Nasza niepisana zasada z niewystawianiem ocen epkom dla niektórych kapel może być w pewnym sensie krzywdząca, natomiast w przypadku innych jest czymś na kształt zbawienia, bo przybiera, w kluczowym momencie wystawienia oceny, formę recenzenckiej autocenzury. I o ile chłopaki z Arsis mogą niemal poczuć żal do demo z powodu braku ładnej oceny za swój najnowszy materiał, o tyle ekipa Wilczego Pająka powinna być mi dozgonnie wdzięczna. Bo przyznam się szczerze, że tegoroczny materiał Polaków słaby jest niesamowicie. Zabrakło tam dosłownie wszystkiego, z czego znany był kwintet w czasach swojej świetności, czyli ponad dwadzieścia lat temu. I kolejny raz wraca, jak alkoholik do wódki, temat reaktywacji, znanych niegdyś, zespołów. Ile jeszcze kapel zdecyduje się pogrzebać swoje dobre imię i rozpierdolić doszczętnie swoją legendę nim dotrze do pozostałego, emerytowanego ogółu, że to tak nie działa? Że wystarczy wydać byle jaki album i wszystko będzie jak kiedyś? Jaki jest odsetek udanych powrotów, hę? Jedna kapela na dwadzieścia, na pięćdziesiąt? Ja wiem, że kasa i że łatwiej zacząć z uznaną nazwą, ale, po pierwsze, skoro przez tyle lat muzycy kapeli-trupa dawali radę, to nadal mogą żyć z handlu, polityki bądź innych tam gwałtów z rozbojem, a, po drugie – jeśli materiał będzie dobry, to ludzie i tak go kupią. Ostatni mój tekst był o Cynic – upadłej legendzie amerykańskiej i światowej sceny metalowej, mój dzisiejszy jest o legendzie naszej sceny – Wolf Spider, która właśnie ma ochotę strzelić sobie samobója. Obie kapele łączą, poza kilkoma mniej ważnymi cechami, dwie sprawy; pierwsza to zupełny, totalny brak pomysłu na właśnie wydany krążek. Łączy także – co można niestety przyjąć za jakąś pochujałą, pośród wracających z niebytu, regułę – zdziadzienie muzyki, generalne zdelikatnienie imidżu i wypranie z wszelkiej technicznej wirtuozerii. Bo żeby chociaż któraś z kapel-zombiaków nakurwiała jak śnieg za oknem, to można by od biedy przyjąć, że ma jeszcze jaja, nieco pary w obwisłych ramionach i głosu w poczerniałych od szlugów płucach. A smutna prawda o WS A.D. 2013 jest taka – miałko, z nieprzystającymi do dzisiejszych realiów tekstami (z całym szacunkiem, ale śpiewanie o piciu i imprezach fajne było w latach 90tych, miało swój urok i było częścią większej całości – dziś jest żenujące), brakami w angielszczyźnie (ta sama uwaga, co poprzednio), prostymi kompozycjami i totalnym brakiem instrumentalnej maestrii. Taki materiał nagrywają 16-latki w garażach, a nie dojrzali, całkowicie muzycznie ukształtowani czterdziestokilkulatkowie. Choć cofam – współczesna młodzież nie ma szacunku dla sprzętu i zwykła go katować aż nadto. Ale uwaga i tak jest w mocy. Jest taki fragment w jednej z piosenek Perfectu, który mówi, że trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny niepokonanym. Wiem, że twardogłowi metalowcy nie słuchają takich pierdół, ale akurat to znają wszyscy. Więc niech ci wszyscy, którzy planują wcisnąć znowu swoje spasione brzuchy w trykociki z końcówki lat 80tych, zarzucić na grzbiet przeżarte przez mole katany i uraczyć świat swoimi, smutnymi jak polskie sit-comy, wypocinami, pomyślą nad przekazem tej jednej piosenki. I o ile nie mają naprawdę dobrego materiału, niech nie psują swojej legendy. Chcecie grać, to grajcie – jest tyle nazw do wymyślenia – ale zostawcie to, co minęło tam, gdzie tego miejsce – na kartach historii, gdzie kolejne pokolenia będą mogły przeczytać chwalebne dzieje dawno wymarłych sław. Mam nadzieję, że ktoś powie ekipie Wilczego Pająka o tym tekście i może skłoni do przemyśleń.
