No, no, no… zanim się człowiek obejrzał, od ostatniej normalnej płyty Therion upłynęło ponad dziesięć lat! Ech, trzeba było przeszło dekady mniej lub bardziej nieudanych eksperymentów i mnożenia zapchajdziur, żeby Christofer wreszcie przypomniał sobie, że gdzieś tam istnieją także normalni fani, którzy niekoniecznie są wielbicielami francuskiego vintage popu tudzież są skłonni przez trzy godziny siedzieć z nosem w libretcie. To właśnie dla takich ludzi przedsiębiorczy Szwed przygotował 45 minut materiału jednoznacznie nawiązującego do tego, co kiedyś podobało się wszystkim, a jemu przyniosło bodaj najwięcej kasiorki – bliźniaków „Lemuria” i „Sirius B”.
W rezultacie dostaliśmy powrót do „piosenkowego” oblicza Therion, z niemal wszystkimi jego charakterystycznymi cechami, tyle że niestety na niższym poziomie i w rażąco budżetowej oprawie. Leviathan jest dość spójny od strony muzycznej (bo lirycznie to miszmasz dorównujący bliźniakom), ale przy tym nierówny i mocno odtwórczy. W odstawkę poszły rozbudowane formy i rozmach znane z „Sitra Ahra”; praktycznie wszystkie utwory oparto na prostym schemacie zwrotka-refren z jakimś, nie zawsze obecnym, minimum urozmaiceń. Oczywiście nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że zespół zbyt często popada w straszne banały, balansuje na granicy autoplagiatu albo zalewa słuchacza słodkimi melodiami.
Poza tym odnoszę wrażenie, że Leviathan to krążek z lekka przegadany, co znajduje odbicie zwłaszcza w przydługiej liście zaproszonych (opłaconych?) wokalistek i wokalistów. Ponadto Christofer do dyspozycji miał jeszcze (półamatorski?) chór składający się z około 30 osób płci obojga. W tym także nie widziałbym problemu, gdyby nie dyskusyjny poziom niektórych gości. W „Tuonela” zespół sięgnął po fińską tematykę, skoczne fińskie klimaty, więc z rozpędu i wokalistę ściągnął stamtąd – padło na Marco Hietalę (tak, to ten z Tarot i Nightwish) z jego wkurwiającymi zaśpiewami. Dalej – niejaka Taida Nazraić chyba nie do końca radzi sobie z angielskim, bo jej akcent (szczególnie w „Die Wellen der Zeit” – to taka ogniskowa mruczanka) jest co najmniej zastanawiający. Jeszcze gorzej wypada Rosalía Sairem, która ewidentne braki w technice próbuje zamaskować forsując głos, a zaangażowano ją chyba tylko ze względu na znajomość hiszpańskiego. Co znamienne – to właśnie ją słychać w dwóch najsłabszych numerach na płycie. Najbardziej do myślenia daje jednak to, że dla nominalnej wokalistki Lori Lewis — najlepszej, jaką Therion kiedykolwiek miał w składzie — znalazło się miejsce tylko w czterech utworach. Żeby tak marnować jej potencjał? Niepojęte!
Sama muzyka z Leviathan broi się nawet nieźle, choć niektóre fragmenty mają tyle wspólnego ze świeżością co Bosak z Ludowym Frontem Wyzwolenia Judei. Naprawdę dobrze wypadają „Psalm Of Retribution” i „Nocturnal Light”, czyli utwory, w których zachowano przynajmniej pozory poważnego klimatu – są dłuższe niż wynosi średnia albumu, mają kiedy się rozwinąć, więcej w nich subtelności i są ciekawiej zaaranżowane. Na plus zaliczam także stosunkowo żwawy „Aži Dahaka” z fajnymi odniesieniami do „Theli” (i pomimo odniesień do disneyowskich kreskówek) oraz dość ciężki jak na standardy Leviathan „Eye Of Algol” (pomimo wycia wokalistki). Zgodnie z tradycją „Vovin” i „Deggial” wciśnięto tu także kawałek powerowy, „Great Marquis Of Hell”, który na pewno spasuje miłośnikom patataj spod znaku Rhapsody. Ogólnie muzyka jest miła, lajtowa, bardzo melodyjna i niezbyt wymagająca – taka dla mas. No i niestety, jak na produkt dla mas, brzmi… tanio; zwłaszcza cała symfonika, którą wyciśnięto z klawiszy, nie zaś z żywej orkiestry. Jakoś mi to nie pasuje do zespołu tej klasy.
Skoro nadszedł czas na podsumowanie, to podzielę się z wami pewną zaskakującą ciekawostką. Leviathan wchodzi całkiem dobrze – z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz lepiej. I choć te słabsze numery niczego z czasem nie zyskują, to łatwiej przejść nad nimi do porządku dziennego, by cieszyć się z garstki hajlajtów. Koniec końców cały materiał jest czymś na kształt guilty pleasure – w sumie wstyd go słuchać w obecności świadków, jednak ogólnej przystępności odmówić mu nie można.
ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se
inne płyty tego wykonawcy:
Cerebral Effusion, jeśli bierzemy pod uwagę aktywne kapele, należy do najbardziej znanych i cenionych na świecie przedstawicieli hiszpańskiego death metalu. U siebie w kraju są już weteranami, dorobili się statusu mistrzów gatunku i niewiele brakuje, żeby ludzie nosili ich na rękach. Wszystkie te peany pod ich adresem są, a i owszem, do zaakceptowania, ale tylko pod warunkiem, że stosuje się punkty za pochodzenie. U nas takie lewackie wynalazki nie przechodzą, a średniak pozostaje średniakiem, choćby nawet wykiełkował z kokosa na Zanzibarze.
