Jest rok 1994, po wielkim death metalowym boomie z przełomu dekad zostało tylko wspomnienie, prekursorzy gatunku wykruszyli się albo zmienili dyscyplinę, zaś przy starych ideałach pozostali tylko nieliczni, coraz bardziej zresztą spychani na bocznicę blackowym trendem. W tych niesprzyjających warunkach powstała płyta, która mogła tchnąć w gatunek nowe życie i przywrócić go na salony, ale nie tchnęła, bo było już za późno, a i sam zespół został szybko pogrzebany. Mimo to Demonication (The Manifest) wciąż pozostaje ozdobą kolekcji wielu death metalowych maniaków, którzy cenią sobie zaangażowaną muzykę na najwyższym poziomie. Debiut wspaniałego Luciferion to materiał praktycznie pozbawiony uchybień, natomiast jedyne do czego w jego kontekście można się (na siłę) przyczepić to dyskusyjna oryginalność. Wojtek Lisicki wraz kompanami na Demonication (The Manifest) połączyli bowiem klasyczne szwedzkie brzmienie (mam na myśli sposób obróbki muzyki) z amerykańską brutalnością, rozmachem i poziomem technicznym. Produkcja albumu w zasadzie nie odbiega od sztokholmskich kanonów z typowo zapiaszczonymi gitarami, jednak o dziwo nie jest owocem pracy Tomasa Skogsberga a Fredrika Nordströma i jego rozkręcającego się studia Fredman. Rezultat do dziś kopie po dupie (jeśli komuś nie przeszkadza strigerowana perkusja) i w niczym nie przypomina tego, co później osiągały w tym przybytku hordy melodyjnych zespołów z Goeteborga. W amerykanizacji muzyki Luciferion poszli natomiast jeszcze dalej niż koledzy z Seance, ale nie mam z tym najmniejszego problemu — ba! właśnie dzięki temu jest to bodaj mój ulubiony szwedzki krążek z tamtego okresu — zwłaszcza że rozchodzi się o wpływy takich tuzów jak Deicide i Morbid Angel. Od tych kapel Szwedzi zaczerpnęli sporo rozwiązań rytmicznych i aranżacyjnych, co jednak wcale nie przeszkodziło im w stworzeniu czegoś swojego, rozpoznawalnego i z charakterem. Doskonale to słychać w urozmaiconych strukturach, wyjątkowo zaczepnych riffach i przede wszystkim w doskonałych, wypieszczonych solówkach, którymi Demonication (The Manifest) zachwyca do dziś. Kontrast stworzony między brutalnym podkładem a melodyjnymi (zazwyczaj) popisami sprawił, że utwory są zajebiście ciekawe, ponadnormatywnie bogate, klimatyczne i wyraziste. To dlatego, niezależnie od indywidualnego tempa, każdy numer z tej płyty to prawdziwy death metalowy hit, którego upływ czasu nie jest w stanie wymazać z pamięci. Wystarczy tylko raz zapoznać się z potęgą „Rebel Souls”, „Graced By Fire”, „Christ Dethroned”, „The Manifest” czy „Hymns Of The Immortals”, żeby już zawsze wracać do tego albumu z przyjemnością i niesłabnącym zainteresowaniem. Jakby tego było mało, Demonication (The Manifest) wyróżnia się także błyskawicznie wpadającymi w ucho klasycznymi tekstami w antychrześcijańskiej konwencji i świetnym, naprawdę ekspresyjnym wokalem Michaela, który te wszystkie bezeceństwa wyśpiewuje. Autorskie kawałki zespół uzupełnił baaardzo dobrym i rozbudowanym intrem oraz brawurowo odegranym coverem Sodom, w którym obowiązki wokalne przejął lider Luciferion. A teraz podsumowanie dla leniwych: ten album to haniebnie niedoceniony death metalowy klasyk.
