Album przejściowy? Hmm. Przekrojowy? Hmm. Esencjonalny? Hmm. Niepotrzebny? O to, to, to! Words From The Exit Wound najlepiej pasuje mi właśnie do tej ostatniej kategorii. Tym krążkiem Napalm Death kończą pewny etap kariery — w dodatku taki, o którym spora część fanów chciałaby zapomnieć — ale bez wielkiej świadomości czy pewności, co zrobią z sobą później. Skończył się czas eksperymentów — w tym sensie, że nie ma tu żadnych dziwactw, których byśmy już wcześniej w ich wykonaniu nie słyszeli — a wróciła chęć ponapierdalania, choć jeszcze nie na tyle silna, żeby zespół zrezygnował z rozwiązań będących akurat na czasie.
Główny problem z Words From The Exit Wound polega na tym, że łączy w sobie elementy z różnych — zwykle skrajnych — stylistyk w sposób trudny do rozszyfrowania, a może nawet dość przypadkowy, więc nic spójnego ani wyjątkowo interesującego z tego dla słuchacza nie wynika. Zespół przez 41 minut stoi w rozkroku między agresywnym nawalaniem w typie „Fear, Emptiness, Despair” a nowoczesnymi i skocznymi wygibasami – jedno do drugiego nie pasuje i w rezultacie całość męczy. Otwierający płytę „The Infiltraitor” to najlepszy, a przynajmniej najnormalniejszy kawałek w zestawieniu, bo już w kolejnych fajne bywają jedynie fragmenty (jak doskonały riff w końcówce „Thrown Down A Rope” czy histeryczne wokale w „Cleanse Impure”), więc o wybijających się hiciorach można niestety zapomnieć. „Inside The Torn Apart”, choć ogólnie łagodniejszy, oferował o wiele bardziej składną i przekonującą wizję muzyki.
Podobnie jak na wspomnianym już „Fear, Emptiness, Despair”, na Words From The Exit Wound nie ma na kogo zrzucić winy za taki, a nie inny kształt materiału, bo każdy z głównych kompozytorów ma na koncie zarówno lepsze, jak i gorsze momenty. Również Barney prezentuje bardzo nierówną formę (pomysły) – o ile agresywne wokale są w porządku i nie można im nic zarzucić, tak już czyste i zniekształcone są o kant dupy potłuc. Co ciekawe, połączone siły całego zespołu niczego nie zmieniają, bo „Trio-Degradable / Affixed By Disconcern”, pod którym podpisali się wszyscy (!) członkowie Napalm Death, jest po prostu przeciętnym utworem.
Pewne problemy słychać także w brzmieniu Words From The Exit Wound, które choć jest całkiem niezłe, zalatuje kompromisem. Jak wieść gminna niesie, Shane Embury i Colin Richardson (długoletni producent zespołu) mieli zupełnie odmienne wizje tego, jak ma wyglądać ta płyta. Embury chciał brudu i dawnej grindowej intensywności, natomiast Richardson celował w standardy wytyczone przez Fear Factory, Machine Head czy „nową” Sepulturę – tego na dłuższą metę nie dało się pogodzić, stąd też koniec współpracy był nieunikniony.
Words From The Exit Wound to bodaj najrzadziej słuchana przeze mnie płyta Napalm Death i sięgam po nią chyba tylko po to, żeby utwierdzić się w tym, że… nie ma po co po nią sięgać. Nie jest tragiczna, słaba też nie, ale mogłaby zniknąć z dyskografii zespołu bez szkody dla nikogo.
ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org
inne płyty tego wykonawcy:
Proszę, proszę… okazuje się, że Obscura jest na fali wznoszącej, mimo iż tak na dobrą sprawę nic tego nie zapowiadało. Poprzednia płyta zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, ale skład, który się pod nią podpisał, poszedł w rozsypkę zaraz po zakończeniu cyklu promocyjnego, więc całkiem zasadne były obawy, że Kummerer ponownie rzuci się w wir progresywnego pitolenia i wszystko popsuje. Na szczęście w porę pojawił się ratunek w osobach doskonale znanych Münznera i Thesselinga oraz Davida Diepolda, który, choć znacznie młodszy i nie tak doświadczony, również zdążył wyrobić sobie niezłą markę na scenie (technicznego) death metalu. I właśnie taka ekipa zmajstrowała najmocniejszy album Obscury przynajmniej od dekady.
Po dwóch udanych płytach utrzymanych w „okołoszwedzkim” stylu Abythic postanowili sprawdzić się w muzyce o wiele bardziej ambitnej, wymagającej i rozbudowanej, a przy okazji też tajemniczej i przesiąkniętej obskurną grobową atmosferą. W tym miejscu należałoby pogratulować zespołowi odwagi i chęci rozwoju, gdyby nie to, że — zupeeełnie przypadkiem — takie granie ma akurat spore wzięcie i daje +10 do kultu i poważania… Na Dominion Of The Wicked Niemcy popłynęli z nurtem, co do tego nie mam wątpliwości, ale wcale źle na tym nie wyszli, choć na zachwyty jest stanowczo za wcześnie.
