W ostatnich latach nie brakowało okazji, żeby wytykać Deicide mniejsze lub większe wahania formy, wszak trafiały im się albumy powodujące tak różne odczucia jak „The Stench Of Redemption” i „Till Death Do Us Part”. Jednak od jakiegoś czasu, przynajmniej w mojej ocenie, wyraźnie idzie ku lepszemu, czego zupełnie niezłym — ba, zajebistym! — potwierdzeniem jest poziom In The Minds Of Evil na tle pojawiających się co dzień młodych gniewnych i deathmetalowych. Nie dość, że ta płytka wyjątkowo mi spasowała, to przy okazji nawet odrobinę zaskoczyła. Po prostu nie spodziewałem się, że Kevin Quirion będzie miał aż tak duży wpływ na ostateczny kształt materiału. Pomysły nowego (naturalnie jeśli nie liczymy jego działalności scenicznej) gitarzysty przepuszczone przez filtr „deicide” sprawdziły się znakomicie i w znacznym stopniu odświeżyły wizerunek zespołu, a w muzykę tchnęły więcej życia i zaangażowania. Swoje dorzucił — i to dużo obficiej niż zwykle — również Jack Owen, co przełożyło się na ciekawsze struktury utworów i garść technicznych zagrywek. Udana współpraca tych dwóch panów na koncertach pozwoliła im nabrać muzycznego zrozumienia i to, uwierzcie mi, słychać w spójności płyty. Automatycznie też odciążyli kompozytorsko Asheima, bo większość muzyki jest właśnie ich autorstwa. Strona gitarowa albumu nie powinna zatem budzić żadnych zastrzeżeń. Ale będzie, zwłaszcza u przeciwników… Ralph’a Santolli. Zmiana składu nie wpłynęła bowiem na ograniczenie melodyjnych zapędów i solowych cudeniek. Powiem więcej, In The Minds Of Evil jest jeszcze bardziej chwytliwy i gęściej dopakowany popisami od poprzednika – sprawdźcie sobie zwłaszcza „Fallen To Silence”, „Misery Of One”, „Between The Flesh And The Void” i „Trample The Cross”. Nie brakuje przy tym paru nowości (jak choćby przezajebisty riff po drugiej solówce w kawałku tytułowym), nietypowych zwrotów i mocno zróżnicowanego tempa. Godne pochwały jest to, że przy takim wypieszczeniu muzyka nie zatraciła fajnego oldskulowego charakteru, a rytmika wielu fragmentów automatycznie przywodzi na myśl klasyczne krążki zespołu. No proszę, wystarczyło trochę nowych patentów, trochę starych i sprawdzonych, plus więcej chęci do grania, no i sru – albumu słucha się wybornie! Czepiać mogę się tylko tego, co poprzednim razem – brzmienia. O ile gitary są OK, to z garami znowu nie wyszło, co rzuca się w uszy zwłaszcza w szybszych/gęstszych partiach. Ja wiem, że Jason Suecof długie lata przepracował w rozmaitych studiach i pewne doświadczenie siłą rzeczy posiada, ale mógłby się wreszcie nauczyć, jak poprawnie nagrać werbel, bo to nie pierwsza tego typu wtopa. Na szczęście to jedyna poważniejsza rysa na In The Minds Of Evil, na dodatek taka, do której można się w końcu przyzwyczaić. Sam materiał jest palce lizać!
