Putridity wizjonerami brutalnego death metalu nigdy nie byli i wydany po dziesięcioletniej przerwie Morbid Ataraxia niczego w tym temacie nie zmienia. I w sumie bardzo dobrze, bo przesadnie eksperymentujących i rozwijających się w dziwnych kierunkach kapel mamy obecnie stanowczo zbyt wiele. Włosi natomiast od początku grają swoje — bez kombinowania, unowocześniania na siłę czy sięgania po obce wpływy — i nawet nie próbują udawać, że mają jakiekolwiek ambicje, by wychodzić poza ramy tego stylu. W związku z tym ich czwarta płyta to produkt przeznaczony dla jasno określonego, a przy tym dość wąskiego grona odbiorców.
Wszelkie różnice między Morbid Ataraxia a poprzednimi krążkami — a nie ma ich oczywiście zbyt wiele — wynikają z tak prozaicznych kwestii jak upływający czas, sprzęt czy ludzie. For egzampel – ze składu, który nagrywał „Ignominious Atonement”, ostał się tylko założyciel Putridity, więc wraz z dokooptowaniem nowych muzyków siłą rzeczy coś tam delikatnie w wykonaniu się pozmieniało, ale nie na tyle, żeby zmienić charakter zespołu. Tu nadal chodzi o esencję brutalności, o intensywny, zagrany na maksymalnych obrotach wygrzew, w którym poszczególne instrumenty zlewają się w nieprzeniknioną ścianę dźwięku okraszoną dzikimi bulgotami. Nie ma znaczenia, czy leci „In Disgust They Shine”, „Molten Mirrors Of The Subjugated” czy „Overflowing Mortal Smell” – każdy numer ma miętosić tak samo, bo liczy się ogólne wrażenie, nie zaś indywidualne wyróżniki.
Czwarty album Włochów nie wnosi nic nowego do ich dotychczasowego dorobku, choć trzeba przyznać, że przy pierwszym odsłuchu rozbudza nadzieje na jakiś powiew świeżości i coś zaskakującego, bo wieńczy go aż 12-minutowy kawałek. No, no, taki kolos w wykonaniu Putridity – może być ciekawie, a już na pewno przytłaczająco. Skoro Deeds Of Flesh dali radę na „Reduced To Ashes”, to czemu nie oni? Ha! Ano dlatego, że to wykracza poza ambicje zespołu. „Immersed In The Spell Of Death” trwa tylko trzy i pół minuty, po których mamy przydługą ambientową przerwę przed niepotrzebnym coverem Enmity. Owszem, pod każdym względem wypada on lepiej od oryginału, no ale bądźmy szczerzy – poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko.
Produkcja Morbid Ataraxia wydaje się mocniejsza i bardziej „natłuszczona” niż chociażby na „Ignominious Atonement”, ale to wciąż typowo podziemne — mimo iż uzyskane w profesjonalny sposób — brzmienie: szorstkie, surowe i utrzymane w niskich rejestrach – do takiej muzyki wręcz idealne. Samej płycie do ideału jednak trochę brakuje, choć tak naprawdę nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czego. Może zwyczajnie inne pozycje z dyskografii Putridity lubię bardziej? W każdym razie powrót zespołu oceniam pozytywnie.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PUTRIDITY.OFFICIAL/
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- MOLESTED DIVINITY – The Primordial
Po ogromnym i mimo wszystko dość niespodziewanym sukcesie debiutu muzycy Nile stanęli przed dylematem, co robić dalej. Najłatwiejszą, najkorzystniejszą i w sumie najbardziej oczekiwaną opcją było nagranie przez nich drugiej części
Swego czasu byłem przekonany, że skoro Teitanblood nagrali już swoje opus magnum, to do kolejnych albumów będą podchodzili na luzie i bez ciśnienia – po prostu pewni siebie i jakości przygotowanego materiału. Rzeczywistość okazała się jednak inna i „The Baneful Choir”, jak na standardy Hiszpanów, był albumem bardzo średnim, żeby nie powiedzieć – rozczarowującym. Zespół najwyraźniej miał tego świadomość, więc majstrując przez kilka lat przy krążku numer cztery, poprawił (zbyt) liczne błędy poprzednika. Rezultat: Teitanblood znów jest taki, jaki najbardziej lubię, czyli przede wszystkim radykalny muzycznie.
