Ihsahn – posiadacz jednego z najcharakterystyczniejszych wokali na metalowej scenie – żyje i ma się całkiem dobrze. Jego pozycja w półświatku wydaje się niezachwiana i utrwala się z każdym kolejnym wydanym krążkiem. Przy okazji recenzji jednego z wcześniejszych albumów muzyka, napisałem, że Eremita – bohater dnia dzisiejszego – nie należy do tych, w których można się zakochać od pierwszego usłyszenia. Dzieje się tak nawet (a może zwłaszcza wtedy), kiedy podchodzi się do niego z pewnymi założeniami i oczekiwaniami. I jest to ciekawe, bowiem Eremita żadną rewolucją nie jest. Co więcej, brzmi jakby został nagrany wraz z „After”, i tylko dla jaj wydany kilka lat później. Zachowały się niemal wszystkie elementy, nad którymi tak bardzo rozpływałem się wówczas, a zmiany, i to bardzo kosmetyczne, dotyczą zaprzęgnięcia większej ilości krewnych i znajomych. I tak np. żeńskiego wokalu użyczyła partnerka Vegarda – Heidi, zaś w ramach barteru gościnnie wystąpili Jeff Loomis oraz Devin Townsend. Niestety, zupełnie jak w przypadku „AngL” i gościnnego udziału frontmena Opeth, obecność szczególnie ostatniego z wymienionych jest niemal całkowicie niesłyszalna, a więc, na dobrą sprawę, pomijalna. O ile Loomis coś tam jeszcze pobrzdąkał, o tyle Townsend nie wniósł prawie nic charakterystycznie swojego i gdyby jego nazwisko nie pojawiło się we wkładce – nikt by się nawet nie domyślił, że był na nagraniu obecny. Jest zresztą pewne podobieństwo między Eremitą oraz „AngL", w tym sensie, że są one swojego rodzaju ciut słabszą wersją swoich bezpośrednich poprzedników. Głównie w sferze kompozycji. Wspomniałem na wstępie, że opisywany dziś album raczej nie wnosi nic nowego do stylu Ihsahna, utrwalając raczej zmiany, które dokonały się dwa lata wcześniej, jakościowo jednak – trochę słabuje. Znów trzeba porządnie wgryźć się w płytę, przesłuchać po wielokroć, by pierwsze, dość mdłe wrażenie, zatarło się. Znów sporo jest jęczenia i zawodzenia i znowu trzeba je odnieść do całokształtu, by zrozumieć ich sens. Może to na dłuższą metę męczyć i nieco zniechęcać. A szkoda, bo jest kilka naprawdę wyśmienitych numerów: „Arrival”, „The Paranoid”, „The Eagle and the Snake”, czy choćby późno-Emperorowy „Something Out There”. Nie jest więc tak, że płyta nie ma kopnięcia, niemniej jednak „After” oferował większy rozkurw. I teraz to pokutuje. Zbliżając się ku końcowi, pozwólcie raz jeszcze wyrazić olbrzymi zachwyt dla saksofonisty i ogólnie idei wplecenia tego instrumentu do muzyki ekstremalnej. Pomysł jest to naprawdę genialny, a robota odwalona przez Jørgena Munkeby nie do przecenienia. Jest on odpowiedzialny za grubo ponad połowę ogólnego odjechania, rozjebania twarzo-czaszkowego i wywleczenia na drugą stronę. Całość dopełnia skrzek Ihashna. Płyta trochę słabsza, ale wciąż najwyższa półka.
ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com/a
inne płyty tego wykonawcy:
Zagorzali fani Dehumanized to mają przejebane, oczywiście o ile w ogóle tacy istnieją. Tyle lat czekać aż ich ulubieńcy zbiorą się do jako tako składnej kupy i sklecą wreszcie album z prawdziwego zdarzenia - to jest dopiero test na cierpliwość. Kto jednak wytrwał — lub, co bardziej prawdopodobne, dorwał krążek przez przypadek — ten na pewno z rozkoszą zagłębi się w krwawą sieczkę przygotowaną przez Amerykanów, bo to wzorcowy ochłap brutal death metalu z juesej. Jedni ze współtwórców typowego nowojorskiego brzmienia zaprezentowali się na Controlled Elite z jak najlepszej strony, zostawiając w tyle wiele popularniejszych tudzież lepiej reklamowanych nazw. Odczłowieczeni panowie władowali w ten 35-minutowy (bo tyle zostaje po odjęciu ciszy przed misternie „ukrytym” kawałkiem) materiał dosłownie wszystkie charakterystyczne elementy gatunku, czyniąc album, w sensie muzycznym, cholernie przekrojowym i wyczerpującym zarazem. Controlled Elite to prawdziwa lekcja poglądowa brutalnego death metalu dla wszystkich tych, którym się wydaje, że dobrze opanowali ten styl. Mamy tu bowiem wszystko, z czego hurtowo (mniej lub bardziej udanie) korzystają inne kapele z tego nurtu, ale także to, o czym na nieszczęście własne i słuchaczy zapominają: różnorodne tempa (w tym miażdżące zwolnienia i sporo średnich), ciekawe techniczne zagrywki równoważone dołującymi prostymi riffami, odrobinę melodii i zmyślne solówki, podwójne wokale, no i oczywiście tony czystej brutalności. Nie bez znaczenia jest również masywne brzmienie i czytelna produkcja, dzięki którym płyta na dłużej zostaje w głowie. Muzycy Dehumanized na tyle sprawnie żonglują znanymi od dawna patentami, że na Controlled Elite nie uświadczymy ani chwili denerwującej monotonii, obcujemy natomiast z grzańskiem dynamicznym i porywającym. Słysząc takie „Man vs. Man”, „Root Of Evil”, „Bloodties” czy „Set In Stone” aż chce się rzucić w kocioł, żeby rozdawać kopy na lewo i prawo. Jest moc! Wprawdzie za sprawą Controlled Elite dystansu do Suffocation (bajdełej – dwóch Dusicieli występuje tu w gościach) ani nawet Dying Fetus już nie nadrobią, ale na uznanie Dehumanized zasługują bez dwóch zdań!
To aż nieprawdopodobne, że od wydania przełomowego dla Mastodon
Chciałbym móc napisać, że takiej kapeli nie trzeba nikomu przedstawiać. Idę jednak o zakład o rękę, nie ryzykując wątpliwej przyjemności podcierania się łokciem, że niestety znakomita większość miłośników metalu nie tylko nie słyszała żadnego albumu, ale wręcz w ogóle nie słyszała o kapeli. Niosąc wiec dziarsko kaganek oświaty, postaram się nieco ten stan rzeczy zmienić. Hexenhaus to szwedzka kapela, która rozpoczęła swoją działalność w drugiej połowie lat 80-tych od speed/thrashowego krążka „A Tribute to Insanity”. Krążek żadną rewelacją nie był, ale słuchało się go lepiej niż przyjemnie – ładnie bowiem łączył thrashową motorykę i feeling z mroczną teatralnością Mercyful Fate i King Diamond oraz niemałą dozą gitarowych zawijasów. Z czasem muzyka ewoluowała, dojrzewała, aż osiągnęła swój szczyt na opisywanym dziś Dejavoodoo. Sporo zmieniło się od czasów pierwszego krążka, ba, sporo zmieniło się od poprzedzającego Dejavoodoo – „Awakening”. Zdecydowanie poprawiono realizację i nagłośniono odpowiednio wszystkie instrumenty, co przełożyło się na znacznie bardziej profesjonalne brzmienie, tak bardzo garażowe w przypadku „Awakening”. W końcu gitary wyszły z cienia, a i wokalista przestał brzmieć jak z odzysku. Thomas Lyon zdecydowanie potrafi śpiewać, aczkolwiek nie było to takie pewne po lekturze poprzednika. Na szczęście po kartonowym brzmieniu i płaskiej jak klata Kate Moss akustyce na Dejavoodoo nie ma ani śladu. Równie wiele dobrego zrobiono w przypadku gitar, które są teraz soczyste, pełne, a akustyczne wstawki przyprawiają o ciarki. W końcu wszystko znalazło się na swoim miejscu i słychać to doskonale. Nie bez kozery tyle męczę o tej realizacji, kompozycyjnie bowiem album przepoczwarzył się kolosalnie, oddając z thrashu, a dodając jeszcze więcej King