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide
inne płyty tego wykonawcy:
Nie musiałem długo czekać na swoją ulubioną płytę w dyskografii kapeli, bo okazał się nią już debiut. Debiut ze wszech miar dobry, do poziomu którego nie udało się Malone’owi i spółce już nigdy doszlusować, choć nadal tworzą przecież płyty dobre, czy wręcz bardzo dobre. Wiem, że demo ma w tej materii inne zdanie i bardziej skłania się ku późniejszym albumom, ale on lubi koty, więc należy go pożałować i mu wybaczyć. Nagrany w minimalnym składzie A Celebration of Guilt to sztandarowy przykład melodyjnego tech deathu, który jest jednak bardziej męski (jako przeciwieństwo pedalskiego) niż overly manly man, konkretny i naprawdę deathowy. Najbliżej mu chyba do kanadyjskiej szkoły tech deathu i takich aktów jak Quo Vadis bądź Neuraxis, tudzież rodzimych dla Arsis wyziewów spod znaku Capharnaum, choć to oczywiście dość ogólne wskazówki. Jest Arsis bowiem tworem oryginalnym, różniącym się od ogółu melo-techu przede wszystkim szybkością, eksplozywnością, a nade wszystko umiejętnością wpisania w tą szybkość naprawdę nieprzeciętnych riffów i technicznych fajerwerków. Nie ma za to zbyt wielu przestojów i spowolnień ani powplątywanych w strukturę na poły instrumentalnych interludiów, toteż kawałki pędzą przed siebie niezmącone zbędnymi postojami. Cała płyta wręcz pachnie death/thrashowym feelingiem i motoryką, której nie powstydziliby się choćby dżentelmeni z Pestilence (skoro zostali już wywołani do tablicy). W połączeniu z ciekawymi i męskimi (ponownie) melodiami daje to wyśmienite efekty, bo płyta jest i ładna i można nią powkurwiac sąsiada. Braki kadrowe i konieczność wypełnienia większości wakatów przez biednego Malone’a wpływają jednak niekorzystnie na tę część sekcji, za którą właśnie James jest odpowiedzialny, czyli bas. Perkman w osobie Michaela van Dyne’a radzi sobie niezgorzej, jest szybki, precyzyjny i ma pomysł na siebie. Bas jednak ginie w gąszczu pozostałych dźwięków i mimo iż słychać, że jest, słychać także, że jakościowo odstaje. Mimo tego kawałki trzymają się dobrze i choć przydałby się prawdziwy basista – tragedii nie ma, bowiem kawałki są równie dewastujące i z Malonem. Jak na prawdziwego frontmena przystało opierdala gitary i wokale, a także całą stronę koncepcyjno-kompozycyjną. Większość z jedenastu kawałków to prawdziwe killery, którym nie brakuje ani radiowej przebojowości ani uderzeniowej dawki wybornego muzykowania. Do moich faworytów zaliczam jednak „The Face of My Innocence”, „Maddening Disdain”, „Seven Whispers Fell Silent” oraz „Carnal Ways to Recreate the Heart”, jak równiej schyłkową część „Wholly Night”, która przybrała formę swoistego outro. Warto to w sumie podkreślić, bo udało się Malone’owi zamknąć cały album w ładnej formie, z wprowadzeniem i zamknięciem. Nie każdemu chce się bawić w takie duperele, tym większy szacunek dla kompozytora. Nie pozostaje mi teraz już nic innego, jak tylko serdecznie zarekomendować to wydawnictwo i życzyć mnóstwa zabawy.
Od momentu wydania poprzedniego krążka w obozie Pestilence doszło do kilku, w tym także wirtualnych, zmian personalnych, w wyniku których do nagrań Obsideo przystąpiono z całkowicie odnowioną sekcją rytmiczną. Chociaż obecnego składu absolutnie nie należy traktować jako tego ostatecznego, nie miałbym nic przeciwko, gdyby dewastujący perkusję Dave Haley z Psycroptic zasilił zespół na dłużej. Powód jest prosty – w dużej mierze właśnie dzięki jego harcom za zestawem Zaraza stworzyła swój najlepszy album od chwili powrotu na scenę. Materiał, w dużym uproszczeniu, stanowi synergię co ciekawszych (a przy tym charakterystycznych) patentów z
