Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu miłośników instrumentalnie dopieszczonego death metalu z wypiekami na twarzy wyczekiwało tej płyty — sam chyba też trochę czekałem, jednak nie na tyle, żeby nie spać po nocach — zastanawiając się, co też niezwykłego niemiecko-holenderska machina wymyśli tym razem. I tu mamy zonka. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało przy takim zaawansowaniu technicznym, kompozytorsko muzycy Obscura właściwie stanęli w miejscu. Zauważalny postęp dotyczy jedynie brzmienia (szczególnie gitar – zyskały na ciężarze), bo same utwory nawet w szczegółach praktycznie nie odbiegają od tych z „Cosmogenesis”, a zarazem pokazują, że niczego lepszego od „Anticosmic Overload” już raczej nie wymyślą. Jak dla mnie za dużo tu niezaprzeczalnie ambitnych i wymagających, ale jednak schematów. Od takiego zespołu powinno się wymagać znacznie więcej niż od średniej gatunkowej, tymczasem panowie ujawniają ciągoty do niepotrzebnych dłużyzn, smętnych niby-klimatów i pustej, prowadzącej donikąd (a właściwie do solowej płyty Christiana Müenznera) trzepaniny. I tu pojawia się pytanie. Czy odtąd Obscura będzie regularnie klepała utrzymane na wysokim poziomie, ale niewiele się od siebie różniące super techniczne płyty, czy może muzycy dadzą sobie więcej czasu na gruntowne przewartościowanie stylu. Pisząc o progresie nie wspomniałem w tym kontekście o nowinkach. I dobrze. Na Omnivium tą najbardziej rzucającą się na uszy, a zarazem trochę rozpaczliwą nowością są czyste wokale. Steffen Kummerer nie wiedzieć czemu wymyślił sobie, że jest wszechstronnym wokalistą i potrafi nie tylko drzeć mordę, ale i ładnie zaśpiewać. Nie potrafi, a jego smęty i próby wejścia w wyższe rejestry (chyba za sprawą komputera) powodują jedynie niesmak, bo kojarzą się z przeciętnymi wyczynami koreańskich entuzjastów karaoke. Rozumiem, że to jego zespół i on tam rządzi, ale koledzy powinni mu zasadzić za takie wyczyny kopa. Tak na dobrą sprawę album obyłby się bez tych wpakowanych na siłę nowalijek – gdy leci szybka, skomplikowana, brutalna napierducha, riffy świszczą, bas faluje, wokalista skrzeczy, a perkusja gęsto nabija, to takie oblicze zespołu bardzo mi pasuje. Nic nowego, ale konkretnie – w takich partiach Obscura wypada zdecydowanie najlepiej, więc cieszy, że są one wyraźnie ostrzejsze od tych z „Cosmogenesis” oraz jest ich więcej. Gorzej, gdy chłopakom zbiera się na walcowanie (jak w końcówce „Ocean Gateways”) – wtedy robi się drętwo, a do drzwi zaczyna dobijać się nuda. Lżejsze klimaty to także coś, z czym Obscura sobie nie radzi, więc powinni tego raz na zawsze zaniechać. Ocena Omnivium nastręcza trochę problemów ze względu na niepotrzebnie rozjechany stylistycznie materiał. Za samą sieczkę należą się chłopakom brawa, wszak słucha się jej świetnie i robi dobre wrażenie. Sprawę komplikują elementy, które do tej napierduchy nie pasują, zamazują ją, i których ominąć się nie da. Mogło być bardzo dobrze, ale nie jest – czyli po naszemu 7,5.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- BEYOND CREATION – The Aura
- SPAWN OF POSSESSION – Incurso
- VIRVUM – Illuminance
Wyziew doskonałości – tylko tak mogę opisać Individual Thought Patterns, piąty album w dziejach Śmierci. Ten uwielbiany przez rzesze zagorzałych miłośników natchnionej death metalowej muzyki krążek to dzieło kompletne, przemyślane od A do Z i dopracowane do najmniejszego szczegółu. Z ekipy nagrywającej doskonały
