![Obscura – Diluvium [2018] Obscura - Diluvium recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/obscura-diluvium.jpg) Poprzednią płytą muzycy Obscura sprowadzili się niemal do poziomu boysbandu — i mam na myśli zarówno miętkość grania jak i wizerunek — i choć, o zgrozo!, trafili się jacyś entuzjaści „Akróasis”, to dla mnie ten krążek był zwykłym niewypałem. Dosłownie – narobili szumu, ale nie narobili huku, a nawet jeśli próbowali, to wyszło z tego co najwyżej popierdywanie spod pachy – tak sztucznie to brzmiało. To właśnie dlatego do każdej przedpremierowej zajawki Diluvium podchodziłem jak pies do jeżozwierza (wiecie, takiego dużego jeża) i tylko czekałem, kiedy się Niemcy — wzorem swojej reprezentacji w kopanej — już całkiem wypierdolą na pysk.
Poprzednią płytą muzycy Obscura sprowadzili się niemal do poziomu boysbandu — i mam na myśli zarówno miętkość grania jak i wizerunek — i choć, o zgrozo!, trafili się jacyś entuzjaści „Akróasis”, to dla mnie ten krążek był zwykłym niewypałem. Dosłownie – narobili szumu, ale nie narobili huku, a nawet jeśli próbowali, to wyszło z tego co najwyżej popierdywanie spod pachy – tak sztucznie to brzmiało. To właśnie dlatego do każdej przedpremierowej zajawki Diluvium podchodziłem jak pies do jeżozwierza (wiecie, takiego dużego jeża) i tylko czekałem, kiedy się Niemcy — wzorem swojej reprezentacji w kopanej — już całkiem wypierdolą na pysk.
Tymczasem te niepozorne (image bez zmian) chłopaki wybroniły się, nagrywając album znacznie przewyższający lajtowego poprzednika. Diluvium brzmi wyraźnie ciężej, zawiera znacznie więcej szybkich i brutalnych partii (w tym kilka naprawdę zabójczych riffów), mocniejsze są też growle Kummerera, dzięki czemu całość nabrała charakteru kalorycznego death metalu, nie zaś progresywnego pitu-pitu dla znudzonych tetryków. Naturalnie Niemcy nie zrezygnowali z melodii, ale tym razem jest ich mniej i nie są aż tak wesolutkie i rozmemłane; przynajmniej nie większość z nich.
Kolejna zmiana na plus to solówki. Wystarczyło małe przetasowanie na stanowisku „solówkarza” i efekty słychać od razu – po pierwsze dużo lepiej komponują się z utworami, a po drugie nie sprowadzają się już tylko do efekciarskiego (czemu się dziwić, poprzedni koleś był wielbicielem bezprogowych gitar) i w gruncie rzeczy jałowego przebierania paluchami. Owszem, Trujillo czasem też gdzieś się zapędzi, ale ciągle są to popisy w granicach rozsądku. Innymi słowy Diluvium daje podstawy sądzić, że Obscura odzyskała pazura i powoli zmierza we właściwym kierunku. Przynajmniej dla mnie stała się na powrót zespołem znośnym, więc przesłuchanie płyty kilka razy z rzędu nie wiąże się już z odruchami wymiotnymi, jak to miało miejsce przy okazji „Akróasis”.
Odnoszę wrażenie, że duża w tym zasługa Kummerera, którego udział w komponowaniu jest… coraz mniejszy. Jegomość ma kompleks Necrophagist i uparcie klepie w kółko tylko sprawdzone (i już nieco zużyte) patenty, więc oddanie pola bardziej otwartym kolegom wydaje się być pomysłem z kategorii „dobra zmiana”. Żebyśmy się właściwie zrozumieli – oni też nie odkrywają technicznego/progresywnego death metalu na nowo, ale potrafią (zwłaszcza Linus Klausenitzer) wprowadzić do muzyki odrobinę niezbędnej na takim etapie świeżości, co fajnie słychać choćby w „Clandestine Stars” czy „Mortification Of The Vulgar Sun”.