Nie sądzę, by ktokolwiek, kto miał styczność z debiutem Vektor, miał jakiekolwiek wątpliwości dotyczące klasy muzyków i jakości tworzonej przez nich muzyki. Wydany w 2009 roku
Podniecenie związane z nowym projektem muzyków Asphyx, Gorefest i Thanatos rozwiało się już dawno temu, więc swoje dalsze istnienie Hail Of Bullets muszą uzasadniać kolejnymi płytami. Póki co udaje im się to bez najmniejszego problemu. Ba! Z podejrzaną wprost łatwością komponują albumy, które właściwie już w chwili wydania stają się klasykami wojennego death metalu. Wyjątkiem od tej reguły z pewnością nie jest III: The Rommel Chronicles, bo to materiał, który musowo sprosta oczekiwaniom wszystkich fanów tego super-zespołu. Innej opcji nie ma i być nie może! Holendrzy utrzymują zajebiście równy (a przy tym odpowiednio wysoki) poziom swoich wydawnictw, toteż nowy krążek może poszczycić się dokładnie tymi samymi atutami, co jego poprzednicy, a słucha się go równie dobrze. W żadnym wypadku nie jest od nich gorszy, ale już ze wskazaniem elementu, w którym mógłby je przewyższać — tak samo, jak z wyborem najlepszego kawałka — miałbym spory problem. No cóż, między wierszami można sobie doczytać, że niczego choćby odrobinę zaskakującego, jakichkolwiek odchyłów od znanego stylu (za wyjątkiem podejścia do tekstów, które można podciągnąć pod odrobinę kontrowersyjne) na III: The Rommel Chronicles nie ma. I, bądźmy szczerzy, być nie musi – nie taka jest przecież istota klasycznego, ociężałego death metalu ze szwedzkim rodowodem. III: The Rommel Chronicles to porządna porcja podanej w średnich tempach mielonki: z solidnymi, chwytliwymi riffami, miażdżącym brzmieniem (ponownie odpowiada za nie Dan Swanö), mocarną sekcją rytmiczną (bardzo fajnie uchwycono bas) i wymiotno-rozpaczliwym wokalem Martina van Drunena. Korzystając z prostych środków, Holendrzy tworzą dobrze zamiatające utwory, których siła tkwi chyba w tym, że są tak zajebiaszczo naturalnie prowadzone, nie wymagają wielkiego wysiłku intelektualnego i mają akurat tyle melodii, by jeden od drugiego bez problemu odróżnić. Bez taniego efekciarstwa, wymyślnej oprawy i teledysku ze szmatą na dyndającej kuli, muzyka Hail Of Bullets i tak robi porządne wrażenie. Dodatkową zachętą do zapoznania się z III: The Rommel Chronicles powinien być fakt, że krążek w bezpośredniej konfrontacji wypada trochę ciekawiej (także brzmieniowo) niż popełniony w międzyczasie — i w sumie podobny stylistycznie —
Black/thrash znów ma się dobrze. Co więcej, już jakiś czas temu przestał być synonimem muzycznych ignorantów i nieudaczników, co przy pomocy telefonu komórkowego z mikrofonem, gitary po tacie i zestawu garnków wygrywają hymny na chwałę Szatana. Teraz i zaplecze jest naprawdę porządne i muzycznie w kulki nie lecą. Jedną z takich kapel właśnie, kapelą, której lektura nie przyprawia o torsje, jest amerykański kwintet Skeletonwitch. Co prawda wydali krążek w 2013 roku, dziś jednak przyjrzymy się ich wcześniejszemu longplejowi pt. Forever Abomination, bo ostatniego nie zdążyłem jeszcze odpowiednio przemaglować. Album to 11 kawałków upchniętych w nieco ponad 30 minutach muzyki. Ujmując to krótko – uwijają się chłopaki jak w ukropie. Rozwiązanie to dobre, bo utwory nie dłużą się, od początku do końca płyty w muzyce coś się dzieje, a intensywność przeżyć jest dzięki zwartości kompozycji zwielokrotniona. Muszę jednak oddać sprawiedliwość