Kurz po premierze Hardwired… To Self-Destruct już opadł, emocje związane z tym albumem także, więc można się nim zająć na spokojnie i z chłodną głową. Choć — i tu chcąc nie chcąc włącza mi się złośliwość — równie dobrze można się nim wcale nie zajmować. Taka prawda. Ani ekstatyczne podniety ani obfite gównoburze, o których nikt już dawno nie pamięta, nie zmieniają faktu, że Metallica nagrała dwa krążki, nad których zawartością przechodzi się do porządku dziennego w trzy minuty po ich wysłuchaniu. A gdzie miejsce na głębsze refleksje? No cóż, sorki, nie tutaj. Amerykanie sami są zresztą sobie winni, bo zarejestrowali bardzo dużo bardzo średniego (po uśrednieniu, hehe) materiału, który ze względu na taką objętość zwyczajnie rozchodzi się po kościach. Trzeba mieć jednak na uwadze, że teraz byli w dużo gorszej sytuacji aniżeli osiem lat temu. Wtedy wystarczyło im nagrać cokolwiek przeciętnie słuchalnego, a i tak byłby to progres względem „St. Anger”. Tym razem poprzeczka była zawieszona znacznie wyżej i podstarzałym tatuśkom zwyczajnie zabrakło pary, żeby do niej doskoczyć, mimo iż mieli masę czasu na nabranie należytego rozpędu. Ja po cichu (i pewnie naiwnie) liczyłem na utrzymanie poziomu poprzednika, toteż miejscami zawartość Hardwired… To Self-Destruct z lekka mnie zawiodła. Hetfield wspominał, że chciał w tych utworach połączyć „Death Magnetic” z „Kill ’Em All” – wyszło to połowicznie, bo faktycznie często słychać patenty z ostatniego longa, ale wymieszane głównie z reminiscencjami „Load”, który z bezkompromisowym grzaniem nie miał nic wspólnego. Stąd też — chyba, że chodzi o prozaiczne zmęczenie materiału — na Hardwired… To Self-Destruct trafiła muzyka dużo prostsza i bardziej przewidywalna niż na poprzednika, ale niestety zamknięta w podobnych ramach czasowych, co najczęściej oznacza, że jakiś niewymagający (albo/i niewyszukany) motyw jest mielony zdecydowanie za długo, a numer niebezpiecznie dryfuje w stronę monotonii. Oczywiście można było to uratować, wprowadzając do sekcji trochę finezji i dynamiki… tylko nie z Larsem za garami. Ulrich gra, bo musi i bez niego Metallica to nie the true Metallica. Na tym polega siła firmy Hetfield-Ulrich. Gdyby chodziło tylko o względy artystyczne, zespół już dawno pomykałby z Lombardo. Interesy są jednak górą i dlatego szybkie numery z fajnymi thrash’owymi riffami (bo są i takie) kaleczą proste rytmy, zaś w wolnych i ciężkich perkusja stanowi jedynie tło. Szkoda, bo pozostałych muzyków stać na więcej, w tym także na wykrzesanie z siebie odrobiny agresji; dość powiedzieć, że nawet zblazowany Hammett potrafił się zmusić do częstszego rzeźbienia solo. Czymś na kształt minusa jest także brzmienie, które nie dorównuje mocą, masywnością i ciężarem znakomitemu „Death Magnetic”. Z powyższego tekstu wynika, że mamy tu do czynienia z albumem raczej nierównym – tak kompozycyjnie, jak i wykonawczo – to wszystko prawda. Jednocześnie jest to album, którego całkiem nieźle się słucha, zwłaszcza jego pierwszej części obfitującej (no, powiedzmy) w szybkie, chwytliwe kawałki. „Moth Into Flame”, „Hardwired” czy „Atlas, Rise!” (zalatuje „The Day That Never Comes” na kilometr, ale to nic) to Metallica w naprawdę solidnym wydaniu. Druga płyta nie ma już takiego kopa (choć są wyjątki – „Confusion” i „Spit Out The Bone”), więcej tam mielizn (także za sprawą tekstów, głównie w refrenach), ale przy odrobinie dobrych chęci i na niej można wyłapać kilka udanych fragmentów wyrastających ponad średnią. Jako całość Hardwired… To Self-Destruct jest właśnie średniakiem – wstydu twórcom nie przynosi, ale z pamięci fanów niedługo pewnie wyparuje. Porównując z innymi wielkimi thrash’u, dla mnie ten materiał wypada ciekawiej niż „Repentless”, ale już do „Dystopia” nie ma niestety startu.
ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.metallica.com
inne płyty tego wykonawcy:
Trochę to trwało, ale Unmerciful wreszcie dorobili się krążka numer dwa. Dziesięć lat, które minęły od wydania debiutu, upłynęło Amerykanom na przetasowaniach personalnych i w sumie nie wiem, na czym jeszcze, bo choćby aktywnością koncertową w tym czasie nie imponowali. Do rzeczy. Zmienił się skład, ale imperatyw by napierdalać bardzo szybko i możliwie brutalnie pozostał nietknięty. To cieszy, podobnie jak fakt upchnięcia na krążku aż 35 minut muzyki – tym razem bez posiłkowania się wersjami live. Ravenous Impulse jest zatem albumem bardziej spójnym od poprzednika, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przy okazji również mniej ekstremalnym. Głupio to brzmi w kontekście zespołu wyciągającego tak okrutne tempa (wystarczy rzucić uchem na „Kill Reflex” czy „Habitual Savagery” – John Longstreth z pewnością się w nich nie ociąga), jednak chyba coś jest na rzeczy. W bezpośredniej konfrontacji
Próbowałem, naprawdę próbowałem, ale pomimo najszczerszych chęci i dziesiątek przesłuchań nie jestem w stanie polubić Brotherhood Of The Snake. Potrafię zacisnąć zęby i wytrwać do końca, ale niestety już nic ponadto. Jest mi tym bardziej przykro, że pod krążkiem podpisał się jeden z najmocniejszych składów, jakie Testament kiedykolwiek posiadał. Po prostu żal dupę ściska, że zmarnowano taki potencjał twórczo-wykonawczy. Najnowszy album Amerykanów to materiał doskonale zagrany i porządnie wyprodukowany, jednak na niewiele się to zdaje, bo muzycznie jest największym potknięciem zespołu od czasu wstydliwego „The Ritual". Obie płyty łączy trudna do przełknięcia nijakość, kompozycyjne rozmemłanie i brak konkretów w postaci zapadających w pamięć utworów. Styl Testament od poprzedniego, bardzo przecież dobrego, albumu praktycznie się nie zmienił, jest totalnie rozpoznawalny, jednak tym razem przede wszystkim zabrakło pomysłów na porządne riffy. I jebnięcia. Ponadto na Brotherhood Of The Snake straszą mielizny wymieszane z mdłymi melodyjkami i nijak do tego nie dopasowanymi rytmami. Czasami brzmi to jakby młody, niedoświadczony zespolik próbował przerobić genialny
Ten Thousand Ways To Die to drugie z rzędu wydawnictwo Obituary, do którego podchodziłem bez przekonania. Pomysł na dopchanie ledwie dwóch nowych kawałków kilkoma doskonale znanymi starociami w wersjach live wydawał mi się co najmniej naciągany, a przy tym niezbyt atrakcyjny. Ot, jeszcze jeden sposób, żeby niewielkim kosztem wyciągnąć trochę kasy od wiernych fanów. Ku mojemu zdziwieniu płytka jednak daje radę i można się na nią skusić, zwłaszcza że cenowo została potraktowana jako epka (a dokładniej – jako epka z Relapse…).
