Link”) podczas słuchania nie tracimy wątku, a poszczególne kawałki można łatwo od siebie odróżnić. Kombinatoryka przełożyła się także na intensywność materiału, bo ten jest i szybszy, i mocniejszy od poprzedniego. No i najważniejsze – płytka cieszy od początku do (baaardzo) szybkiego końca. Moi niemili, A Passage Into Forlorn trwa ledwie 24 minuty (w tym 40 sekund powtórzonego z debiutu „The Drop”)! Strasznie to mało, ale dzięki temu potrzeba ponownego odpalenia krążka jest bardziej nagląca. I słusznie, bo to udana płyta.
Niezmiernie mnie cieszy że ciągle, choć niestety rzadko, pojawiają się takie płytki! Tą radochę wzmaga dodatkowo fakt, że powstają one właśnie w Polsce – wreszcie mamy uzasadniony powód do narodowej dumy, a nie tylko „Jarosław! Jarosław!”. Whorehouse to drugi, po Horrorscope, znany mi krajowy zespół, który w ten sposób kultywuje tradycje naparzania klasycznego (może i nawet trochę konserwatywnego) thrash’u w jak najbardziej współczesnej oprawie. Thrash’u ciężkiego, motorycznego, chwytliwego i agresywnego, opartego na solidnych umiejętnościach technicznych i podanego w dobrym, nie wymuskanym brzmieniu. Bardzo rajcowna jest gatunkowa czystość i pewna szlachetność tego materiału – chłopaki ani nie udają retro wojowników, co to opanowali dwa riffy na krzyż, ani nie rzucają się w wir blastów i ewidentnie nowomodnych death’owych patentów, ani w końcu nie tytłają się w skandynawskiej proweniencji wesołych melodyjkach. Od Execution Of Humanity nawet przez chwilę nie zalatuje sztucznością czy przekombinowaniem. Płyta ma kopa, jakiego powinno się wymagać od takiego grania, a jednocześnie jest bardzo czytelna i łatwo wpada w ucho. Odpowiednio zbalansowano tu czysty czad i partie bardziej melodyjne, zadbano o dobre refreny i przenikliwe solówki (niestety nie rozpisano, kto za którą odpowiada – w każdym razie autor tej drugiej z „Friendly Fire” i również drugiej z „Ex Termin 8” ma u mnie browca), zdecydowany choć jeszcze niedoskonały wokal i wyszedł materiał z charakterem, do którego z przyjemnością się wraca. Nie jest to jeszcze ten poziom „wytrzepania”, co u wspomnianego Horrorscope, ale można to zrozumieć i wybaczyć – to dopiero debiut (mimo, iż poprzedzony długim okresem demówkowym), więc pewnie zdążą się należcie otrzaskać, a następny krążek będzie lśnił bardziej niż łysina Szpakowskiego.


