2 października 2013

Theory In Practice – Third Eye Function [1997]

Theory In Practice - Third Eye Function recenzja okładka review coverZałamuje mnie to, ale niestety trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – Theory In Practice mają u nas branie porównywalne z tureckimi swetrami w romby. Ja rozumiem, że to ogólnie niedoceniany i z niezrozumiałych względów pomijany band, no ale kurwa bez przesady! Przynajmniej ja nie będę miał sobie nic do zarzucenia, jeśli w paru słowach opiszę i polecę wam jeszcze do kompletu debiut tego nietuzinkowego zespołu. Płyta powstała w nienajlepszym dla szwedzkiego death metalu czasie, nikt się wówczas nie zabijał o nowe formacje, a już szczególnie takie, które proponowały ożywcze i techniczne granie. Stąd też wydawcy dla Third Eye Function czwórka Szwedów musiała szukać aż w pieprzonym Singapurze. Na szczęście później, po przejściu do Listenable, mieli już trochę lepiej, choć wciąż nie z górki – o czym dobitnie świadczy ich obecny status. Wracając do płyty, materiał nagrano w osławionym Sunlight, czyli miejscu, które ze skomplikowanym graniem nigdy nie miało wiele wspólnego, ale koniec końców nie był to chyba zły wybór, bo wysokie umiejętności muzyków zapewniły maksymalną osiągalną czytelność, a Tomas Skogsberg – klasyczny szwedzki ciężar. Takie połączenie zaowocowało dość oryginalnym brzmieniem, które pewnie byłoby nawet rozpoznawalne, gdyby nie fakt, że płyta przeszła bez echa. Wszystkie kawałki na Third Eye Function są utrzymane na podobnym, dodajmy że wysokim, poziomie, co jednak nie przeszkadza we wskazaniu kilku szczególnych hajlajtów, bo Theory In Practice to nie tylko wyborna technika, skomplikowane struktury, ale i spora chwytliwość. Numero uno to oczywiście „Astral Eyes” z pojechanym motywem na klawiszach, dość wolnym tempem i paroma pokręconymi riffami. Wskazałbym też na „World Within Worlds”, który wybija się wyrastającą ponad średnią dawką agresji oraz klawiszową solówką – jak nienawidzę takich rozwiązań, to tu wysłuchałem z przyjemnością, bo znakomicie wpisuje się w klimat kawałka i uzupełnia partie gitary. Ponadto na specjalne wyróżnienie zasługują fragmenty — choćby w „Self Alteration” i „Third Eye Function” — w których Johan Ekman i Peter Sjöberg pokazują, jak można zaszaleć na akustykach bez popadania w ckliwe balladki – klasa sama w sobie! Wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku i naprawdę nie mam pojęcia, czemu taki album (i zespół przy okazji) nie wzbudza choćby szczątkowego zainteresowania.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 września 2013

Oliva – Raise The Curtain [2013]

Oliva - Raise The Curtain recenzja okładka review coverBóg jeden raczy wiedzieć, co siedzi w głowie Jona Olivy. Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi, dlaczego Raise the Curtain wydano pod szyldem Oliva, a nie Jon Oliva’s Pain na przykład. Jeżeli jest ktoś, kto jest w stanie dowieść bez cienia wątpliwości, że „to przecież zupełnie inna muzyka, inne emocje i w ogóle nowa jakość” i nie leci przy tym w chuja, to ma ode mnie kratę browara. Słowo się rzekło. Ale nie o problemach artysty z określeniem własnej tożsamości miało być, lecz o najnowszym dziecku Jona Olivy — wywołanym już do tablicy albumie — Raise the Curtain. Jedenaście utworów w stylu bardziej Jon Oliva’s Pain niż Savatage, choć to przecież prawie jedno i to samo, niemal godzina raczej rockowego niż metalowego grania, choć to też żadna nowość, a wszystko to w arcy charakterystycznym stylu amerykańskiego muzyka i kompozytora. Póki nie znajdzie się ktoś, kto skutecznie mnie przekona, że Oliva to nie Jon Oliva’s Pain, będę się uparcie trzymał własnej wersji, tzn. uważał, że poza inną nazwą (ale też bez przesady, Sherlocka by nie zwiodła) trudno się doszukać nawet najdrobniejszych zmian w stylu, feelingu, melodiach, technice bądź czymkolwiek innym. Prawda jest taka, że gdyby krążek wydano pod szyldem Jon Oliva’s Pain, albo nawet Savatage, nawet najbardziej zagorzali fani tych zespołów (czyli ci sami ludzie, de facto) nie zorientowaliby się, że właśnie ktoś ich robi w konia i obcują z zupełnie nowym bytem na scenie muzycznej. Łyknęliby Raise the Curtain jak Sawicka łapówkę (żeby jednak nie ciągano nas po sądach przyznam, że zrobiono to tylko dzięki wyjątkowo parszywej prowokacji, w ogóle niezgodnej z prawem i że agent Tomek miał włosy na żelu i ogólnie chujowo to zrobili, bo zrobili to chujowo). Ale… ale nie zmienia to faktu, że opisywany dziś krążek, mimo całej rzeszy podobieństw, ma jeden element, który sprawia, że można się zorientować, iż mamy do czynienia z nową kapelą. A tym elementem jest – stetryczenie i zaawansowanie wiekowe frontmena. Album, mówiąc po ludzku, jest bez ikry. Jeszcze pierwsza połowa daje radę, jest kilka ładnych, naprawdę solidnych riffów i pomysłów, ale z czasem jest coraz słabiej i ogólne wrażenie jest takie, że krążek się wlecze i ślamazarzy. Savatage i JOP zawsze miały w swoim repertuarze ballady i nigdy mi to nie przeszkadzało, ale nawet one miały w sobie jakieś życie, jakąś moc, coś, co sprawiało, że chciało się ich słuchać. Tutaj tego brakuje. Mimo kilku niezłych pozycji, uczucie mam takie, jakbym właśnie słuchał muzyki dla emerytów. To uczucie dominuje po lekturze i odsuwa w niepamięć te dobre, na swój sposób z pazurem kawałki, które Jon wie przecież jak komponować i wie jak zagrać. Trochę jestem zawiedziony, przyznam, Raise the Curtain; po kapitalnym „Festivalu” spodziewałem się albumu równie dobrego, pełnego pasji i życia, a dostałem taki trochę półprodukt, dający się słuchać wprawdzie, ale jednak odstający od czołówki. Mam nadzieję więc, że Oliva pozostanie marką dla dziadków, a JOP dalej będzie nagrywał solidne, heavy metalowe albumy.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2013