Słówko o wokalach. Tych agresywnych czepiać się nie zamierzam, bo trzymają niezły poziom. Co innego te czyste, czy raczej przepuszczone przez vocoder – tych jest stanowczo za dużo. Wpływy starego Cynic to nic złego (tak jak w „Ekpyrosis”, którego solówka jest mocno zainspirowana „How Could I”), ale ten efekt wokalny po prostu się zestarzał i chyba nie ma sensu do niego wracać. Z drugiej strony już wolę, gdy Kummerer udaje kosmitę, niż kiedy próbuje normalnie śpiewać. Mimo wszystko nieszczęsny vocoder pozostaje dla mnie największym problemem Diluvium. Cała reszta, choć nie idealna, trzyma fason i potrafi zaciekawić. Nie wierzyłem w ten zespół, w ogóle nie brałem pod uwagę, że Obscura może czymś zaskoczyć – a tu coś na kształt miłej niespodzianki.
ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com
inne płyty tego wykonawcy:
 
![Gruesome – Twisted Prayers [2018] Gruesome - Twisted Prayers recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/gruesome-twisted-prayers.jpg) Kariera Gruesome rozwija się w pozazdroszczenia godnym tempie – zespół trzaska materiał za materiałem, a każdy z nich może poszczycić się przyzwoitym braniem. Ta płodność Amerykanów nie powinna akurat nikogo dziwić, wszak mają o tyle łatwo, że nie muszą miesiącami głowić się nad nową muzyką. Na Twisted Prayers projekt kontynuuje ideę „oddawania hołdu Death” i z całkiem niezłym rezultatem imituje (inspiruje się, podrabia, kopiuje…)
Kariera Gruesome rozwija się w pozazdroszczenia godnym tempie – zespół trzaska materiał za materiałem, a każdy z nich może poszczycić się przyzwoitym braniem. Ta płodność Amerykanów nie powinna akurat nikogo dziwić, wszak mają o tyle łatwo, że nie muszą miesiącami głowić się nad nową muzyką. Na Twisted Prayers projekt kontynuuje ideę „oddawania hołdu Death” i z całkiem niezłym rezultatem imituje (inspiruje się, podrabia, kopiuje…) ![Pestilence – Hadeon [2018] Pestilence - Hadeon recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/pestilence-hadeon.jpg) Kolejny powrót Pestilence, kolejny w kompletnie nowym składzie, kolejna próba unowocześnienia
Kolejny powrót Pestilence, kolejny w kompletnie nowym składzie, kolejna próba unowocześnienia ![Cynic – Re-Traced [2010] Cynic - Re-Traced recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/cynic-re-traced.jpg) Dobijanie fanów, poziom zaawansowany.
Dobijanie fanów, poziom zaawansowany. ![Amorphis – The Karelian Isthmus [1992] Amorphis - The Karelian Isthmus recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/amorphis-the-karelian-isthmus.jpg) Amorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.
Amorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.![Feto In Fetus – From Blessing To Violence [2018] Feto In Fetus - From Blessing To Violence recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/feto-in-fetus-from-blessing-to-violence.jpg) Niedługo po wydaniu
Niedługo po wydaniu ![Benediction – Subconscious Terror [1990] Benediction - Subconscious Terror recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/benediction-subconscious-terror.jpg) Stare brytyjskie załogi z kręgu brutalnego grania dzielą się w zasadzie na dwie grupy – na te, które stały się wpływowe i odniosły stosunkowo duży sukces oraz te, które ledwie zaznaczyły swoją obecność w świadomości maniaków. Wśród wyjątków, znajdujących się gdzieś pośrodku, na szybko jestem w stanie wymienić tylko Cancer, Extreme Noise Terror i opisywany właśnie Benediction. Z wymienionej trójki bohaterowie tej recki mieli być może