Wyjątkowo złamię swoją zasadę i zrecenzuję coś, czego fizycznie nie posiadam i w żadnym wypadku nie zamierzam posiadać. Mianowicie, fejkowy album wydany pod szyldem Defecation, przez równie szemraną hiszpańską wytwórnię Metal Bastard records (czasem zwani Blue Line productions). Potraktujcie to więc trochę jako przestrogę. Zacznijmy więc od początku.
Historia bootlegów zapewne jest nieznana wśród młodzieży, ale tak w skrócie – są to tzw. nieoficjalne wydawnictwa, ubogo zrobione i wydane. Najczęściej były to słabej jakości koncertówki z lokalnych koncertów (robione przez fanów dla fanów), choć zdarzały się też i pirackie wydania oficjalnych płyt. Koncertówki jeszcze można by tłumaczyć tym, że były po prostu pamiątką dla kogoś, kto był na danym koncercie i chciał go sobie mieć w fizycznej formie, albo po prostu usłyszeć sobie danego idola na żywo.
Masa gównianych wytwórni (tzw. rip-off labels), początkowo też tak zaczynała, po czym stopniowo ewoluowała swoją politykę robienia w ciula artystów, okradając wprost swoje zespoły. Ciekawym przykładem była wytwórnia Metal Enterprises, która zasłynęła tym, że zrobiła sequele do grup ze swojej stajni, które się rozpadły, jak Thrash Queen, Killer Fox, czy Godzilla. Owe zespoły były i tak beznadziejne, ale nie w tym rzecz. Jakby tego było mało, wydała również takie cudeńko jak Extreme Napalm Terror – „zespół” o którym do dziś nie ma żadnych informacji, a który był żenującym plagiatem (nie zgadniecie) Extreme Noise Terror i Napalm Death. Idąc tym tropem, przechodzimy do głównego tematu tego wywodu.
Metal Bastard/Blue Line jest właśnie tego typu wytwórnią, która uderza we wszystkie wymienione wcześniej punkty. Ich katalog ma wątpliwej legalności kompilacje, „greatest hits”, podejrzane re-edycje, jak i trudne do zweryfikowania albumy (brak info w sieci). Udało im się też złapać w sidła kilka znanych nazw, jak np. Disastrous Murmur. W ich przypadku jest ciekawa sprawa, gdzie ich ostatni album „Subito Santo” został wydany bez książeczki, rzekomo w wyniku „błędu drukarni”, przez co sama grupa postanowiła na własny koszt ową książeczkę z tekstami wydrukować i przesłać każdemu, kto kupił ich płytę. Co wytwórnia natomiast zapomniała powiedzieć grupie, to bezsporny fakt, że wszystkie płyty jakie wydają nie mają książeczek, tylko tzw. leaflet cover (kartka z okładką i tracklistą po drugiej stronie).
Mając to wszystko na uwadze, przejdźmy do meritum. Oryginalny Defecation to był projekt dwóch Harrisów, niespokrewnionych ze sobą i miał on skromną, ale kultową dyskografię. Killing With Kindness, bo o tym mowa, miał być tym niby trzecim albumem. Zawartość natomiast to jakieś hałaśliwe popiskiwania w midi zrobione pod jakiś dziwny pseudo-growling krzyczany w języku hiszpańskim. Całość ma 8 ścieżek (bo nie można tego nazwać piosenkami) i trwa uwaga, ledwo 19 minut.
Sam „album” pojawił się znikąd, bez fanfar i materiałów promocyjnych. Jakimś cudem, dystrybutorem został Nuclear Blast, co też jest grube, a który musiał potem zwracać kasę ludziom za pre-ordery. Cała sprawa niestety przeszła bez większego echa. Mitch Harris wydał oświadczenie, a wytwórnia, która dopuściła się scamu, bezczelnie użyła tego oświadczenia w celu promocji swojego gniota, więc widocznie czują się bezkarni.
Nie jestem w stanie rozkminić co trzeba mieć w głowie, żeby coś takiego robić i to jeszcze w czasach, kiedy mało ludzi inwestuje w fizyczne nośniki, aczkolwiek jaskółki ćwierkają, że 2021 r. był najlepszym rokiem, jeśli chodzi o sprzedaż CD/winyli/kaset od prawie 20 lat, więc coś się może zmieniać w tym temacie.