Skoro dwudziestoletni piłkarze z naszej pastwiskowej ligi trzaskają autobiografie jak pojebani, to nie widzę nic dziwnego w tym, że — już w wolnym świecie — podejście do takiej książki zrobił ktoś, kto dla odmiany ma w życiu jakieś osiągnięcia. W ten sposób — i z tajemniczym współudziałem wielbionego na Wyspach Brytyjskich Joela McIvera — powstała autobiografia jednego z najbardziej charyzmatycznych i rozpoznawalnych wokalistów w dziejach death metalu – Davida Vincenta. Uwolnić furię opatrzył wstępem znajomy autora – astrofizyk Matt Taylor, członek Europejskiej Agencji Kosmicznej. Za polską edycję odpowiada wydawnictwo In Rock, które zadbało o efektowny wygląd publikacji (twarda oprawa, kolorowa wkłada ze zdjęciami) i minimalny poślizg względem wersji angielskiej.
Ten grecki zespół zaliczył dyskretny, choć całkiem przyzwoity debiut, na którym zaprezentował podziemną (brzmienie…) i uproszczoną wersję tego, co ongiś grali Hate Eternal czy — bardziej aktualnie — ich krajanie z Inveracity i Mass Infection. Wstydu nie robili, lecz była to jedynie rozgrzewka przed tym, co przygotowali na krążku numer dwa. Muzyka na Consuming The Infinity jest równie nieoryginalna i wtórna, co na „Disgusting Cruelty Of Homicide”, jednak jej poziom już robi wrażenie. Abnormal Inhumane poprawili się w absolutnie każdym aspekcie — mimo iż niektórym nie spodobała się zmiana tematyki z krwawej na kosmiczną — i zasłużenie awansowali do europejskiej czołówki takiego łomotu. Przynajmniej w teorii.
Mass Infection dali się poznać szerszej publiczności (ta hiperbolizacja była niezamierzona) za sprawą „Atonement For Iniquity” z 2007 roku, na którym w co lepszych fragmentach zespół ocierał się nawet o przeciętność. Od dołu… Rok później Grecy wymienili perkusistę i już z nim w składzie zmajstrowali całkiem przyzwoite czteroutworowe promo, które zapewniło im kontrakt z Pathologically Explicit Recordings. To właśnie dla Hiszpanów zespół nagrał przełomowy The Age Of Recreation – tym materiałem jednoznacznie zdefiniowali styl i stworzyli zalążki własnego brzmienia.
To się nazywa wiara w twórczy potencjał! Nie dość, że Grecy — dzieląc obowiązki między Ectoplasma a Vultur — z zadziwiającą częstotliwością wypuszczają nowe wydawnictwa, to za każdym razem starają się poprawić, podejść do tematu nieco inaczej czy też zaproponować coś nowego. I dobrze na tym wychodzą, zważywszy na to, że poruszają się w dość ograniczonych ramach gatunkowych. Nie powinno zatem zaskakiwać, że White-Eyed Trance nie przynosi żadnych drastycznych zmian stylu, a jednocześnie nieznacznie przewyższa poprzednie materiały.
Stortregn zaistnieli w mojej świadomości stosunkowo niedawno, bo za sprawą „Emptiness Fills The Void”, a że pozostawili po sobie naprawdę dobre wrażenie, z pewnym zainteresowaniem wypatrywałem następcy tamtego krążka. Po kilkudziesięciu sesjach z Impermanence mogę spokojnie stwierdzić, że Szwajcarzy nie zawiedli fanów. Wprawdzie ich styl to ciągle nie do końca moja bajka, aaale materiał jest na tyle zadziorny i sprawnie poskładany, że słuchało mi się go całkiem przyjemnie. Co nie znaczy, że zostanie ze mną na zawsze.
Wydawać by się mogło, że tak duży i wpływowy band powinien się dorobić porządnej koncertówki jeszcze w połowie lat 90. ubiegłego wieku, u szczytu formy i popularności, ale o dziwno do tego nie doszło. Trzeba było rozpadu i reaktywacji zespołu oraz kolejnego wybuchu zainteresowania jego poczynaniami, żeby ktoś wreszcie wpadł na pomysł uwiecznienia scenicznych popisów mistrzów brutalnego death metalu na kawałku błyszczącego plastiku. I to był strzał w dziesiątkę, bo to, z czym mamy do czynienia na The Close Of A Chapter, to soniczna miazga w najlepszym wydaniu.
Oczekiwanie na drugi album Luciferion trwało długo, bardzo długo. A gdy już go dostaliśmy, okazało się… że jednak go nie dostaliśmy. Zamiast pełnoprawnego następcy
Cały pomysł stojący za Gruesome to, według oficjalnej wersji, chęć oddania hołdu dziedzictwu Death. A już tak mniej oficjalnie: ludzie stojący za Death To All potrzebowali jakiegoś niedrogiego w utrzymaniu supportu na organizowane przez siebie trasy. A cóż mogło sprawdzić się lepiej niż zmontowany naprędce projekt, który quasi-coverami rozmiękczy miłośników oldskulowego (czyli z okresu Combat Records) oblicza Death? Pomysł — o zgrozo! — chwycił i w krótkim czasie Relapse zrobili z Gruesome gwiazdę takiego grania, choć w przeciwieństwie do działających już wcześniej Skeletal Remains, Morfin i Rude ekipa Matta Harvey’a ma do zaoferowania jedynie mało subtelne podróbki i relatywnie duże nazwiska.