ocena: -
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl
inne płyty tego wykonawcy:
Trochę to trwało, ale wreszcie Arsis poszli po rozum do głowy. Rozumiem przez to porzucenie strasznie mdłej stylistyki „Starve For The Devil” i powrót do brutalniejszego, męskiego grania. Życzyłbym sobie, żeby nie był to tylko jednorazowy wybryk tłumaczony epkowością i żeby Amerykanie utrzymali ten kierunek, bo to dla nich jedyny właściwy. Opisywana Lepers Caress przywróciła mi resztki wiary w ten zespół, bo tak grający Arsis lubię, a jak panowie jeszcze dokręcą śrubę, to naprawdę będzie cacy. Na razie cieszy mnie, że ich muzyka znowu posiada ostre krawędzie i nie skłania żołądka do wywrócenia się na drugą stronę, choć melodii jest w niej standardowo od groma. Technicznie w zasadzie niewiele się u nich zmieniło, ale powiedzmy to sobie jasno – przy takim zaawansowaniu warsztatowym dużo poprawić się już nie da. Enyłej, mamy tu prawie 20 minut czadowego, skrzącego się technicznymi ozdobnikami i bardzo przebojowego death metalu z gatunku tych łatwych do przyswojenia. Pięć fajnych, żwawych utworów i takie sobie intro – w sam raz, żeby się nie zanudzić i niekiedy do płytki powracać. Lepers Caress to udany, rozbudzający apetyt na więcej materiał. Polecam słuchać wyłącznie na sprzęcie głośno grającym, bo już na słuchawkach krążek brzmi nieco zbyt syntetycznie – to wrażenie się rozmywa, gdy jebie z całą mocą po głośnikach.
Złodziejstwo. Złodziejstwo i głupota. Nie wiem, jak inaczej nazwać tęże zagrywkę Masvidala, bo że to on stoi za tym przedsięwzięciem, jestem raczej pewien. Ale mogę przeprosić jakby co. Złodziejstwo i głupota połączone z draństwem w postaci dalszej destrukcji legendy Cynic. Trudno mi było wybaczyć
Przy okazji
Transcending Bizarre? to kapela z Grecji, a już samo to powinno rzucić nieco światła na to, czego można się spodziewać. I chyba nie można być rozczarowanym, jeśli oczywiście lubi się wszystkie te dziwactwa, szaleństwa i eksperymenty. Bo, że nie będzie mainstreamowo, to chyba nie ma się co dziwić. Jeśli miałbym znaleźć jakiś punkt odniesienia dla twórczości Greków to pewnie w postaci takich zespołów jak Anorexia Nervosa, może Arcturus – w każdym razie blackowo, symfonicznie i awangardowo. W przypadku Transcending Bizarre? najwięcej jest chyba awangardy, sporo jest elektroniki, trochę mniej blacku i symfonii (choć to też w zależności od albumu), co jednak nie sprawia, by mogli się czegokolwiek wyprzeć. The Serpent’s Manifolds to drugi krążek w karierze muzyków, krążek potwierdzający ich wcześniejszą formę i utwierdzający w przekonaniu, że mogą jeszcze sporo dojebać na metalowej scenie. Pod warunkiem wszakże, że wpadną w ręce szanującej się, dużej i bogatej wytwórni, która zrobi im odpowiednią kampanię promocyjną. Na to się niestety nie zanosi (czego dowodem jest krążek z 2010 roku), więc pozostaje dokopać się do nich we własnym zakresie. A warto. Przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od mnóstwa symfonicznych i industrialnych zespołów – wiedzą jak grać i wykorzystują tę wiedzę w całości. Transcending Bizarre? to żadne tam pitu pitu na klawiszach obowiązkowo połączone sakramentalnym węzłem małżeńskim z okropnymi brakami warsztatowymi, tandetnymi melodiami, chujową realizacją i pedalsko-blackowym imagem. Klawiszy oczywiście jest w chuj, ale stoi za nimi, czysta w formie, kosmiczna wielkość, wręcz space operowy rozmach, melodie powalają z nóg i, w zależności od utworu, rozbudzają uśpione pokłady wrażliwości na piękno, bądź napawają zgrozą przed post-industrialnym, mechaniczno-cybernetycznym okrucieństwem. Co się zaś tyczy warsztatu, to proponuję przysłuchać się pracy gitar, bo takich riffów i solówek to w blacku szukać ze świecą. Zresztą nie tylko w blacku. Chylę czoła. O image’u wspomniałem, że nie pachnie kiczowatym, podwórkowym satanizmem, choć trochę corpse paintu a’la „Mechaniczna Pomarańcza” można tu i tam znaleźć. Na myśl przychodzi mi wizerunek podobny nieco do Luciferiona albo, z innej beczki – Covenant, mocno kosmiczny, nieco odhumanizowany i okrutny. Jeśli więc jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie wszystkich wymienionych kapel, to niewykluczone, że wyobrażenie przybierze formę Transcending Bizarre?. Dla mnie jest to połączenie ze wszech miar godne uwagi, każdej wydanej złotówki i każdej spędzonej przy muzyce minuty. Kawał zajebistej muzyki dla chcących czegoś więcej.