Niedługo po wydaniu bardzo dobrego
Noctambulist to stosunkowo świeża nazwa na mapie amerykańskiego death metalu, w dodatku z typowym amerykańskim death metalem mająca niewiele wspólnego. Bohaterom tej recenzji muzycznie jest zdecydowanie bliżej do Nowej Zelandii i okolic – dość dalekich okolic. Zespół — zważywszy na jego niewielki staż — swoim graniem całkiem udanie wstrzelił się w niszę z technicznym, wyrafinowanym i nieprzewidywalnym death metalem w typie Ulcerate, dodając do tego coś z czarnego pierwiastka i aury tajemniczości charakterystycznych dla Portal, Altarage czy Mitochondrion. Atmospheres Of Desolation robi zatem bardzo dobre wrażenie, choć nie da się ukryć, że nad pewnymi kwestiami Noctambulist muszą jeszcze popracować. Niemniej jednak udowodnili, że potencjał mają spory.
Włochom z Valgrind wyjście z etapu demówkowego zajęło dłuuugie lata — i nic w tym dziwnego, bo nie wyróżniali się niczym szczególnym — więc gdy już zdołali jako tako zaistnieć oficjalnie, w miarę możliwości nadrabiają stracony czas. A robią to z naprawdę dobrym rezultatem, czego potwierdzenie znajdujemy na zeszłorocznym Condemnation – albumie, który wchodzi szybko, gładko i bez popijania. Owa przyswajalność jest w dużej mierze zasługą samego stylu – kiedy większość włoskich kapel stara się wytyczać nowe kanony brutalności, Valgrind łupią death metal starej daty oparty na wpływach Morbid Angel, Pestilence, Monstrosity czy Mercyless.
Tytuł, objętość i forma wydania tej książki jednoznacznie sugerują coś na kształt monografii dotyczącej rzeźniczych odmian muzyki, jakie w ciągu kilkudziesięciu lat zakorzeniły się na polskiej ziemi, tej ziemi. Jak się jednak okazuje, autor, Piotr Dorosiński, miał trochę inną wizję całości: Rzeźpospolita to podszyty (nieukrywanym) sentymentem, a mimo to rzetelny opis (i przypomnienie), jak kształtowała się polska scena na przestrzeni lat 90. XX wieku. Piotr nie ogranicza się do muzyki, zgrabnie zarysowując równie interesujące tło społeczne – zmiany ustrojowe, gospodarcze bagno czy przenikanie się środowisk metalowców z kibolami. Ani autor ani jego rozmówcy nie próbują nikomu wciskać kitu, że było lekko, łatwo i przyjemnie — zwłaszcza kiedy przychodziło do zderzenia planów i ambicji z realiami wolnego rynku (czy raczej wolnej amerykanki) — a osiągnięcie czegokolwiek wymagało zaangażowania, wytrwałości oraz dużej dozy szczęścia. Ale, ale - bywało też fajnie.
Brak oznak życia – to podejrzany i trochę kiepsko rokujący tytuł jak na płytę kapeli z ponadtrzydziestoletnim stażem. A jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę, że stworzenie nowego materiału zabiera zespołowi coraz więcej czasu… Czyżby Szwedzi wymiękali? Odpowiedź na to pytanie dostajemy już w pierwszym kawałku, w którym Unleashed szybko przechodzi do rzeczy – jest żwawo, dynamicznie i nad wyraz obiecująco. Niestety „The King Lost His Crown” to coś w rodzaju zmyłki czy appetizera, bo następne utwory są utrzymane w stylu dwóch poprzednich krążków i blastów z prawdziwego zdarzenia w nich nie przewidziano.
Rivers Of Nihil na „Where Owls Know My Name” poszli ostro do przodu względem pierwszych wydawnictw: rozwinęli swój styl i wzbogacili go o wiele nieoczywistych rozwiązań, dzięki czemu zaprezentowali się jako zespół zaskakujący i dość oryginalny – taki, którego nagrań wypatruje się z niecierpliwością. Minęły trzy lata i… Po kilkudziesięciu przesłuchaniach The Work zastanawiam się, czy tamten materiał aby nie był dziełem przypadku i splotu sprzyjających okoliczności. Niestety, dla mnie czwarta płyta Amerykanów to duże rozczarowanie – jawi się jako zlepek w większości niedorobionych utworów poskładanych bez jakiejkolwiek myśli przewodniej i dbałości o detale.
Frank Mullen definitywnie kończy współpracę z Suffocation. Wydaje się, że kiedyś musiało to nastąpić, bo na potrzeby tras zespół już od dawna korzystał z tańszych zamienników, jednak nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby Frank wciąż udzielał się studyjnie. Dawał radę przez tyle lat, to jeszcze te kilka do prawilnej emerytury jakoś by wytrzymał. Sentyment do legendarnego wokalisty to jedno, drugie to jego niezwykła (a w każdym razie nieczęsta) umiejętność łączenia głębokich bulgotów z dość dużą czytelnością i fajną dynamiką. No i na Live In North America Mullen po raz kolejny udowodnił, że w tym stylu nie ma sobie równych. W ramach pożegnania Franka z publicznością Suffocation odbyli w 2018 roku trasę po Ameryce Północnej w towarzystwie Cattle Decapitation, Krisiun i Visceral Disgorge. Objazdówka obejmowała aż 25 koncertów, spośród których jeden, z Cambridge, trafił na opisywaną płytę.