A ponieważ jesteśmy w Polsce i nas można bez problemu okradać od wieków i nikt się nami nie przejmuje, to wiedzcie, że łatwo można to gówno znaleźć w każdym sklepie i to po stosunkowo wysokiej cenie (ja widziałem nawet w granicach 70 zł). I naprawdę wiele nie brakowało, abym dał się nabrać. Na szczęście, zawsze sprawdzam coś, zanim to kupię, co jest odruchem bezwarunkowym, który każdemu polecam. I tym miłym akcentem zakończę ten recenzjo-artykuł, żeby nie powiedzieć czegoś za dużo.
ocena: 0/10
mutant
inne płyty tego wykonawcy:
Kto by pomyślał, że ekipa która w latach ’90 pozostawiła po sobie niewydany album i kompilację, nagle wróci i zacznie ciskać płytę za płytą, jak grom z jasnego nieba. Nie mogło to umknąć mojej uwadze, ale pierwszym materiałem, jaki byłem sobie w stanie sprawić, jest świeży, czwarty już album, Stellar Stream Obscured, wydany przez Hammerheart Records (oby zrobili re-edycję reszty ich dyskografii, wytwórnia ta ostatnimi czasy bardzo mi imponuje).
Okres poprzedzający proces przygotowania Dread Reaver to dla Abbatha głównie pasmo problemów, porażek i kompromitacji, czego najbardziej żenującym przykładem był ekspresowy „koncert” w Argentynie w ramach promocji „Outstrider” i późniejsze przepychanki w składzie na tle nie-wiadomo-jakim-ale-można-się-domyślać. Koniec końców Olve wylądował na odwyku, odstawił wódę i prochy i ponoć wyprostował swoje życie, jednak nie było pewności, czy pozbawiony procentowego wspomagania będzie w stanie stworzyć choćby przyzwoity materiał.
VIC records wznawia różnej maści obskurne grupy jak Asphyxiator, pewnie ze względu na fakt posiadania przez te zespoły pełni praw autorskich do swojej twórczości. Nie jest to narzekanie z mojej strony, gdyż cenię sobie tego typu inicjatywy, gdyż pokrywają się z moją misją życiową nagromadzenia dużej ilości Death Metalu z lat ‘90. Zwłaszcza, że recenzowana płyta niekoniecznie była prosta do znalezienia w internecie przed re-edycją (nie mówiąc już o jakości).
„If You’re False, Don’t Entry”
Do momentu wydania „Lucifer Incestus” Belphegor był dla mnie zespołem, który niebezpiecznie balansował na granicy żenady i aż do przesady przedkładał wizerunek i szokującą (w założeniach) otoczkę ponad wykonywaną muzykę, bo ta była niedookreślona i w najlepszym wypadku przeciętna – ekstremalna, owszem, ale w nieporadnym wydaniu. Czwarta płyta Austriaków okazała się przełomem i krokiem we właściwym kierunku, natomiast Goatreich – Fleshcul jest już konkretnym rozwinięciem tamtej formuły – dużo bardziej zróżnicowanym, dopracowanym, lepiej zagranym i przede wszystkim dojrzale skomponowanym.
Niektóre recenzje nie są w ogóle planowane, ale gdy się czasami słucha czegoś zaskakująco dobrego, zwłaszcza kompletnie niespodziewanie, człowiek aż ma ochotę się podzielić swoim znaleziskiem.
Najwyższy czas nadrobić brak tej legendy na tym blogu. Nowojorski Internal Bleeding jest powszechnie uważany za pra-ojca Slam Death Metalu, a swoje korzenie i inspiracje muzyczne znajdował nie tylko u swych krajanów z Suffocation, ale również w scenie NYHC, oraz… East Coast Hip-Hop. Słychać to w postawie, agresji, rytmice, jak i podejściu do tworzeniu utworów.
Malevolent Demise Incarnation to kolejna zacna płyta w dorobku Rapture, ponownie jeszcze lepsza od poprzedniej. Z materiału na materiał Grecy poprawiają, co w ich mocy i rozwijają się w naturalny sposób, choć niektórzy powiedzieliby, że nie rozwijają się wcale – bo jedynie odgrzewają znane od wieeelu lat patenty. Prawda leży gdzieś pośrodku? Chyba tak, bo to, że w muzyce Rapture nie ma nic rewolucyjnego, wiadomo już od dawna. Wszystkie — albo prawie wszystkie — pomysły zawarte na tym krążku zostały przewałkowane przez Demolition Hammer, Devastation, Hellwitch, Sadus czy Dark Angel, a tu są jedynie podane we współczesnej oprawie. Prawdą również jest, że za każdym razem zespół podnosi sobie poprzeczkę, staje się coraz bardziej ekstremalny, a nagrywane utwory – mocniej rozbudowane.
Japonia to dziwny kraj i zupełnie obca mentalność. Weźmy takiego np. Defiled – grupa wychodzi z założenia, że reszta świata to ich bezpośrednia konkurencja (głównie Szwecja i USA), to żeby wejść do wyższej ligi, wypełniają wszelkie podpunkty i standardy, aby być „true”.