Pisanie o klasyku tej wielkości przypomina próbę przedstawienia problemów fizyki kwantowej przez prowincjonalnego nauczyciela fizyki. Nie dość, że kaliber za wielki, nie dość, że wiedza ździebko w defensywie, to nawet po prostu brakuje języka w gębie. Czuję się nieco podobnie, choćby dlatego, że gdy album trafił na półki, ja miałem kilka miesięcy i srałem jeszcze pod siebie, a nawet się z tego ciepełka cieszyłem. Co tu dużo mówić – to pierwszy thrashowy album w dziejach ludzkości, a to znaczy „klękajcie narody”. Przez ostatnich kilka miesięcy dość intensywnie pochylałem się nad początkami thrashu i doszedłem do smutnawego wniosku, że próbę czasu przetrwało zaledwie kilka kapel, a z tych, co przetrwały zaledwie kilka trzyma się, mniej więcej, ram gatunku (w przypadku Metalliki należy oczywiście, przez kulturę swoją osobistą, nie wspominać o kilku najnowszych albumach, z wyłączeniem oczywiście
Każdy, nawet średnio zorientowany fan wie, że
Uh, Amerykanie już na dobre poszli w komerchę. Na The Hunter zagrali jeszcze łagodniej i prościej niż to miało miejsce na
Znany wszystkim syndrom trzeciej płyty to niezwykle poważna sprawa – wszak „trójka” to miernik rzeczywistego potencjału kapeli, dowód na okrzepnięcie prezentowanego stylu i — często — pokaz najwyższej formy. W przypadku Immortal taka gadanina jest gówno warta, bo chociaż
Ciekawe jakich muzycznych szaleństw mogliby się dopuścić muzycy Hellwitch, gdyby w pierwszym etapie działalności trafili na sensowną (a przynajmniej o mniej złodziejskim profilu) wytwórnię, a przy okazji wytrzymali ze sobą trochę dłużej. Syzygial Miscreancy dowiedli, że stać ich było naprawdę na wiele, bo mimo upływu lat krążek wciąż trzyma się znakomicie i zamiata jak mało który. Już w zamierzchłych czasach Amerykanie z dużym powodzeniem robili, co się tylko dało, żeby firmowane przez nich granie (choć nie tylko – wystarczy rzut oka na tytuły i teksty) można było uznać za oryginalne. Panowie z thrash’u wzięli technikę i szybkość, a z death metalu intensywność i brutalność, co dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Syzygial Miscreancy to granie dalekie od przyjętych kanonów, bardzo ambitne jak na swoje czasy, a przy tym nie tracące nic z podziemnego charakteru. Płytę wyróżnia niespotykana (jak na swoje czasy – znowu) intensywność, wyjątkowo zaawansowane technicznie partie wszystkich instrumentów oraz duża doza szaleństwa i nieprzewidywalności: maniakalnie pracująca gitara, kąśliwy wokal (w manierze schizolsko-rozpaczliwej), mocno połamana praca bębnów i żwawo popierdalający bas. Właściwie co drugi riff zasługuje tutaj na miano pojebanego – daleko nie trzeba szukać, wystarczy dziki początek „Nosferatu”. W ogóle, cały krążek jest pokręcony jak jelita dziecka z Etiopii, że posłużę się takim niewyszukanym porównaniem. Można odnieść wrażenie, że nadmiar energii i nowatorskich rozwiązań wręcz rozsadza album od środka – Hellwitch grają w jednym kawałku tyle, ile innym zespołom po fachu wystarczyło by na zapchanie godzinnego materiału. Jakby tego było mało – ten dźwiękowy zamęt robi tylko trzech niepozornych kolesi. Chcąc to wszystko jakoś uprościć i sprecyzować na potrzeby recki, powiedziałbym, że z grubsza Hellwitch brzmi jak wkurwiony wczesny Atheist z wpływami Sadus i Death. Skojarzenia z Atheist pogłębia też produkcja Scotta Burnsa, który może niczego nowego na potrzeby tej płyty nie wymyślił, ale za to doskonale wstrzelił się w wymogi tak porąbanej muzyki. Co ciekawe – cała sesja zajęła zespołowi ponoć… 25 godzin! Makabra. Utworów jest tylko sześć (plus krótkie intro), w dodatku płyta trwa zaledwie 26 minut, ale materiał jest tak naładowany pomysłami, że skromna objętość większości słuchaczy powinna w zupełności wystarczyć. U wkręconych w takie granie pojawi się jednak niedosyt, ale już taki urok nowatorskich płyt. Innowacyjność szła oczywiście w parze z niezrozumieniem, skutkiem czego Hellwitch szybko popadli w zapomnienie. Zapewniam, że ta niedoceniona perła jest warta odkurzenia!