muzykom, bo nawet gdyby utwory trwały średnio po cztery, a nie jak teraz – dwie i pół, minuty, nudzić by się nie było jak. Kompozycje są naprawdę dobrze przemyślane i mimo, bardzo bezpośredniej i grubo ciosanej przecież, stylistyki, na monotonię nie można narzekać. Płyta zmianami stoi: zwrotki, interludia, solówki, spowolnienia i nagłe galopady i kolejne solówki – wszystko to czyni muzykę Skeletonwitch naprawdę różnorodną i barwną. Akcenty rozkładane są mniej więcej równo pomiędzy wokale, gitary (choć te może bardziej) i sekcję, uwypuklając raz melodie i talenty kompozytorskie, innym razem rytmy i umiejętności manualne, a jeszcze innym warstwę wokalno-tekstową. Każdy z muzyków ma możliwość zaprezentować się z jak najlepszej strony i, wierzcie – szansę tę wykorzystuje. Przejdźmy do kompozycji. Na płycie nie ma kawałków słabych i choć wszystkie są do siebie w istocie podobne, każdy jest inny i od nowa rozbudza zainteresowanie muzyką. Niekwestionowanym liderem jest jednak „This Horrifying Force (The Desire to Kill)”, bo to, co w muzyce Skeletonwitch najlepsze, utwór ten rafinuje i podaje w najczystszej postaci. Prawdziwy killer. Pozostałe, i nie skłamię tu specjalnie, wchodzą mi równie dobrze, bo każdy ma moment chwały, którego nie posiadają inne. „This Horrifying Force (The Desire to Kill)” jest zaś sumą owych momentów chwały zebranych w jeden, czterominutowy, utwór. I po raz kolejny w niedługim czasie pragnę zwrócić uwagę na okładkę, bo jest niesamowicie klimatyczna, świetnie oddaje zawartość albumu i dopełnia naprawdę zajebistą muzykę odrobiną komiksowego surrealizmu.
Francuzi z Dysmorphic na poważnie zaprezentowali się światu dość niedawno, bo w 2010, wydając własnym sumptem przyzwoitą epkę. Nie był to materiał szczególnie zapadający w pamięć, do tego brzmiał przeciętnie, toteż nie spodziewałem się, że zespół szybko przeskoczy do wyższej, słuchalnej ligi. Minęły jednak trzy lata, i oto w moim odtwarzaczu kręci się pełnoprawny debiut kapeli, firmowany zresztą przez Unique Leader, którzy ongiś byli ostoją właśnie takiego grania. Debiut to naprawdę udany, ciekawy, solidnie kopiący, a przy okazji skierowany do precyzyjnie określonej (czyli dość wąskiej) grupy słuchaczy. Techniczny death metal uprawiany przez Dysmorphic, jak na moje ucho, inspirowany jest przede wszystkim Psycroptic (zwłaszcza z drugiej i trzeciej płyty), rodzimym Gorod oraz pierwszymi dokonaniami Spawn Of Possession, co zresztą świadczy o niemałych ambicjach muzyków. Pierwsze skojarzenie pogłębiają wysunięte do przodu, mocno striggerowane centralki (i tremola w stylu Dave’a Haley’a), drugie – podejście do dziwnie pokręconych melodii, zaś trzecie – struktury i ogólne wrażenie, plus fakt, że pasują mi do wyliczanki. Chłopaki łoją na całego, robiąc użytek z wszystkich strun i baniaków, jakie im bozia dała, ale na pewno nie są aż tak popierdoleni, jak wymienione bendy. To znaczy jeszcze nie są, bo ani chęci ani predyspozycji zdaje się im nie brakować. Wystarczy, że mocniej popracują nad aranżacjami, żeby każdy kawałek przyciągał czymś wyjątkowym albo zaskakującym, a będzie można ich wymieniać wśród najlepszych. Póki co pewne braki kompozycyjne (bo nie warsztatowe) niekiedy dają o sobie znać, choć i tak jest to poziom, którym mogą zawstydzić niejeden bardziej uznany zespół. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak polecić waszej uwadze A Notion Of Causality i dalszą działalność Dysmorphic. Ósemka może i trochę na wyrost, ale są duże szanse, że będą z nich porypani ludzie.