Perełka wśród płyt Deicide! Fakt, jedna z wielu, ale to nie umniejsza jej ponadprzeciętnej wartości. Zespół wzniósł się na wyżyny swych umiejętności dając dzieło (warto zaznaczyć, iż niektórzy okrzyknęli Serpents Of The Light mianem „Reign In Blood” death metalu!), w którym wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Mamy tu dziesięć wspaniale chwytliwych, nie tracących nic ze swej brutalności kompozycji – absolutnie nie ma w nich miejsca na dłużyzny (skoro trwający 3 minuty i 38 sekund „I Am No One” robi za tasiemca…) czy przypadek. Prawdę mówiąc, nie ma się praktycznie do czego dopieprzyć. Z wyjątkiem oczywiście brzmienia, które choć bardzo ostre i czytelne, nie ma w sobie tej brutalności i brudu wcześniejszych produkcji. Jednakże przy odpowiednim natężeniu dźwięków (w końcu prawie zawsze im głośniej = tym lepiej) będzie całkiem dobrze. Gitary – bracia Hoffman nigdy nie byli w lepszej formie; kaskady wybitnych riffów, układających się w zadziwiająco nośne melodie przeplatają się z częstymi, misternie skonstruowanymi i ekstremalnie wysoko odegranymi solówkami. Dołóżcie do tego naturalny ciężar i furię, z jaką wspomniane riffy miotają się po utworach, a otrzymacie pełny obraz sonicznej zagłady. W sferze wokalnej też jest pięknie, ba! to najlepsze wokale, jakie Benton zrobił kiedykolwiek na płycie Deicide! Doniosły growl (znacznie bardziej czytelny od tego z
Jeżeli spodziewaliście się zjebki pod adresem ostatniego dziecka (a raczej bękarta) Wilczego Pająka, to musicie uzbroić się w cierpliwość i jeszcze chwilę wytrzymać. W końcu to wiekopomne dzieło zasługuje na recenzję co najmniej Pulitzerową, albo innego Zajdla. A dziś będzie kompletnie z innej beczki: druga strona czarnej, metalowej tęczy, gdzie skrzaty mają wygódkę – symfoniczny black/ambient rodem z Austrii, czyli nie kto inny jak tolkienizujący duet Summoning. Trzy lata po poprawnym
Ależ wydawnicze tempo narzucili sobie Duńczycy – Fleshcraft to ich (dopiero? aż?) czwarty, a trzeci wydany oficjalnie, długograj w ciągu 20 lat istnienia kapeli. Dobrze, że przynajmniej ilość nie idzie u nich w parze z jakością, bo inaczej byłoby naprawdę kiepsko. Zanim więc zaskoczą nas kolejnym albumem w okolicach 2020 roku, możemy należycie nacieszyć uszy nie byle jaką zawartością Fleshcraft. Death metal w wykonaniu Corpus Mortale, jak pewnie niektórzy się orientują, to nie jest i pewnie nigdy nie będzie pierwsza liga europejskiego napierdalania, co nie znaczy, że nie warto mu poświęcić odrobiny grosza i uwagi. Wszak takie klasowe, podane bez zarzutu granie, w którym ciągle słychać echa klasyków z Florydy (głównie tej tzw. Wielkiej Trójcy), zawsze znajdzie grono oddanych miłośników. Tym bardziej, że Duńczycy także tym razem dupy nie dali i zapodają przemyślany, doskonały warsztatowo, brutalny stuff. Mnie szczególnie podoba się to, że — podobnie jak u kilku innych starych duńskich załóg — duże pokłady melodii w większości utworów wcale nie wpływają na złagodzenie i rozmiękczenie brzmienia. Wsłuchajcie się zresztą w zajebiście ciężko pracującą gitarę (choćby w takim „A Murderous Creed”) i z rozsądkiem (czyli nie na każdym kroku) nabijane blasty. Dołóżcie do tego jeszcze nieźle wpasowane solówki (najlepsza, z najciekawszym podkładem jest w „Feasting Upon Souls”), mocny wokal oraz naturalne brzmienie, które idealnie współgra z charakterem muzyki. Fleshcraft, choć momentami bardzo rzemieślniczy i przewidywalny, to solidny materiał, który zupełnie skutecznie może robić za odtrutkę po błazeństwach serwowanych ostatnio przez Morbid Angel – i nie ma w tym żadnej przesady.
