Ten grecki zespół zaliczył dyskretny, choć całkiem przyzwoity debiut, na którym zaprezentował podziemną (brzmienie…) i uproszczoną wersję tego, co ongiś grali Hate Eternal czy — bardziej aktualnie — ich krajanie z Inveracity i Mass Infection. Wstydu nie robili, lecz była to jedynie rozgrzewka przed tym, co przygotowali na krążku numer dwa. Muzyka na Consuming The Infinity jest równie nieoryginalna i wtórna, co na „Disgusting Cruelty Of Homicide”, jednak jej poziom już robi wrażenie. Abnormal Inhumane poprawili się w absolutnie każdym aspekcie — mimo iż niektórym nie spodobała się zmiana tematyki z krwawej na kosmiczną — i zasłużenie awansowali do europejskiej czołówki takiego łomotu. Przynajmniej w teorii.
Consuming The Infinity to w stu procentach brutalny amerykański death metal, dla którego bazą są dokonania Gorgasm, Dying Fetus i Disgorge, a z którym tak dobrze radzą sobie zwłaszcza europejskie kapele (Disavowed, Pyaemia, Defeated Sanity, Arsebreed, Despondency, Human Mincer…). Grecy nie wprowadzają do tego stylu ani grama zauważalnych innowacji, nie robią też niczego, żeby ich materiał był urozmaicony ponad średnią gatunkową, a i tak wchodzą bez popitki. Czemu? Ano ze względu na świetnie dobrane proporcje między czystą sieczką, technicznymi łamańcami a chwytliwością. Przy pierwszym kontakcie z muzyką Abnormal Inhumane wszystko wydaje się w niej bardzo oczywiste, podane na tacy i totalnie przewidywalne. To tylko pozory, bo wraz z kolejnymi przesłuchaniami na powierzchnię wychodzą wcześniej nieodkryte elementy, a utwory nabierają fajnej głębi. Jednocześnie Grecy ani na sekundę nie odchodzą od sprawdzonej formuły, produkując zacny napierdol.
Produkcja materiału nie budzi moich najmniejszych zastrzeżeń – Consuming The Infinity brzmi mocno i selektywnie, zadbano o dobry balans między instrumentami a wokalami, więc muzyka nie traci niczego na dynamice, gdy przychodzi do najbardziej intensywnych fragmentów. Innymi słowy pod względem realizacji Grecy zostawili debiut daleko w tyle.
Jeśli chodzi o Abnormal Inhumane, tylko jedna kwestia nie daje mi spokoju – czemu, do kurwy nędzy, po tak udanym krążku (w dodatku w dość popularnej wytwórni) zespół nie zyskał nie tyle nawet zasłużonego, co jakiegokolwiek rozgłosu. Ich kariera powinna nabrać rozpędu, a tu dupa.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/abnormalinhumaneofficial/
podobne płyty:
- BIRTH OF DEPRAVITY – From Obscure Domains
- DESPONDENCY – God On Acid
- DISAVOWED – Stagnated Existence
- DISGORGE – Consume The Forsaken
- GORGASM – Destined To Violate
- INVERACITY – Extermination Of Millions
- PYAEMIA – Cerebral Cereal
Mass Infection dali się poznać szerszej publiczności (ta hiperbolizacja była niezamierzona) za sprawą „Atonement For Iniquity” z 2007 roku, na którym w co lepszych fragmentach zespół ocierał się nawet o przeciętność. Od dołu… Rok później Grecy wymienili perkusistę i już z nim w składzie zmajstrowali całkiem przyzwoite czteroutworowe promo, które zapewniło im kontrakt z Pathologically Explicit Recordings. To właśnie dla Hiszpanów zespół nagrał przełomowy The Age Of Recreation – tym materiałem jednoznacznie zdefiniowali styl i stworzyli zalążki własnego brzmienia.
To się nazywa wiara w twórczy potencjał! Nie dość, że Grecy — dzieląc obowiązki między Ectoplasma a Vultur — z zadziwiającą częstotliwością wypuszczają nowe wydawnictwa, to za każdym razem starają się poprawić, podejść do tematu nieco inaczej czy też zaproponować coś nowego. I dobrze na tym wychodzą, zważywszy na to, że poruszają się w dość ograniczonych ramach gatunkowych. Nie powinno zatem zaskakiwać, że White-Eyed Trance nie przynosi żadnych drastycznych zmian stylu, a jednocześnie nieznacznie przewyższa poprzednie materiały.