najwięcej szczęścia, bo po sformowaniu zespołu w 1989 dość szybko trafili pod skrzydła Nuclear Blast, stając się z miejsca jednym z ich najbardziej znaczących zespołów, a przy okazji nieźle wpisali się w ówczesny profil wytwórni – granie ciężkie, proste i ponure. Niemniej jednak już po trzech-czterech latach — czyli od momentu, kiedy pod death metalem grunt się zawalił — byli dla Niemców tylko kolejnym numerem w katalogu. Ale to temat na inną historię. Już przy pierwszym zetknięciu z Subconscious Terror, a bez zaglądania w teksty, można bez pudła zgadywać, że Brytyjczycy postawili tu na klimat nagrań. I wcale nie dlatego, że płyta brzmi hmmm… pierwotnie, tempa nie zabijają, a z obsługą instrumentów było u nich tak sobie. No, może nie tylko dlatego. W tych prostych jak konstrukcja cepa utworach (niektóre rozwiązania ocierają się o poziom punk rocka…) nie brakuje prawdziwie grobowych riffów, które są lekko przytłumionym tłem dla znakomitych wokali Barney’a. Wokalista Benediction nie musiał spinać dupska, by nadążyć za muzyką — co wymusił na nim później napierdol w Napalm Death — więc mógł sobie pozwolić na drobne urozmaicenia, zaś jego głos ma tutaj odpowiednią głębię i czas, żeby należycie wybrzmieć. Partie wokalne to bez wątpienia najjaśniejszy punkt Subconscious Terror, choć album ma jeszcze kilka plusów. Zespołowi należy się pochwała szczególnie za dobrze przemyślane zmiany tempa – niby to nic wielkiego, ale płynne przejście z wolnego w średnie albo krótka pauza tu i ówdzie fajnie zdynamizowały muzykę i — przy całej jej prostocie — uczyniły ją mniej przewidywalną. Najlepiej chyba to słychać w „Artefacted Irreligion” i „Experimental Stage”, które wraz z numerem tytułowym wskazałbym jako wizytówki Subconscious Terror. Wprawdzie żaden z nich nie dorównuje chwytliwością, rozmachem czy potęgą brzmienia hitom z „Realm Of Chaos” czy „War Master”, ale wstydu Benediction na pewno nie przynoszą. To dzięki takim przebłyskom materiał całkiem przyzwoicie przetrwał próbę czasu i potrafi cieszyć także dzisiaj.
Stare brytyjskie załogi z kręgu brutalnego grania dzielą się w zasadzie na dwie grupy – na te, które stały się wpływowe i odniosły stosunkowo duży sukces oraz te, które ledwie zaznaczyły swoją obecność w świadomości maniaków. Wśród wyjątków, znajdujących się gdzieś pośrodku, na szybko jestem w stanie wymienić tylko Cancer, Extreme Noise Terror i opisywany właśnie Benediction. Z wymienionej trójki bohaterowie tej recki mieli być może najwięcej szczęścia, bo po sformowaniu zespołu w 1989 dość szybko trafili pod skrzydła Nuclear Blast, stając się z miejsca jednym z ich najbardziej znaczących zespołów, a przy okazji nieźle wpisali się w ówczesny profil wytwórni – granie ciężkie, proste i ponure. Niemniej jednak już po trzech-czterech latach — czyli od momentu, kiedy pod death metalem grunt się zawalił — byli dla Niemców tylko kolejnym numerem w katalogu. Ale to temat na inną historię. Już przy pierwszym zetknięciu z Subconscious Terror, a bez zaglądania w teksty, można bez pudła zgadywać, że Brytyjczycy postawili tu na klimat nagrań. I wcale nie dlatego, że płyta brzmi hmmm… pierwotnie, tempa nie zabijają, a z obsługą instrumentów było u nich tak sobie. No, może nie tylko dlatego. W tych prostych jak konstrukcja cepa utworach (niektóre rozwiązania ocierają się o poziom punk rocka…) nie brakuje prawdziwie grobowych riffów, które są lekko przytłumionym tłem dla znakomitych wokali Barney’a. Wokalista Benediction nie musiał spinać dupska, by nadążyć za