Przyznam (bez tortur), że wielkim fanem typowego (czy. klasycznego) thrash’u nie jestem. Jedynie kilka kapel ląduje u mnie na stole do muzycznej konsumpcji. Uwielbiam natomiast wszelkie thrash’owe hybrydy na czele z black metalem, który tematyką, prezencją i jebnięciem idealnie łączy się z thrash’owym łojeniem. Nie mogłem zatem obojętnie przejść obok zespołu o nazwie Midnight. Utworzony na początku nowego milenium amerykański jednoosobowy projekt stworzony przez Athenara to obecnie świetna marka na scenie black/speed metalu. Dlatego też bardzo chętnie posłucham najnowszego dzieła Hellish Expectations.
Technicznie mamy tutaj 10 utworów upchanych w… 25 minut. Zatem kwestia „speed” spełniona. Nawa albumu oraz pierwszego tracka lirycznie spełnia wymagania kwestii black. Teraz czas „nausznie” sprawdzić czy ten koktajl jest zjadliwy.
„Expect Total Hell” interesująco zapowiada nam album i niemal spojleruje całość. Cytując: „Expect no quarter! Expect no mercy! Expect total hell!” nie pozostawia złudzeń, gdzie Athenar poprowadzi swoich słuchaczy. Będzie intensywnienie i piekielnie. Nie sama warstwa liryczna to zapowiada, ale przede wszystkim muzyka. Jeżeli ktoś kiedyś już miał do czynienia z Midnight i ten styl mu się podoba, będzie się czuł jak w domu. Na Hellish Expectations Amerykanin niczym nas nie zaskoczy (ku zawodowi lub radości) i dostaniemy dokładnie to, czego się spodziewamy. To muzyka, którą oczyma wyobraźni widzisz na koncercie, a siebie w centrum pogo. Czerep od razu idzie w ruch. Intensywność, radość i bolące stawy (tak, to już ten wiek, gdy idziesz w pogo mając w kieszeni testament) – to się czuje, słuchając tego albumu. Zwłaszcza „Dungeon Lust” wzbudził we mnie takie odczucia, ale każdy utwór pasuje idealnie jako całość. Gdyby chłopak(-i w czasie koncertu) zagrali cały album, bawiłbym się przednio. A wszakże to tylko 25 minut, więc czasu, a czasu zostałoby na inne utwory z dyskografii Midnight.
Podsumowując. Nie mamy tutaj do czynienia z rewolucją czy czymś przełomowym. Nie. Midnight idzie w swoje rejony i robi to doskonale. Nowy album to nowa porcja energii. Może to kolejny kotlet, ale taki na który czekamy, bo jest pyszny. Hellish Expectations robi to, z czym black/speed ma się kojarzyć. Krótki, ale srogi wpierdol. To tutaj dostajemy. To w zupełności wystarczy. Słów kilka o produkcji. Jest bardzo dobra. Nic nikogo nie zagłusza, brzmienie jest brudne, a jednocześnie przejrzyste. Bardzo dobry mastering. Nie mogę nie polecić!
ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/midnightviolators
Szwajcarski Requiem, zespół o jednej z najbardziej nieoryginalnych nazw na świecie, wystartował w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku, jednak z pierwszym oficjalnym wydawnictwem czekał aż do 2001 roku, kiedy to ukazała się epka „Nameless Grave”. Epka naprawdę dobra, od początku do końca dająca jasno do zrozumienia, że muzycy A) bardzo sobie cenią amerykańską scenę oraz B) mocno przykładają się do swojej roboty i niczego nie pozostawiają przypadkowi. Start Requiem mieli zatem udany, a mogło być tylko lepiej. I było. Minęły dwa lata i do nielicznej jeszcze bazy fanów trafił debiutancki Formed At Birth, który z łatwością przebił poprzedni materiał, potwierdzając tym samym duży potencjał zespołu.
Po naprawdę dobrym, acz z lekka zleżałym
W przypadku zaistnienia niespodziewanego sukcesu jakiejś dziwacznej zbieraniny kudłaczy należy kuć żelazo póki gorące i bookować pierwszy wolny termin w studiu, bo nie wiadomo, jak długo ludzie będą się czymś takim jarać. Właśnie z takiego założenia wyszli włodarze Metal Blade, kiedy śmieszno-straszny
Kiedy Damian Leski dołączył do Broken Hope nic nie zapowiadało, żeby jego macierzysta kapela miała na tym w jakikolwiek sposób stracić. Wręcz przeciwnie – zainteresowanie Gorgasm wystrzeliło (niechby i chwilowo) na fali hajpu związanego z
Jak widać po pełnym optymizmu tytule na okładce siódmej płyty Defiled, Japończycy skończyli wreszcie serię defetystycznych haseł, więc można było nieśmiało zakładać, że i w muzyce nastąpił u nich jakiś wyraźny progres i znowu będziemy mieli do czynienia z graniem na naprawdę wysokim poziomie. Aż tak dobrze nie jest, o przełomie i nowej jakości trzeba zapomnieć, ale i tak nie mam wątpliwości, że The Highest Level to najlepszy album zespołu od czasu
Ashes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po
Holendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego
Witch Vomit zaczynali jako jedna z wielu — stanowczo zbyt wielu! — kapel łupiących pierwotny i mocno syficzny death metal utytłany w wydzielinach starego Autopsy czy Incantation. Co z tego, że wychodziło im to w miarę sprawnie, skoro podobnego tałatajstwa — któremu też w miarę sprawnie wychodziło — było od zajebania? Amerykanie grali to samo, co wszyscy wokół, nie zdradzając najmniejszych śladów własnej tożsamości. Mimo to załapali się na kontrakt z szanowanym Memento Mori, dla którego wydali zupełnie niewybijający się, choć poprawny, „A Scream From The Tomb Below” – na podstawie tego krążka nie wróżyłem zespołowi świetlanej przyszłości, nie podejrzewałem go również o jakiekolwiek tendencje rozwojowe.
Po ciepło przyjętym, lecz naprawdę kiepsko promowanym debiucie muzykom Oppressor nie pozostało nic innego, jak grać koncerty, dłubać przy nowym materiale i czekać, aż wreszcie zgłosi się do nich jakiś sensowny wydawca – wszak wypracowali sobie całkiem niezłą renomę i zasługiwali na odrobinę uwagi. No i cóż, wytwórnia się znalazła, nawet dość szybko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Amerykanie spadli z deszczu pod rynnę, co ostatecznie przypieczętowało ich status zespołu z głębokiej drugiej ligi czy wiecznego supportu.