Stortregn zaistnieli w mojej świadomości stosunkowo niedawno, bo za sprawą „Emptiness Fills The Void”, a że pozostawili po sobie naprawdę dobre wrażenie, z pewnym zainteresowaniem wypatrywałem następcy tamtego krążka. Po kilkudziesięciu sesjach z Impermanence mogę spokojnie stwierdzić, że Szwajcarzy nie zawiedli fanów. Wprawdzie ich styl to ciągle nie do końca moja bajka, aaale materiał jest na tyle zadziorny i sprawnie poskładany, że słuchało mi się go całkiem przyjemnie. Co nie znaczy, że zostanie ze mną na zawsze.
Wydawać by się mogło, że tak duży i wpływowy band powinien się dorobić porządnej koncertówki jeszcze w połowie lat 90. ubiegłego wieku, u szczytu formy i popularności, ale o dziwno do tego nie doszło. Trzeba było rozpadu i reaktywacji zespołu oraz kolejnego wybuchu zainteresowania jego poczynaniami, żeby ktoś wreszcie wpadł na pomysł uwiecznienia scenicznych popisów mistrzów brutalnego death metalu na kawałku błyszczącego plastiku. I to był strzał w dziesiątkę, bo to, z czym mamy do czynienia na The Close Of A Chapter, to soniczna miazga w najlepszym wydaniu.
Oczekiwanie na drugi album Luciferion trwało długo, bardzo długo. A gdy już go dostaliśmy, okazało się… że jednak go nie dostaliśmy. Zamiast pełnoprawnego następcy
Cały pomysł stojący za Gruesome to, według oficjalnej wersji, chęć oddania hołdu dziedzictwu Death. A już tak mniej oficjalnie: ludzie stojący za Death To All potrzebowali jakiegoś niedrogiego w utrzymaniu supportu na organizowane przez siebie trasy. A cóż mogło sprawdzić się lepiej niż zmontowany naprędce projekt, który quasi-coverami rozmiękczy miłośników oldskulowego (czyli z okresu Combat Records) oblicza Death? Pomysł — o zgrozo! — chwycił i w krótkim czasie Relapse zrobili z Gruesome gwiazdę takiego grania, choć w przeciwieństwie do działających już wcześniej Skeletal Remains, Morfin i Rude ekipa Matta Harvey’a ma do zaoferowania jedynie mało subtelne podróbki i relatywnie duże nazwiska.
Kroniki człowieka wkurwionego, czyli innymi słowy Strapping Young Lad. Devin Townsend pierwotnie powołał do życia ten projekt tylko po to, żeby przelać na dźwięki swoje frustracje związane z wcześniejszymi doświadczeniami z muzycznym biznesem i przekazać światu prosty komunikat: I fucking hate you.... I fucking hate you.... I fucking hate you.... I tak, kurwa, do zajebania. Heavy As A Really Heavy Thing to niemalże strumień świadomości (albo braku świadomości), kupa przedziwnego hałasu, w której przynależność gatunkowa jest najmniej ważna. Jak to przyznał sam Devin: nie liczyły się kompozycje, lecz intensywność, klimat i poczucie humoru.
Na wstępie wyjaśnijmy sobie jedną kwestię, która może mieć duży wpływ na to, czy ktoś w ogóle zaryzykuje kontakt z muzyką Fractal Generator. Zespół na jakimś — zgaduję, że dość wczesnym — etapie dorobił się bowiem etykiety „experimental black/death/grindcore”, która z niewiadomych względów ciągnie się za nim do dzisiaj. Tymczasem ani debiutancki „Apotheosynthesis” ani Macrocosmos tak rozbudowanego opisu nie potrzebują; to po prostu death metal z niewielkim dodatkiem elektroniki – nic, czego można by się bać. Nie bójcie się zatem i śmiało sięgajcie po płyty Kanadyjczyków, bo to naprawdę solidne granie.
Kat po wydaniu 