ocena: 9,5/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Pochodzące z Francji komando Antropofago od paru lat tworzy death metal na przecięciu klasycznych wyziewów z Florydy i technicznej ekstremy spod znaku Origin czy Nile, wzbogacając swój przekaz dalekimi wpływami rodaków z Gorod. Trudno ich zatem uznać za twór wyjątkowo oryginalny, ale i tak pod tym względem wypadają znacznie lepiej niż wielu ich kolegów z podwórka. Ostatnie zdanie dotyczy naturalnie opisywanego Aera Dementiae, bo na debiucie aż tak różowo nie było i dlatego praktycznie nikt już o tamtej płycie nie pamięta. Teraz Francuzi mają znacznie większe szanse na zaistnienie w świadomości maniaków — tylko teoretycznie, krążek jest limitowany do zaledwie 500 sztuk — bo dokonali sporego kroku naprzód, rozwijając przy tym wyraźnie siłę swojej muzyki. Sprawność wykonawcza Antropofago nie ulega wątpliwości, bo każdy z instrumentalistów dostał na Aera Dementiae dość miejsca, żeby się wykazać pomysłowością i doświadczeniem. Najskwapliwiej korzysta z tego perkman, który ochoczo nawala głównie w tempach szybkich i bardzo szybkich, pamiętając przy tym o zachowaniu przyzwoitej dynamiki swoich partii. To właśnie jego gra plus przewijające się tu i ówdzie bardzo chwytliwe albo popieprzone riffy stanowią najjaśniejsze punkty wydawnictwa. Najlepiej słychać to w utworze tytułowym, a zwłaszcza w jego środkowej części, która na koncertach powinna rozruszać każdego sztywniaka. Jak więc widać, muzyków Antropofago stać na wprowadzenie do ekstremalnej sieczki paru haczyków, które — przynajmniej na czas odsłuchu — potrafią zwrócić uwagę i skłonić do ponownego odpalenia Æra Dementiæ. To już sporo jak na zespół, który nie ma najmniejszych szans na awans do ekstraklasy. Piszę to z dużym przekonaniem, bo Francuzi wciąż miewają problemy ze spójnym łączeniem inspiracji, więc w numerach zdarzają się niepotrzebne zgrzyty czy patenty niekoniecznie pasujące do siebie. Do czołówki nie przebiją się także ze względu na produkcję, bo uparli się (choć to pewnie kwestia budżetu) na dość płaskie, wypośrodkowane brzmienie swoich płyt, przez które muzyka sprawia wrażenie dziwnie skompresowanej. Niemniej jednak Antropofago dostarczają brutalny death metal (z jednym odchyłem w stronę grindu) na całkiem niezłym poziomie, więc chyba warto dać im szansę.
Brawa dla Adama, dorobił się dziesiątego longpleja pod szyldem Hate! Zaiste okazały to wynik, ale czy przełoży się w jakiś widoczny sposób na pozycję zespołu na scenie i w świadomości słuchaczy? W mojej ocenie – nie. Kilka lat temu Hate stanął w miejscu jeśli chodzi o popularność — co po części na pewno jest winą wytwórni zorientowanej na pitolenie — i nawet gdyby nagle nagrali dzieło przełomowe, epokowe i wstrząsające, przypuszczalnie mało kto w ogóle zwróciłby na ten fakt uwagę. To po pierwsze. Po drugie Hate stanął w miejscu także pod względem muzycznym, więc dzieła przełomowe, epokowe i wstrząsające są w tej chwili poza ich zasięgiem. Styl, który nabrał wyraźniejszych kształtów na
Był taki czas na przełomie wieków, kiedy świat zachłysnął się death metalem z Brazylii. Wtedy to ogromne zainteresowanie budziły kapele pokroju Krisiun, Rebaelliun czy Abhorrence. Właśnie do tego okresu nawiązuje na swojej trzeciej płycie pogrywający dotąd bez sukcesów argentyński Prion. I choć wymienione zespoły słychać u nich na każdym kroku (z ogromnym, naprawdę bardzo dużym naciskiem na Krisiun), przedstawiciele sceny zza miedzy nie są dla tego trio jedynym źródłem inspiracji. Aby mieć pełniejszy obraz Uncertain Process, wyliczankę wpływów trzeba koniecznie uzupełnić o pierwsze dwie płyty Hate Eternal i Angelcorpse. Szybki i agresywny death metal z niezłym zapleczem technicznym – oto z czym mamy tu do czynienia. Muzyka pozbawiona oryginalności w szerszym rozumieniu, ale za to zagrana z pasją i dość dużym zaangażowaniem. Uncertain Process może się zatem stać fajną sentymentalną wycieczką dla fanów do dziś ocierających łzy wzruszenia przy sieczce z „Apocalyptic Revelation” czy
Czas pokazał, że wśród maniaków ekstermy nie ma zbytniego zapotrzebowania na eksperymenty w wykonaniu Origin. Chłodne przyjęcie, z jakim spotkał się