Jak ocenić, czy coś się nam podoba? Pytanie na pierwszy rzut oka lakoniczne, ale zapewne każdy ma swój sposób. Niektórzy czują „flow”, innym zatupie nóżka, a jeszcze inni potrzebują czasu, aby coś w nich „zapłonęło”, ale osobiście uważam, że takim uniwersalnym „medium lubialności” jest… gęsia skórka. Możemy ją odczuć słuchając czegoś nam już doskonale znanego, ale może się pojawić kiedy usłyszymy coś pierwszy raz. U starych wygów pojawia się rzadko, ale jak włosy na klacie stają dęba, to wiedz, że coś się dzieje. W moim przypadku pojawiło się ono kilka razy i zawsze dany materiał to był strzał w same jądra ciemności. Płyty te już zostaną ze mną do końca. Jednakże to ciągle jest emocja, uczucie, a te mogą prowadzić na manowce. Moja gęsia skórka nigdy mnie nie zawiodła, aż pojawił się ten album. Czy to całkowite rozczarowanie? Jak to mawiają nasi kochani (inaczej) politycy: to zależy.
Spośród garstki weteranów szwedzkiego death metalu, która nam się jeszcze ostała przy życiu, to właśnie Unleashed w ostatnich latach wyrastają na liderów tego stylu, choć nawet nie są jego typowym przedstawicielem. Żadna inna zbieranina dziadów nie może się z nimi równać pod względem konsekwencji, wydawniczej regularności i w końcu stabilności formy. Pod względem wtórności także – którą to cechę Szwedzi przekuli w swój atut. Ekipa Johnny’ego Hedlunda od dłuższego czasu nie nagrała arcydzieła czy czegoś, co by można rozpatrywać w kategoriach „top 5”, ale w przeciwieństwie do innych nie daje powodów do rozpaczy.
Tytuł piątego albumu Rivers Of Nihil na pierwszy rzut oka wygląda albo ma wyglądać jak deklaracja prawdziwości i niezachwianej stylistycznej konsekwencji w obliczu paru drastycznych zmian w składzie. Wiecie, taka trochę asekuracyjna próba wytłumaczenia ewentualnym czepialskim, dlaczego grają, tak jak grają. W każdym razie jest w tym zapowiedź czegoś grubego. Tymczasem materiał nie odbiega w znaczący sposób od tego, co z różnym skutkiem zespół robił dotychczas – Amerykanie wciąż korzystają z tych samych środków i inspiracji (Fallujah…). Mimo to rezultat jest dużo ciekawszy, niż ostatnio. Jedyna naprawdę istotna zmiana w stosunku do poprzednich płyt, choć dla niektórych może być dosyć kontrowersyjna, nie powinna natomiast zaskakiwać.
Ostatnia dekada to dla Behemoth równia pochyła, a dziecinnie-prowokacyjnie nazwany The Shit Ov God miał być jej smutnym podsumowaniem. W kampanii medialnej tej płyty nie znalazłem dosłownie niczego, co by mogło do niej nastrajać optymistycznie — z niespójną (i raczej paskudną) stroną wizualną na czele — więc jeszcze przed pierwszym odpaleniem byłem gotów postawić na ten album the shit ov me. No i cóż… zespół nie dał mi do tego okazji, choć dzielnie czekałem z opuszczonymi gaciami przez prawie 40 minut, aż im się noga powinie.
Gorguts na trzeciej płycie wynieśli awangardowy death metal na nowy poziom, co z jednej strony wiązało się z dużym, acz odłożonym w czasie, sukcesem artystycznym, a z drugiej z niezrozumieniem i dość drastycznym zawężeniem grona potencjalnych odbiorców. Historia pokazała, że to Kanadyjczycy mieli rację, a bez ich muzycznej wolty w połowie lat 90. dziś nie mielibyśmy w takim kształcie Ulcerate, Deathspell Omega, Imperial Triumphant czy właśnie Geryon. Początki tych ostatnich były raczej skromne, trudno też było sobie coś po nich obiecywać, ale odkąd znaleźli dla siebie wąską niszę, naprawdę zasługują na uwagę miłośników ambitnego grania.
Stopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.
Może to kwestia przypadku, a może zorganizowana akcja F.D.A. Records, by zawładnąć podziemną sceną, wydając w krótkim odstępie czasu debiuty Skeletal Remains, Morfin, Derogatory i Rude. Niezależnie od wersji, ta mini seria poruszyła lawinę i przyczyniła się do renesansu oldskulowego death metalu rodem z Ameryki, za co Niemcom należą się słowa uznania. Spośród wymienionej czwórki to ci ostatni mieli najbardziej imponujący start, a przy tym wydawali się tworem kompletnym, dojrzałym i przygotowanym na wymierny sukces – sukces, który może by i nadszedł, gdyby nie wybujałe ego lidera zespołu.