muzyką — co wymusił na nim później napierdol w Napalm Death — więc mógł sobie pozwolić na drobne urozmaicenia, zaś jego głos ma tutaj odpowiednią głębię i czas, żeby należycie wybrzmieć. Partie wokalne to bez wątpienia najjaśniejszy punkt Subconscious Terror, choć album ma jeszcze kilka plusów. Zespołowi należy się pochwała szczególnie za dobrze przemyślane zmiany tempa – niby to nic wielkiego, ale płynne przejście z wolnego w średnie albo krótka pauza tu i ówdzie fajnie zdynamizowały muzykę i — przy całej jej prostocie — uczyniły ją mniej przewidywalną. Najlepiej chyba to słychać w „Artefacted Irreligion” i „Experimental Stage”, które wraz z numerem tytułowym wskazałbym jako wizytówki Subconscious Terror. Wprawdzie żaden z nich nie dorównuje chwytliwością, rozmachem czy potęgą brzmienia hitom z „Realm Of Chaos” czy „War Master”, ale wstydu Benediction na pewno nie przynoszą. To dzięki takim przebłyskom materiał całkiem przyzwoicie przetrwał próbę czasu i potrafi cieszyć także dzisiaj.![Omophagia – In The Name Of Chaos [2016] Omophagia - In The Name Of Chaos recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/omophagia-in-the-name-of-chaos.jpg) Pierwsza dekada działalności Omophagia to okres pozbawiony znaczących sukcesów. Wystarczy tylko wspomnieć o wydanym własnym sumptem debiucie, z którym mało kto miał faktycznie do czynienia. Szwajcarzy mogli co najwyżej uzbroić się w cierpliwość i nucić za Kazikiem, że „los się musi odmienić”… No i w końcu się odmienił – za sprawą Unique Leader, którzy postanowili dać zespołowi szansę i wypchnąć go na szersze wody. Czy ta inwestycja się zwróci, czas pokaże. Moim zdaniem warto się In The Name Of Chaos zainteresować – choćby dlatego, że płyta jest cholernie niewymagająca i słucha się jej nad wyraz lajtowo. Mamy tu bowiem do czynienia z przeglądem tego, co się aktualnie wyrabia w death metalu, a więc materiałem typu „wszystko w jednym”. Znajdziemy tu zatem zabarwione klasyczną Florydą riffy (Malevolent Creation, Cannibal Corpse, ect.), brutalne zawijasy (Dying Fetus, Hate Eternal), trochę mechanicznego napierdalania (Soreption, Arkaik), aktywnie pracujący bas (skoro już skorzystali z „ósemki”, to postarali się, żeby było go słychać) oraz całą masę wyjątkowo rozbudowanych solówek (Vital Remains się kłania, kuuurwaaa!). Płyta została nagrana w prywatnym studiu zespołu, natomiast do obróbki oddano ją braciom Wiesławskim, dzięki którym nabrała nowoczesnego szlifu – nowocześniejszego, aniżeli wynikałoby to z samej muzyki. Jak szybko można się przekonać, Omophagia nie ograniczają się do zrzynania z jednej konkretnej kapeli; raczej korzystają ze wszystkiego, co w jakikolwiek sposób pasuje im do utworów. Niekiedy na takim podejściu do komponowania muzyka traci na spójności i zdarza się, że coś zgrzytnie w jej strukturach, ale Szwajcarzy i tak wychodzą z tego obronną ręką, bo In The Name Of Chaos jako całość sprawia lepsze wrażenie niż poszczególne kawałki w oderwaniu od siebie. Pod tym względem Omophagia mają sporo wspólnego z Abysmal Dawn, którzy na podobnych wzorcach i z podobnym rezultatem uprawiają kolażowy death metal. Ponadto obie grupy łączy również to, że z tak odtwórczą muzyką nigdy nie przebiją się do pierwszej ligi; będą raczej rozpatrywani w kategorii solidnego supportu. Taka jest brutalna prawda, Omophagia wyżej dupy nie podskoczy — w czym im na pewno nie pomoże oklepany image i przeciętny wokalista — ale jest na tyle sprawna, że potrafi zapewnić słuchaczowi kilkadziesiąt minut rzetelnego łomotu.