Mam mieszane uczucia w stosunku do tego wydawnictwa. Z jednej strony cholernie cieszy mnie świeży zestaw wspaniałych dźwięków wyjątkowego zespołu, z drugiej wolałbym całą płytę z muzyką na takim poziomie, w końcu zaś z trzeciej mam pewne obawy, czy przypadkiem za jakiś czas Immolation nie wpadnie (albo zostanie wepchnięty) w epkowe szambo kosztem pełnych płyt. Póki co chyba mogę spać spokojnie. W przeciwieństwie do takiego Nuclear Blast, którzy pewnie z rozpaczy załamują ręce, bo w tym przypadku kasa przechodzi im koło nosa. Ale do rzeczy. Providence zawiera pięć stosunkowo krótkich kompozycji, co daje prawie dwadzieścia minut wybornego schizolskiego i intensywnego zarazem death metalu w najlepszym stylu Immolation. Materiał ten można traktować jako krok do przodu względem
No niestety, wejście nie powala. Nie twierdzę, że jest złe – po prostu jest takie se, jak kombajn zbożowy w garażu na przedmieściach. A potem jest nawet nieco bardziej se. Wydawać by się więc mogło, że takim startem ustawiają temat do końca, ale nie, potem zaczyna się w końcu coś dziać. Potem zaczyna się gdzieś około minuty czterdzieści sekund i od tego momentu, z górkami i dolinkami, jest całkiem sensownie, a niekiedy nawet bardzo sensownie. Polane czystymi zaśpiewkami death/thrashowe kawałki wpadają w ucho z niemałym impetem i potrafią pozostać tam przez długie godziny. Album nie jest przesadnie długi, ale całość potrafi nasycić spragnionego nowocześnie potraktowanej syntezy ww. gatunków. Zaś fakt zalegania w głowie sprawia, że nawet człek nie zauważa, że mu właśnie trzecie okrążenie leci. Mówię poważnie – z Hiram można czerpać prawdziwą przyjemność. Słoweńcy sprawiają wrażenie dobrze do materiału przygotowanych, tak kompozycyjnie, jak i instrumentalnie. Nawet realizacja wypada całkiem znośnie i skutecznie podkreśla nowoczesne zacięcie. Jednak nie tylko fani nowszych brzmień będą zadowoleni, także miłośnicy dobrej, klasycznej szkoły gitarowej powinni znaleźć kilka smaczków dla siebie. Wywołany już na początku recki kopniak — pierwszy mocny akcent — to właśnie solówka. Nie jest specjalnie rozbudowana, ale czerpie ze zdecydowanie najlepszych thrashowych wzorców. Kolejne solówki i większość riffów także wypadają co najmniej poprawnie, czego dobrym przykładem będzie cały kawałek „Davidova prisega” (tylko bez polewki z tytułu ;]). Dla zapatrzonych w death, miłym dla ucha będą growle (nigdy mało dobrego rzygania), mądrze rozegrana karta z sekcją rytmiczną (ach, ta motoryka!) i spora dawka brutalności (oczywiście na standardy gatunku). Nawet fani core’owych brzmień znajdą coś dla siebie, bo stylistyka deathowa przeplata się z core’owymi tempami i zaśpiewami – vide kawałek „VDK”. Misz masz taki, ale misz masz z głową – jak kundel, ale rasowy, jeśli wiecie, co mam na myśli. Mi osobiście najbardziej pasują gitary, ale to nie powinno nikogo dziwić. Nie powinna też dziwić niezła nota, bo muzyka naprawdę dobrze się słucha.