Diamondowego klimatu, operowości i heavy metalowej melodyjności. Echa Memento Mori są niepodważalne. Samego krążka słucha się kapitalnie – jest zrównoważony, melodii jest sporo, ale nie powinny zniechęcać nawet największych maniaków Meshuggah, utrzymany w średnich tempach z okazjonalnymi zwolnieniami, ale także przyspieszeniami, a przede wszystkim dopracowany technicznie w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze nigdy wcześniej Mike Wead nie wyczyniał takich zawijasów, miażdżąc tak riffami, jak i solówkami. Tych ostatnich jest sporo i są naprawdę najwyżej próby. Trudno jest mi wskazać najlepsze kawałki, album jest bowiem bardzo równy, tym niemniej „Nocturnal Rites” oraz „Rise Babylon Rise” wydają się nieco wyrastać ponad poziom, raczej jednak za sprawą nieco ciekawszych aranżacji, aniżeli jakiejś rzeczywistej różnicy jakościowej. Album tworzy pewną całość, toteż warto słuchać go od początku do końca, włącznie z instrumentalami, które to fantastycznie wprowadzają słuchacza do świata mroku i mistycznego klimatu. Na zakończenie wypada dodać, że zespól reaktywował się jakiś czas temu, a że Wead przez cały czas niebytu nie próżnował, być możne come back nie będzie totalną porażką.
Przykład takiego zespołu jak Hysteria boleśnie pokazuje, w jak głębokiej dupie są muzykujący podziemniacy w naszym kraju. Kapela właściwie znikąd, słabo znana, bez kontraktu z poważną wytwórnią i bez przyzwoitej dystrybucji, a na potrzeby swojego drugiego krążka potrafiła zadbać o taką produkcję, o jakiej większość naszej czołówki może najwyżej pomarzyć oraz oprawić krążek w bardzo estetyczne grafiki Setha. Dochodzi do tego poziom samej muzyki, który niejedną profesjonalnie działającą kapelę (już niekoniecznie z Polski) powinien zawstydzić. Z której strony by nie spojrzeć, to Francuzi napieprzają death metal w całości mieszczący się w ramach gatunku, który nie zawiera absolutnie niczego, czego byśmy wcześniej nie słyszeli setki razy, a jednak łatwo ich odróżnić od tysięcy innych grajków-brutalistów, bo wzorce mają mniej „na czasie”, a i uczucia jakby w tej sieczce więcej. Muzyka na When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma stanowi cholernie udaną wypadkową Morbid Angel (z okresu
Kto by pomyślał, że po dziesięciu latach od wydania „Mindchaos” Słowakom będzie się chciało na nowo rozkręcać zespół, do tego w starym składzie? Jakieś niewiadome Coś ich jednak tknęło i oto znienacka dostaliśmy trzeci krążek w dyskografii Embolism. O dziwo, Devillumination przez niecałe pół godziny swego trwania potwierdza, że decyzja o powrocie do grania była słuszna, bo to zdecydowanie ich najciekawszy album, najbardziej ekstremalny, a przy tym najnowocześniej — i z osiem razy lepiej niż „Mindchaos” — brzmiący. Kariery już nie zrobią, ale ich podejście do muzyki musi budzić respekt. Tak wygląda grind na czasie – precyzyjny, wybuchowy, szybki i brutalny, choć bez zbyt wielkich kombinacji. Muzycy Embolism odłożyli na bok część wcześniejszych ambicji, nie silą się na przesadnie oryginalną czy wymyślną sztukę i niczego nie poszukują. Nakurwiają. I czynią to naprawdę konkretnie, pamiętając jednocześnie o swoich korzeniach – jest więc ostro, poważnie, ale z licznymi urozmaiceniami, zwłaszcza jeśli chodzi o gitary (a nie tylko o introsy, jak to wygląda u większości). Wprawdzie nie ma tu setki riffów na kawałek, ale te, które upchnięto, na pewno można zaliczyć do charakterystycznych, ponadto część z nich stanowi wyraźny łącznik z przeszłością zespołu. Na Devillumination nie brakuje czystego, energetycznego grzańska, w jakim rozkochani są wielbiciele grindu, jednak na pewno nie jest to napierducha uskuteczniana najprostszymi metodami. Byle do przodu i byle jak – to nie dla tych sympatycznych Słowaków. Za to właśnie cenię Embolism – potrafią narobić hałasu co nie miara, jednak po bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że to wszystko ma sens, trzyma się kupy i jest wewnętrznie spójne. Jeśli zatem szukacie grindowego wyziewu na poziomie, polecam sięgnąć po Devillumination – panowie ani na chwilę nie zdradzają się ze swoim pochodzeniem.