Pierwszy krążek Mekongów z nowym wokalistą zapożyczonym z amerykańskiej formacji Siren – Dougiem Lee. Wspominam o tym nie bez powodu, bo na tym dwudziestokilkuletnim krążku zespół osiągnął swoje maksimum kadrowe, a sam Dances of Death to, moim skromnym zdaniem, szczytowe osiągnięcie Niemców. Co prawda nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z ubiegłorocznym „Intersections”, ale przeglądając zaprzyjaźnione (a także niezaprzyjaźnione) obejścia widzę, że ataku na szczyt raczej nie przeprowadzono. Mimo swojej wrodzonej niewiary w słowa innych, skłonny jestem uwierzyć w taki stan rzeczy – nie mam bowiem (niestety) ani złudzeń, że stać chłopaków na coś równie wielkiego (choć
To, czego Chuck Schuldiner dokonał na czwartym albumie Śmierci wspólnie z kumplami z Cynic i Sadus, przechodzi ludzkie pojęcie! Bardzo techniczny i progresywny death metal z jazzowymi wpływami na najwyższym z możliwych poziomie robi wrażenie nawet po ponad dwudziestu latach od premiery, ale nie ma się czemu dziwić, wszak brak tu jakichkolwiek nużących schematów czy miałkich wypełniaczy. Wszystko, co się tu dzieje — a dzieje się naprawdę niemało — ma na celu powalenie słuchacza na kolana i z tego zadania krążek wywiązuje się na tyle dobrze, że już po pierwszym przesłuchaniu inaczej niż z nabożną czcią doń się nie podchodzi. Każdy, nawet najmniejszy element tego dzieła może budzić podziw, a przy tym sprawić ogrom radości. I nieważne, czy chodzi o masakrujące dopierdolenia (Reinert!), tajemniczy klimat czy chwytające za serce melodie. Materiał jest bardzo chwytliwy, łatwy do przyswojenia, co wcale nie przeszkadza temu, żeby pod względem szybkości, intensywności i stopnia zakręcenia przebijał wszystkie poprzednie płyty razem wzięte. Spora w tym zasługa genialnych, zajebiście zróżnicowanych partii perkusji i jej super selektywnego brzmienia. Towarzyszy im odważna (i wyraźna!) gra basu, którego w siedmiu utworach molestuje bardzo dobrze wszystkim znany mistrz Steve DiGiorgio. Tylko w przepięknym instrumentalu „Cosmic Sea” grube struny szarpał Scott Carino, przy czym wyszło mu to co najmniej bardzo dobrze (i pozwoliło załapać się do teledysku „Lack Of Comprehension”). Chwalę sekcję, a grzechem byłoby nie wspomnieć o pracy gitar. Duet Schuldiner-Masvidal wyrzuca z siebie mnóstwo ciekawych riffów, wspaniałych, dopieszczonych do granic możliwości ozdobników i wirtuozerskich solówek. Co do indywidualnych popisów – nie ma aż takiego zagęszczenia, co na 


