W latach 90. XX wieku w Polsce nie brakowało kapel, które grały szybki i brutalny death metal – jednym to wychodziło lepiej, innym gorzej, ale ogólnie zapału do napierdalania w narodzie nie brakowało. Potem znienacka (czyli z Tczewa) pojawił się Azarath i okazało się, że tamtym tylko się wydawało, że grają szybko i brutalnie. Zmontowany przez byłych i obecnych (naonczas) członków Damnation, Behemoth czy Cenotaph zespół trwale zmienił postrzeganie ekstremy nad Wisłą i wytyczył nowe jej standardy.
Azarath oczywiście nie wymyślili death metalu na nowo, ale wychodząc od Morbid Angel, Immolation czy Sadistic Intent dorzucili do niego coś od siebie – zupełnie inny poziom intensywności, dzięki któremu Demon Seed to niespełna pół godziny bezlitosnego ataku na narząd słuchu. Zespół całkiem zgrabnie połączył tu wulgarne, lunatyczne napieprzanie z całą masą technicznych kombinacji, nie zostawiając przy tym miejsca na jakiekolwiek subtelności i upiększenia (chyba, że tym właśnie jest fragment z Beethovena), które mogłyby wpłynąć na przystępność muzyki. Demon Seed to jeden wielki młyn, młyn od początku do końca: pokręcone riffy, świdrujące solówki, notoryczne zmiany tempa i wokale tak dzikie, że pozostawiają ślad na psychice.
Utwory proponowane przez Azarath robią wrażenie swą gwałtownością i mocno poszatkowanymi strukturami, a ogarnięcie ich wcale nie jest rzeczą łatwą, bo poszczególni muzycy (a już zwłaszcza Inferno, który udowodnił, że jest najlepszym perkmanem w kraju) dokładają starań, żeby nie było nudno ani przesadnie czytelnie. Niezależnie od tego, czy kawałek trwa półtorej minuty czy ponad cztery, niesie ze sobą podobny ładunek hałasu. Nie przeczę, taki natłok bodźców może być męczący, ale jak rozumiem taki był zamysł – wszak hasłem promocyjnym towarzyszącym Demon Seed było „Destroy Yourself”.
Realizacja Demon Seed nie budzi większych zastrzeżeń (no, może z wyjątkiem werbla i niektórych talerzy), a nawet imponuje. Zespół nagrywał w Hertzu, a z robotą uwinął się w bodaj 30 godzin, z czego tylko 3 poświęcono na zarejestrowanie perkusji… Świadczy to przynajmniej o trzech rzeczach: wysokich umiejętnościach muzyków, kapitalnym ograniu materiału oraz fachowości ekipy studia.
Debiut Azarath pojawił się, narobił szumu i z miejsca pozamiatał większość konkurencji, nie tylko na krajowym poletku. A to była zaledwie próbka możliwości tego zespołu!
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AzarathBand
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
Dwa lata temu (jak ten czas leci…) miałem okazję zapoznać się z epką Dione
Hour Of Penance zawsze wydawali mi się zespołem, który lubi być w ciągłym biegu, wokół którego musi się coś dziać, a tu proszę – na następcę
Po nagraniu dwóch znakomitych acz kompletnie od siebie różnych płyt muzycy Brutal Truth wykonali kolejny pewny (?) krok w sobie tylko znanym (?) kierunku i stworzyli Kill Trend Suicide – dziesięcioutworową epkę, która przy pierwszym kontakcie całkiem nieźle udaje pełnoprawnego longa. Po wgłębieniu się w temat materiał okazuje się dość krótki (raptem 23 minuty), a mimo to równie wartościowy, co dwa poprzednie. Zapewnia też równie szeroki wachlarz niepowtarzalnych doznań.
Marketing to rzecz święta, więc choćby miał przyjmować najgłupszą formę, trzeba działać według jego zaleceń, zwłaszcza kiedy cyferki w excelu na koniec roku mają się zgadzać. To właśnie dlatego starano się wypromować Apophys jako zespół członków God Dethroned, Prostitute Disfigurement i zupełnie nieistotnego, acz z jakimś tam dorobkiem, Detonation. Niby nic dziwnego, wszyscy tak robią, ale myk polega na tym, że owi członkowie tych rozpoznawalnych kapel to… perkusista Michiel van der Plicht. Dla porządku wypada jedynie dodać, że jest tu jeszcze gitarniak Detonation, ale nim akurat trudno byłoby się podpierać, bo nie miał nazwiska, za to spory wpływ na muzykę.
Nieważne jak o tobie mówią, ważne by mówili i nie przekręcali nazwiska – chyba z takiego założenia wyszedł Kummerer przy okazji promocji A Sonication – płyty, która nie ma wiele do zaoferowania, poza kontrowersjami natury prawnej. Szambo wybiło wraz z premierą pierwszego singla – byli członkowie zespołu, Christian Münzner i Alex Weber, doszukali się w nim swoich pomysłów, choć mieli ze Steffenem dżentelmeńską umowę, że ich nie wykorzysta, a już na pewno, że nie podpisze ich swoim nazwiskiem. No i cóż, później było tylko ciekawiej, a z każdym kolejnym dniem los Obscury stawał się coraz bardziej niepewny.
Za sprawą bardzo udanego acz skromnego objętościowo debiutu muzycy Noctambulist zyskali uznanie wśród wielbicieli ambitnego death metalu, co w prostej linii doprowadziło ich do podpisania papierków z Willowtip. Dzięki umowie z tak prestiżowym wydawcą Amerykanie dostali szansę rozwoju, awansu w hierarchii i dotarcia do większej liczby słuchaczy, jednak po wydaniu The Barren Form do żadnego wybuchu popularności nie doszło, bo nie dość, że zespół powielił wcześniejsze błędy, to uczynił z nich istotną część tego materiału.
Wydawać by się mogło, że po ponad trzydziestu latach w biznesie (w tym jako wydawca) i stosie nagranych albumów Henri Sattler ma dość wiedzy i doświadczenia, by uniknąć pewnych błędów… A tu proszę: z najdłuższego, najsłabszego i najmniej reprezentatywnego kawałka uczynił numer tytułowy, wrzucił go na początek płyty i w dużej mierze właśnie na nim oparł jej promocję. Rozumiem, że należy to traktować jako kolejną niezbyt wyszukaną formę wyjścia do ludzi-normików, bo dla wieloletnich fanów God Dethroned — a już zwłaszcza tych, którzy byli zawiedzeni zbyt stonowanym
Powrót Massacre z Kamem Lee jako frontmanem zgodnie z oczekiwaniami okazał się artystyczną klapą, a i pod względem czysto komercyjnym najwyraźniej również nie zrobił furory — i to pomimo naprawdę widocznej promocji — czego najlepszym dowodem jest spadek zespołu z Nuclear Blast do Agonii. Lee może sobie coś tam bredzić, że bliskie są mu wartości podziemia i w związku z tym Agonia to dla niego idealna wytwórnia, ale prawda jest boleśnie prosta: rynek negatywnie zweryfikował
Niewiele zjawisk na polskiej scenie przeszło mi tak bardzo koło pięciu liter, jak Батюшка, jej schizma i późniejsze sądowe cyrki między jej pomysłodawcami, toteż nigdy bym się nie spodziewał, że pewnego dnia następca odnogi „krysiukowej”, Патриархь, trafi w moje ręce. A trafił. I to wcale nie był koniec zaskoczeń, bo trafił również w mój gust. Kto wie, może to jeden ze zwiastunów objawionego prorokowi Eliaszowi Klimowiczowi przez boga końca świata?