Za którymś przesłuchaniem niesławnego
Powiedzmy sobie jasno – Sinister już się nie zmieni. Jeśli ktoś chce ostatecznego potwierdzenia – oto The Post-Apocalyptic Servant, płyta, która równie dobrze mogła się ukazać zamiennie z „The Carnage Ending” albo „The Silent Howling”… albo „Legacy Of Ashes”. Dokładnie tak. Cztery ostatnie krążki można zamieniać miejscami, tasować na wszelkie sposoby, nawet któryś usunąć z talii – jaka by nie była ich kolejność po tych zabiegach, to nic by nas nie ominęło, nikt by się spisku nie doszukał, o zaskoczeniu nie wspominając. Ba, nawet bonusowa płytka z coverami — w wersji ekskluziff — nie jest dla tego zespołu niczym nowym. Od dobrych sześciu lat Sinister gra dokładnie to samo choć pod różnymi tytułami, a że czyni to na bardzo równym, wysokim poziomie, to i na poważniejszą zjebkę nie zasługuje. Ci, którzy u zespołów cenią przede wszystkim konsekwencję, będą The Post-Apocalyptic Servant zachwyceni, bo cały materiał skomponował Bastiaan Brussaard, teksty napisał perkman Toep Duin, aranżacje wokalu to robota Aada, płytę nagrał Jorg Uken w niemieckim Soundlodge, a straszno-szpetna okładka to dzieło znanego tu i ówdzie Mike’a Hrubovacka – to wszystko i w takiej samej konfiguracji znamy z „The Carnage Ending”. Są jeszcze wrażenia ze słuchania – nie zdziwicie się chyba, jeśli napiszę, że od lat takie same, czyli dostatecznie pozytywne, żeby dać im zarobić. Ja okres największej podniety tym zespołem mam już daleko za sobą, kilka razy zdążyli mi się nawet znudzić, ale mimo to ich kolejne albumy jednak lądują na mojej półce, bo najzwyczajniej w świecie są bardzo solidne, w pewnym sensie klasyczne. Inne wytłumaczenie może być takie, że jestem pierdolnięty, ale to nie należy do sprawy… Holendrzy trwają na posterunku i tłuką ten swój firmowy death metal, jakby inna muzyka na świecie nie istniała, pod żadnym pozorem nie dając dupy. Wyraźniejsze nawiązania do Kanibali (najbardziej w „The Macabre God”) i starych Morbidów (te wpływy przewijają się przez całą płytę) wiele na The Post-Apocalyptic Servant nie zmieniają, bo są podane w gęstym sinisterowym sosie. Czy to może być atrakcyjna muzyka dla młodszych fanów, tego nie wiem, mam za to pewność, że wśród setek brutalnych kapel — choćby tylko z Niderlandów — Sinister się wyróżnia, ma charakter i jest jakiś. W sytuacji, gdy nawet najwięksi mają problemy ze swoją muzyczną tożsamością, taka postawa budzi szacunek.