Pierwsza dekada działalności Omophagia to okres pozbawiony znaczących sukcesów. Wystarczy tylko wspomnieć o wydanym własnym sumptem debiucie, z którym mało kto miał faktycznie do czynienia. Szwajcarzy mogli co najwyżej uzbroić się w cierpliwość i nucić za Kazikiem, że „los się musi odmienić”… No i w końcu się odmienił – za sprawą Unique Leader, którzy postanowili dać zespołowi szansę i wypchnąć go na szersze wody. Czy ta inwestycja się zwróci, czas pokaże. Moim zdaniem warto się In The Name Of Chaos zainteresować – choćby dlatego, że płyta jest cholernie niewymagająca i słucha się jej nad wyraz lajtowo. Mamy tu bowiem do czynienia z przeglądem tego, co się aktualnie wyrabia w death metalu, a więc materiałem typu „wszystko w jednym”. Znajdziemy tu zatem zabarwione klasyczną Florydą riffy (Malevolent Creation, Cannibal Corpse, ect.), brutalne zawijasy (Dying Fetus, Hate Eternal), trochę mechanicznego napierdalania (Soreption, Arkaik), aktywnie pracujący bas (skoro już skorzystali z „ósemki”, to postarali się, żeby było go słychać) oraz całą masę wyjątkowo rozbudowanych solówek (Vital Remains się kłania, kuuurwaaa!). Płyta została nagrana w prywatnym studiu zespołu, natomiast do obróbki oddano ją braciom Wiesławskim, dzięki którym nabrała nowoczesnego szlifu – nowocześniejszego, aniżeli wynikałoby to z samej muzyki. Jak szybko można się przekonać, Omophagia nie ograniczają się do zrzynania z jednej konkretnej kapeli; raczej korzystają ze wszystkiego, co w jakikolwiek sposób pasuje im do utworów. Niekiedy na takim podejściu do komponowania muzyka traci na spójności i zdarza się, że coś zgrzytnie w jej strukturach, ale Szwajcarzy i tak wychodzą z tego obronną ręką, bo In The Name Of Chaos jako całość sprawia lepsze wrażenie niż poszczególne kawałki w oderwaniu od siebie. Pod tym względem Omophagia mają sporo wspólnego z Abysmal Dawn, którzy na podobnych wzorcach i z podobnym rezultatem uprawiają kolażowy death metal. Ponadto obie grupy łączy również to, że z tak odtwórczą muzyką nigdy nie przebiją się do pierwszej ligi; będą raczej rozpatrywani w kategorii solidnego supportu. Taka jest brutalna prawda, Omophagia wyżej dupy nie podskoczy — w czym im na pewno nie pomoże oklepany image i przeciętny wokalista — ale jest na tyle sprawna, że potrafi zapewnić słuchaczowi kilkadziesiąt minut rzetelnego łomotu.![Mercyless – Abject Offerings [1992] Mercyless - Abject Offerings recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/mercyless-abject-offerings.jpg) Ile już razy słyszeliście o Nieświętej Trójcy francuskiego death metalu? Ta fraza jest powtarzana do wyrzygania od wieeelu lat; wystarczająco często, żeby skutecznie zamglić dokonania innych tamtejszych kapel. A tak się składa, że wśród tych niedocenionych/pomijanych był zespół, który artystycznie osiągnął więcej od wspomnianej Trójcy, w dodatku w krótszym czasie. Mercyless, bo o nim mowa, wystartował tylko odrobinę później niż ci najstarsi, debiutował również później, jednak korzystając z ich doświadczeń, zabłysnął zdecydowanie mocniej. Choć niestety na krótko. Nie zmienia to faktu, że ich dwa pierwsze krążki to już klasyka europejskiego death metalu. Na Abject Offerings nie ma ani śladu technicznej nieporadności i realizacyjnej amatorki, jaką charakteryzowały się debiutanckie albumy Loudblast czy Massacra; jest za to dogłębnie przemyślany i znakomicie odegrany death metal z thrash’owym zacięciem nawiązujący do tego, co spłodzono bądź obrobiono w murach Morrisound, a co ja tak uwielbiam. Nie ulega wątpliwości, że muzycy już na starcie chcieli się pokazać z jak najlepszej strony, więc produkcję albumu powierzyli Colinowi Richardsonowi – efekt jest naprawdę zadowalający, choć trzeba uczciwie przyznać, że zbliżony sound gitar można znaleźć jeszcze na kilku płytach, pod którymi ten jegomość się podpisał. A to nie jedyny punkt, kiedy oryginalność Abject Offerings staje się nieco dyskusyjna… Wpływy Death, Pestilence, Morgoth, Cancer czy chociażby Sepultura z okresu „Arise” są w muzyce Francuzów wszechobecne, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym Mercyless zespołem kopiatorskim – wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, żeby wyłapać indywidualny charakter zespołu. Francuski