Od momentu reaktywacji w 2007 Asphyx utrzymuje równy i wysoki poziom. Nie najwyższy, jak na pamiętnym debiucie, ale dość wysoki, żeby w ciemno kupować kolejne płyty z charakterystycznym logotypem. Szczerze przyznaję, że mnie dużo lepiej słucha się tego zespołu, odkąd luźniej podchodzę jego działalności i pogodziłem się z faktem, że do majestatu
To jest to, powiadam wam, to jest, kurwa, to! Taka płyta aż się prosi, żeby jej pieprznąć na okładce „made in Canada", bo zawiera wszystko, z czego są znani tamtejsi pojebańcy z kręgów technicznego i progresywnego death metalu. First Fragment w swojej kanadyjskości poszli nawet krok dalej i wszystkie teksty napisali po francusku, co dla mnie czyni ich przekaz kompletnie niezrozumiałym. Ale nic to. Opowieści o zajebistości tego zespołu krążyły po scenie już od dłuższego czasu, choć nie szła za tym ani koncertowa aktywność ani wydawnicze konkrety. Ot, kapela-widmo, bardziej zmagająca się z niestabilnym składem aniżeli muzyczną materią. Szczęśliwie chłopaki doszli między sobą do ładu, załapali się na kontrakt z Unique Leader i w końcu wydali upragniony debiut. Jeden z najlepszych, najbardziej przekonujących debiutów ostatnich lat, jeśli chcecie znać moje zdanie. Jak zaczynać, to z wysokiego C! Dasein robi naprawdę olbrzymie wrażenie, praktycznie od pierwszej sekundy rzucając słuchacza w wir szaleńczych temp i makabrycznych łamańców, których tak po prostu nie da się ogarnąć za pierwszymi przesłuchaniami. Mimo wszystko to jedna z tych płyt, których wcale nie trzeba rozumieć, żeby się nimi zachwycać – jej zajebistość wyczuwa się jakoś podskórnie. Można więc skonstatować, że Dasein funkcjonuje jednocześnie na dwóch płaszczyznach. Pierwsza obejmuje stronę czysto techniczną – wszystko, co ma związek z przebieraniem kończynami. Mamy do czynienia z muzyką mega skomplikowaną, wielowarstwową, czerpiącą z różnych gatunków (w tym z klasyki, a jakże) i poplątaną w stopniu niemal absurdalnym. First Fragment prezentują całemu światu do czego człowiek jest zdolny, gdy tylko dużo ćwiczy i nie zna takich terminów jak „bariery”, „ograniczenia” czy „umiar” (Bo czym innym, jeśli nie brakiem umiaru jest 10 solówek w „Gula” albo 15 w „Mordetre et Dénaissance”?). To jest ten poziom umiejętności, który z jednej strony imponuje, a z drugiej załamuje, wkurwia i pogłębia kompleks niższości u tych, którzy też by chcieli tak wymiatać, ale nie starcza im wytrwałości ani talentu. Ja wiem jedno – nie dorównałbym im, gdybym się nawet reinkarnował jako Muhammed Suiçmez. Płaszczyzna numer dwa dotyczy kwestii kompozytorskich i tego, co można zebrać pod hasłem muzykalność. Utwory na Dasein są, tak po ludzku, świetnie napisane; złożoność materiału nie ma żadnego wpływu na to, z jaką łatwością (i przyjemnością) się z nim obcuje. Wszystko to zasługa bardzo nośnych melodii, których mamy tutaj zatrzęsienie. Warto jednak zaznaczyć, że Kanadyjczycy z nimi nie przesadzili ani ich nie przesłodzili – proporcje dobrali z aptekarską precyzją. Z powyższego słodzenia można wysnuć wniosek, że First Fragment stworzyli na Dasein coś oryginalnego; coś, czego świat dotąd nie słyszał. Ano nie. To znaczy, nie w momencie wydania. Muzyka na ten krążek powstawała dość długo, bo w latach 2004-2010, a przez kolejne trzy była dopieszczana. Dopiero w 2013 przystąpiono do nagrań, które zakończono dwa lata później. Gdyby ta płyta ukazała się zaraz po skomponowaniu, to pewnie mielibyśmy do czynienia z objawieniem i małym trzęsieniem ziemi wśród miłośników technicznego death metalu. Teraz tak dobrze nie będzie, choć i tak nie mam wątpliwości, że album znajdzie wielu entuzjastów. Target First Fragment staje się jasny już po przesłuchaniu trzech kawałków, więc fani Beyond Creation, Spawn Of Possession, Gorod, Necrophagist, Obscura, Beneath The Massacre czy Archspire powinni jak najszybciej zaliczyć wizytę w sklepie muzycznym. Dasein jest warta swojej ceny.
W połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grunt pod death metalem w Ameryce gwałtownie się załamał, sprawiając, że na powierzchni pozostały tylko najwytrwalsze kapele: Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Incantation, Malevolent Creation… W Europie sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo albo zespoły drastycznie zmieniały swój styl (Szwecja) albo jak muchy padały jeden po drugim (reszta kontynentu). W tej degrengoladzie, spotęgowanej dodatkowo modą na black metal, Gorefest wydał przełomowy — choć dla wielu już kontrowersyjny — Erase. Dla mnie trzecie dzieło Holendrów to najlepszy (a przynajmniej jeden z trzech) album na death metalowym poletku jaki powstał w 1994 na starym kontynencie. Bestseller w swoim czasie, później – krążek wyjątkowo niedoceniany i, o zgrozo, deprecjonowany także przez samych muzyków. W moich oczach wyjątkowość Erase wynika przede wszystkim z tego, jak doskonale ten materiał łączy w sobie death’owe korzenie zespołu z jego nowymi fascynacjami z kręgów hard rocka. Taki gatunkowy mariaż nie był może czymś specjalnie odkrywczym (wcześniej wpadli na to choćby w Finlandii i Szwecji), ale rezultat uzyskany przez Gorefest zwyczajnie zwala z nóg – i to już w pierwszej minucie „Low”. Zajebisty ciężar gitar (przysłuchajcie się ostatniemu riffowi w „To Hell And Back” – miaaazga), wyborne technicznie melodyjne solówki, charakterystyczne gorefestowe melodie, wyraźny bas, potężna perkusja, zaczepna rockowa motoryka, mocarny wokal i w końcu niepodrabialny feeling – oto wizytówki tego albumu. Od pierwszego do ostatniego utworu płyta wgniata w fotel i nawet odczuwalnie lżejszy i nieco eksperymentalny „Goddess In Black” (dwa lata później doczekał się wersji orkiestralnej) tego nie zmienia. Ja naprawdę nie widzę ani nie słyszę tu czegokolwiek, do czego można by się przypieprzyć. Ja. Bo wielu tego entuzjazmu nie podzielało. OK, jeszcze rozumiem zarzuty dotyczące złagodzenie muzyki – z nimi polemizować nie można, bo Erase to absolutnie nie ten poziom brutalności co
Czekałem, wypatrywałem, upewniałem się, czy aby na pewno Hysteria jeszcze istnieje, czekałem, wypatrywałem… I tak przez kilka ostatnich lat. W końcu z deka leniwi Francuzi wzięli się za siebie i uraczyli fanów krążkiem numer trzy. Wiadomo, że przy okazji długo (zbyt długo!) wyczekiwanych albumów w 99 przypadkach na 100 materiał nie jest w stanie sprostać wymaganiom słuchacza, a co bardziej optymistyczna reakcja po premierze sprowadza się jedynie do beznamiętnego „mogło być lepiej”. Niestety, Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance należy do tej właśnie kategorii. Mogło być lepiej. Kurwa! Powinno być lepiej! Tym bardziej, że muzyków Hysteria na to stać. Postęp, jakiego dokonali między „Haunted By Words Of Gods” a
U Inherit Disease w zasadzie wszystko bez zmian, czyli w jak najlepszym porządku. Lata mijają, a dla nich liczy się tylko wymiatanie szybkiego, technicznego i przede wszystkim brutalnego death metalu według prawideł amerykańskiej szkoły. Ktoś mógłby się spodziewać, że po dokooptowaniu do składu drugiego gitarniaka panowie pójdą w nowoczesne popisy i na Ephemeral bardziej zaakcentują stronę techniczną, ale nie – to bezlitosny wygar jest wciąż priorytetem. Mnie to nie przeszkadza, bo przy obecnym cyklu wydawniczym (to dopiero ich trzecia płyta w ciągu piętnastu lat) takie grzańsko nie ma prawa się znudzić. Tym bardziej, że Inherit Disease są już na takim poziomie, że razem Defeated Sanity, Wormed i paroma innymi kapelami tworzą ekstraklasę tego podgatunku. Jak już wspomniałem, styl zespołu nie zmienił się od
Takie wykopaliska to ja lubię! Po ubiegłorocznej kompilacji pierwszych demówek Pestilence Vic Records oddaje w nasze ręce kąsek jeszcze ciekawszy. No, przynajmniej dla maniaków zespołu i różnej maści kolekcjonerów. Reflections Of The Mind to również zbiór nagrań demo (i tak jak poprzednio zremasterowanych przez Dana Swanö), ale takich, do których mało kto miał dotychczas dostęp. Danie główne, a przynajmniej największa atrakcja (kłamię, tu wszystko jest zajebiście atrakcyjne), to dość profesjonalnie zarejestrowane demo z 1992 zawierające zaawansowane (ale nie ostateczne) wersje „Reflections Of The Mind”, „Searching The Soul” i „Times Demise”, które pod nieco zmienionymi tytułami trafiły na 