Album, na którym ostatecznie wykrystalizował się styl Neuraxis — brutalny i techniczny death metal ze szczyptą (na razie) polotu — robi dobre wrażenie od pierwszych, gęstych taktów. To, że mają niewąskie pojęcie o takim graniu udowodnili już wcześniej, na Truth Beyond… są tylko sprawniejsi, więc mordują z większą swobodą i rozmachem. Największy progres dotyczy jednak brzmienia, które nabrało odpowiedniej mocy i klarowności, przez co świetnie pasuje do takich łamańców. No ale nie ma się czemu dziwić, skoro skorzystali z miejsca schadzek największych kanadyjskich czaszkojebców z Gorguts i Cryptopsy na czele. Od strony technicznej wszystko jest w należytym porządku, toteż nawałnica dźwięków tłoczona pod sporym ciśnieniem w słuchacza przez Neuraxis musi się podobać. Żeby przypadkiem w trakcie słuchania nie wkradła się nuda, tudzież żeby odbiorca mógł nadążyć za zespołem, w połowie płyty pojawia się instrumentalna miniatura – akurat na złapanie oddechu i dojście do siebie przed jednym z lepszych kawałków. Oczywiście na samym „Structures” wypas się nie kończy, bo udanych uderzeń jest na Truth Beyond… znacznie więcej – ot choćby intensywne jebnięcie na początek w postaci „…Of Divinity” czy wkręcający gitarowym wirem „Reflections”. Pewną ciekawostką może być gościnny udział gromadki wokalmenów, spośród których świry z Cephalic Carnage poczynają sobie najfajniej. Album daje pojęcie o wielkim potencjale Neuraxis – tu jeszcze nie do końca wykorzystanym, ale to „nie do końca” i tak przekłada się na bardzo dobry materiał.
Die, duński zespół o jednej z najmniej wyszukanych nazw na świecie, nie ma za sobą jakiejś wyjątkowo fascynującej historii. To zresztą mało powiedziane – ich biografię można w zasadzie skrócić do: powstali, wydali Rise Of The Rotten, rozpadli się – nic, nad czym można by się długo rozwodzić. Choć nie do końca takie nic, bo debiutancki album tej formacji jest dość zajebisty i zasługuje na szczególną uwagę fanów agresywnego death metalu. Płytka ukazała się nakładem Unique Leader, jednak z najbardziej typowymi przedstawicielami tej stajni łączy ją tylko krwista rzeźnia, bo styl, w jakim jej dokonano już nie. Die mordują w sposób bardzo charakterystyczny dla kapel ze swojego kraju, przynajmniej dla głównych jej reprezentantów, a wpływy Panzerchrist (z wiadomych względów), Exmortem i Corpus Mortale są u nich bardzo wyraźne – czego absolutnie nie mam im za złe. Innymi słowy Rise Of The Rotten to esencja brutalnego duńskiego death metalu i każdy, kto zaliczył styczność z wymienionymi kapelami, powinien się z tym krążkiem zapoznać – uciecha gwarantowana. Die uprawiają muzykę zajebiście szybką (choć kilka średniotempowych riffów też im się trafiło, pewnie przez przypadek), bardzo intensywną, nienaganną technicznie i po duńsku (Tue Madsen…) brzmiącą. Do typowych składników takiej napierduchy (już samej z siebie niezwykle atrakcyjnej) panowie dorzucili sporo melodyjnych solówek, które: a) pozwalają gitarniakom zabłysnąć umiejętnościami; b) urozmaicają materiał i czynią go łatwiej przyswajalnym/rozpoznawalnym, bo na pewno nie lalusiowatym. Słucha się tego zajebiście i z dużym zaangażowaniem, tym bardziej, że płytka trwa optymalne 36 minut. Dla wielbicieli klasowego death metalu w niezbyt ambitnej otoczce Rise Of The Rotten to materiał jak znalazł!