kwartet miał znakomity patent, jak wyciągnąć z death i thrash metalu to, co najlepsze i umiejętnie wymieszać to z własnymi — trzeba nadmienić, że świetnymi — pomysłami. Stąd też mimo bardzo podobnej stylistyki Mercyless na Abject Offerings zabrzmiał inaczej niż wymienione zespoły, a już na pewno brutalniej – ciężej, intensywniej, a dzięki mnogości zakręconych riffów także gęściej. Co ciekawe – pod względem chwytliwości niemal im dorównał. Zróżnicowanie utworów nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, solówek nie brakuje, wokalny wymiot w manierze Grewe-van Drunen-Lemay po prostu musi się podobać, a długość krążka (34 minuty) jest wręcz optymalna dla takiego grzańska. Wobec powyższego inaczej tej płyty nie potrafię wycenić…
Ile już razy słyszeliście o Nieświętej Trójcy francuskiego death metalu? Ta fraza jest powtarzana do wyrzygania od wieeelu lat; wystarczająco często, żeby skutecznie zamglić dokonania innych tamtejszych kapel. A tak się składa, że wśród tych niedocenionych/pomijanych był zespół, który artystycznie osiągnął więcej od wspomnianej Trójcy, w dodatku w krótszym czasie. Mercyless, bo o nim mowa, wystartował tylko odrobinę później niż ci najstarsi, debiutował również później, jednak korzystając z ich doświadczeń, zabłysnął zdecydowanie mocniej. Choć niestety na krótko. Nie zmienia to faktu, że ich dwa pierwsze krążki to już klasyka europejskiego death metalu. Na Abject Offerings nie ma ani śladu technicznej nieporadności i realizacyjnej amatorki, jaką charakteryzowały się debiutanckie albumy Loudblast czy Massacra; jest za to dogłębnie przemyślany i znakomicie odegrany death metal z thrash’owym zacięciem nawiązujący do tego, co spłodzono bądź obrobiono w murach Morrisound, a co ja tak uwielbiam. Nie ulega wątpliwości, że muzycy już na starcie chcieli się pokazać z jak najlepszej strony, więc produkcję albumu powierzyli Colinowi Richardsonowi – efekt jest naprawdę zadowalający, choć trzeba uczciwie przyznać, że zbliżony sound gitar można znaleźć jeszcze na kilku płytach, pod którymi ten jegomość się podpisał. A to nie jedyny punkt, kiedy oryginalność Abject Offerings staje się nieco dyskusyjna… Wpływy Death, Pestilence, Morgoth, Cancer czy chociażby Sepultura z okresu „Arise” są w muzyce Francuzów wszechobecne, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym Mercyless zespołem kopiatorskim – wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, żeby wyłapać indywidualny charakter zespołu. Francuski kwartet miał znakomity patent, jak wyciągnąć z death i thrash metalu to, co najlepsze i umiejętnie wymieszać to z własnymi — trzeba nadmienić, że świetnymi — pomysłami. Stąd też mimo bardzo podobnej stylistyki Mercyless na Abject Offerings zabrzmiał inaczej niż wymienione zespoły, a już na pewno brutalniej – ciężej, intensywniej, a dzięki mnogości zakręconych riffów także gęściej. Co ciekawe – pod względem chwytliwości niemal im dorównał. Zróżnicowanie utworów nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, solówek nie brakuje, wokalny wymiot w manierze Grewe-van Drunen-Lemay po prostu musi się podobać, a długość krążka (34 minuty) jest wręcz optymalna dla takiego grzańska. Wobec powyższego inaczej tej płyty nie potrafię wycenić…![Rapture – Paroxysm Of Hatred [2018] Rapture - Paroxysm Of Hatred recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/rapture-paroxysm-of-hatred.jpg) Jakie to fajne! Nie znałem wcześniej tego zespołu, natomiast po wysłuchaniu Paroxysm Of Hatred już wiem, że na przyszłość warto mieć ich na oku. Grecy napieprzają klasyczny death-thrash, którego źródeł należy szukać w końcówce lat 80. ubiegłego wieku. Trzeba przy tym jednak zaznaczyć, że poziom brutalności, jaki utrzymują przez te 41 minut, jest już jak najbardziej współczesny, bo mocno podparty gęstymi blastami.
Jakie to fajne! Nie znałem wcześniej tego zespołu, natomiast po wysłuchaniu Paroxysm Of Hatred już wiem, że na przyszłość warto mieć ich na oku. Grecy napieprzają klasyczny death-thrash, którego źródeł należy szukać w końcówce lat 80. ubiegłego wieku. Trzeba przy tym jednak zaznaczyć, że poziom brutalności, jaki utrzymują przez te 41 minut, jest już jak najbardziej współczesny, bo mocno podparty gęstymi blastami.