Broken Hope to zespół kultowy! Tak nagle. Tego kultu nie było, gdy nagrywali swoje najlepsze płyty; nie było go także w 2010 roku, kiedy wieloletni wokalista Joe Ptacek popełniał samobójstwo; no i w końcu nie było go dwa lata temu, gdy o reaktywacji nikt nawet poważnie nie wspominał. Teraz nie dość, że Broken Hope kultem wręcz ocieka, to można poczytać sobie wypisywane hurtem bzdury, jakie to ze
Ocenienie tego albumu przychodzi mi z największym trudem, bo materiał zawarty na nim nie należy ani do prostych, ani łatwych do nazwania i zidentyfikowania, ani jakoś ujmująco przyjemnych i lekkostrawnych. Prawdą jednak jest, że po lekturze wydawnictwa narasta w człowieku jakieś dziwne poczucie dumy, tym większe, im większa frajda z płyty. Brzmi to może nieco komicznie, ale tak właśnie jest – po każdym kolejnym okrążeniu jakoś lepiej na siebie patrzę z tego tylko powodu, że dotrwałem do końca, po dotrwaniu nie zrzygałem się i coś tam z płyty zrozumiałem. I to zrozumienie sprawia, że czuję się bardziej, bardziej niż inni w każdym razie. Wiem, wiem – płytkie to jak kałuża na niemieckiej autostradzie, ale nie będę z tym walczył, bo to wszak pozytywne uczucie. Natomiast wspomniana duma bierze się z prostego porównania siebie samego oraz typowego zjadacza metalowego chleba, który przy dźwiękach bardziej skomplikowanych niż polka na trzy takty wymięka jak fujarka podczas oglądania pornosa, gdy kochana mamusia wraca do domu nieco wcześniej niż zwykle. Wszystko to, co opisałem bierze się stąd, że Amerykańce postawili na chaos, dysharmonie, mocne przestery, brak schematów, zapożyczenia z innych gatunków muzycznych i ogólne pomieszanie z poplątaniem. Późnych Gorguts, Behold the Arctopus z australijskim Portal pomieszaniem, przynajmniej w części „metalowej” płyty oraz motywu z Gwiezdnych Wojen. Tempa są więc co najwyżej średnie, z każdego kawałka wali sporo pustej przestrzeni, melodie (o ile można mówić o jakichkolwiek) są dziwne plus do tego nieco garażowego brzmienie i to wszystko do kupy czyni The Sum of All Fossils tym, czym jest. Fani klasycznych produkcji raczej nie znajdą na płycie zbyt wiele dla siebie, choć muzycy ze dwa czy trzy razy — i to chyba dla przyzwoitości i udowodnienia, że muzykować jednak potrafią — jadą tradycyjnym deathem z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wydaje się nawet, że kilkukrotnie zahaczają o granie techniczne, nie trzymają się jednak tego zbyt kurczowo i szybko wracają w bardziej eksperymentalne, awangardowe i pewnie równie skomplikowane i odjechane klimaty. Z tego powodu trudno ocenić umiejętności muzyków, nie mam jednak obaw, żeby mieli jakieś w tej materii niedobory. Co się zaś tyczy kompozycji, to — jak już wspomniałem — są pojebane i próżno się ich spodziewać w radiu. Niemniej jednak, takie np. „Fossil Record”, „The Prospects of Rejection” bądź „As If Bathed in Excellence” potrafią wciągnąć i umilić czas. Wisienką na torcie niech będzie ciekawa okładka, której klimat doskonale oddaje zawartość albumu. The Sum of All Fossils to debiut Amerykanów, debiut ambitny i zdecydowanie nie dla każdego. Mimo całej swojej trudności i undergroundowości wydaje mi się jednak, że na 7,5 zasługuje. Po prostu, bez żadnych kredytów zaufania czy na zachętę. Jest tego najzwyczajniej w świecie wart. Z przyjemnością czekam na album nr 2.
Rarities to po angielsku rarytasy… Ciekawostki – taki, moim zdaniem, byłby dużo trafniejszy tytuł dla tego kompilacyjnego wydawnictwa. Za podstawę tracklisty robią tu ładnie wyczyszczone nagrania popełnione w studiu Radia Katowice w 1982 oraz kawałki z Jarocina z 1984. Towarzyszą im utwory dotąd niepublikowane, jak choćby niepowodujący uniesień instrumental z sesji „Róż” (ponoć jeden z dwóch – ja się pytam, czemu nie zamieszczono drugiego?) czy — najbardziej zwracająca uwagę — angielska wersja „Porwanego Obłędem”. W sekcji multimedialnej dorzucono nawet teledysk do tego ostatniego – nic nie widać, nic nie słychać, ale fajnie, że jest.