Debiut tej rosyjskiej ekipy nie był krążkiem przesadnie zajmującym i całkiem zasłużenie przepadł w rankingach, podsumowaniach i pamięci słuchaczy. Chłopaki chyba wzięli sobie to do serca i uczciwie przepracowali cztery lata przerwy między płytami, toteż Mutilation Through Prayer jest już materiałem o niebo lepszym i jeszcze mocniej zatopionym w brutalnym amerykańskim death metalu, zatem każdy miłośnik takiej dość technicznej sieczki w (najwyżej) średnich tempach znajdzie tu coś dla siebie. Chodzi mi naturalnie o maniaków szperających w zasobach podziemia, bo właśnie stamtąd pochodzi większość inspiracji Ossuary Anex, natomiast poziom uprawianego przez nich hałasu sytuuje ich gdzieś na granicy drugiej i trzeciej ligi. Na Mutilation Through Prayer słychać echa m.in. Inherit Disease, Gorgasm czy Pyrexia, jednak po uważniejszej analizie wyszło mi, że Rosjanie baaardzo by chcieli być jak Visceral Bleeding. Problem w tym, że Szwedzi udowodnili, że oprócz wgniatającego brzmienia i wielkich umiejętności mają też ostro najebane we łbach. Ossuary Anex póki co dysponują tylko solidnym brzmieniem i dobrą techniką, kompozytorsko są tacy sobie, czyli bardzo standardowi, choć ambicje mają zauważalnie większe. Największy plus Mutilation Through Prayer widzę w tym, że cały zespół dokłada starań, żeby odróżnić się od swych pobratymców grających typowy wyeksploatowany brutal death. Najbardziej to słychać w pracy gitary basowej, bo akurat ten instrument uwypuklili tak mocno, żeby nikt przypadkiem nie przeoczył, jak bardzo Sergey potrafi zaszaleć. No i szaleje, tylko po pewnym czasie (zbyt krótkim, jeśli chcecie znać moje zdanie) wszystkie wygibasy zaczynają się zlewać w jedno i trudno tak naprawdę wskazać, czym poszczególne utwory (przydługie swoją drogą) różnią się od siebie. W imię oryginalności (?) postawiono na bas kosztem gitary i, niestety, czytelności samych utworów. Natłok dźwięków jest duży, pomysłów zespołowi też nie brakuje, ale Ossuary Anex poruszają się w bardzo wąskich ramach i chyba jeszcze nie wiedzą, jak je odrobinę ponaginać do swoich potrzeb. Jeśli starczy im wytrwałości, to i twórcza odwaga przyjdzie z czasem. Na razie nie jest źle, ale mimo wszystko Mutilation Through Prayer to jednak pozycja dla mocno wkręconych rzeźników.
O naiwny ja! Liczyłem, że po udanym powrocie na scenę Antropofagus wykorzysta swoją drugą szansę i już na stałe zagości wśród wielkich włoskiego death metalu, a tu dupa. Coś poszło nie tak i następcę
Jak ten czas zapieprza! Nie tak dawno jarałem się świeżutkim
Część z was zapewne pamięta ten niemiecki zespół, który w swoim czasie był mocnym punktem tamtejszej death metalowej sceny. Niestety niedługo po wydaniu
Logic Of Denial mimo dużych chęci nigdy nie byli istotnym ogniwem włoskiego death metalu. Na swoje nieszczęście nie mogli tego zrzucić na niezrozumienie, światowy spisek czy brak szczęścia. Nie, po prostu zawsze prezentowali zbyt niski poziom, żeby ktokolwiek się z nimi liczył. Teraz Włosi powracają po czteroletniej przerwie ze swoim trzecim longiem, podzielonym na trzy 'rozdziały' "Aftermath". Udało mi się przebrnąć przez ten album kilkadziesiąt razy i nie mam wątpliwości, że to ich najlepszy, najbardziej dopracowany i kopiący materiał. Jednocześnie jestem nieświęcie przekonany, że nie przysporzy im ani wielkiej kasy ani nagłego wzrostu popularności – co najwyżej będą częściej brani pod uwagę jako lokalny support dla kogoś z wyższej półki. Tak to widzę. Na "Aftermath" mamy do czynienia z dobrze rozpracowanym brutalnym death metalem w amerykańskim (a konkretnie – nowojorskim) stylu, którego każdy element rzetelnie przygotowano zgodnie z wytycznymi ustalonymi niegdyś przez Suffocation, Pyrexia, Internal Bleeding czy Dehumanized. Logic Of Denial napierają z dużym pierdolnięciem, tempa bywają zabójcze (miejcie jednak na uwadze, że nigdzie nie wymieniono z nazwiska perkusisty), riffy miażdżą, a brzmienie przytłacza gęstością – i to jest fakt; pomimo tych zalet całość po jakimś czasie zlewa się w jedno, brakuje tu czegoś naprawdę charakterystycznego albo przynajmniej fajnego, co mogłoby na dłużej skupić uwagę słuchacza i zmusić go wnikliwszej analizy. Tym czymś na pewno nie jest koncept zawarty w tekstach, bo z całym szacunkiem gówno on kogo obchodzi (oprócz osoby za nie odpowiedzialnej), zwłaszcza przy tak typowo — mimo iż bardzo profesjonalnie — potraktowanej muzyce. Następnym istotnym problemem jest długość materiału, bo wraz z interludiami trwa on prawie trzy kwadranse, a to już sporo jak na tak zmasowany atak. W mniejszej dawce takie granie byłoby przypuszczalnie bardziej strawne, choć wciąż niezbyt porywające, czego przyczyna jak dla mnie leży w jego zbyt dużej jednorodności. Mam jednak świadomość, że mniej wymagający miłośnicy czystej zmasowanej brutalności łykną "Aftermath" bez popitki i nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby narzekać na takie pierdoły.