Vengeful – The Omnipresent Curse [2009]

Vengeful - The Omnipresent Curse recenzja reviewVengeful to jeszcze średnio znany przedstawiciel drugiej ligi kanadyjskiego death metalu, który na awans do ekstraklasy swego kraju szanse ma raczej marne, ale prezentuje się na tyle dobrze, że warto się tym zespołem choćby na chwilę zainteresować, przymykając naturalnie oko na koszmarną — a konsekwentnie utrzymywaną — oprawę graficzną ich wydawnictw. Na The Omnipresent Curse Kanadyjczycy się nie pierdolą w mroczne zawodzenie i od pierwszych sekund rozkręcają swą machinę w sposób bardzo obiecujący, żeby już pod koniec „Forsaken” napierać dość intensywnie. Ważenie skomasowanego, chaotycznego ataku potęguje mocno zagęszczone, zwłaszcza w niskich rejestrach, brzmienie. Właśnie przez te doły przy pierwszym kontakcie z materiałem wyłania się z niego tylko jednorodna, zamulająca ściana brutalnego hałasu i dlatego trzeba nieco więcej czasu (co za zawodowy rym!), żeby odkryć prawdziwe, a przynajmniej wyrastające ponad napierdol, zalety tego krążka. Z techniką, jak to Kanadyjczycy, muzycy Vengeful (a przynajmniej ludzie, którzy ten materiał nagrywali – wkładka nie do końca wyjaśnia, kto za co odpowiada) problemów nie mają, jednak nie znajdziecie na płycie żadnych wymyślnych popisówek – oni postawili na zwartą, prawie monolityczną całość, w której — odnoszę wrażenie — chodzi bardziej o przytłoczenie słuchacza niż zaimponowanie mu sprawnością paluchów. Potwierdzeniem tych przypuszczeń może być konstrukcja, układ albumu. Kolejne kawałki nie są przesadnie rozwlekłe, jest ich niewiele i przelatują dość szybko, podejrzanie szybko, bo materiał trwa 50 minut, więc coś tu musi być nie tak… Wszystko wyjaśnia się przy okazji „Transcending” – 21-minutowego kolosa, w którym dzieje się naprawdę dużo, a klimat i zagęszczenie struktur sięgają zenitu do tego stopnia, że numeru nie powstydziłby się Gorguts – i jest to o tyle pewne, że gościnnie w kilku miejscach wydziera się tu sam Luc Lemay. Nie ukrywam, że to właśnie obecność tego jegomościa była dla mnie najmocniejszym argumentem przy wyborze tej płyty, ale na szczęście na genialnym muzyku Gorguts plusy The Omnipresent Curse się nie kończą i dlatego pieniędzy wydanych na płytkę nie uważam za zmarnowane. Niby średniak, a sprawnie robi swoje.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/VengefulOfficial/
Udostępnij:

23 września 2013

Mortal Sin – Psychology Of Death [2011]

Mortal Sin - Psychology Of Death recenzja okładka review coverMortal Sin to jedna z pierwszych thrashowych załóg z Australii, a ich bardzo kalifornijski debiut „Mayhemic Destruction” to pierwszy australijski longplej thrashowej proweniencji. Dziś jednak nie czas na dywagacje o debiucie, lecz na kilka słów o ostatnim krążku muzyków – Psychology of Death z 2011 roku. Ale od początku. Historia kapeli przypomina brazylijskie telenowele, w których bohaterowie schodzą się i rozchodzą, zdradzają, walczą po sądach i obrażają się na siebie nawzajem. W chuj thrashowe podejście, nie ma co. Oficjalnie zespół zakończył swoją działalność w 2012 roku, ale jako że już wcześniej zdarzały im się „oficjalne zakończenia”, więc i tym razem nic nie wiadomo i może jeszcze czymś zaskoczą. Ale historia muzyków jest ciekawa także z innego powodu – przez całą swoją działalność więcej byli w rozpadzie, niż nagrali krążków. Pięć albumów w całej karierze to dość mało, sami przyznacie. Ale przecież nie o ilość, lecz o jakość chodzi, więc jak to z tą jakością? Ano tak se. Chociaż, chociaż… Psychology of Death aż taki znowu przeciętny nie jest. A przynajmniej nie cały, nie od początku. Otwierający album, tytułowy „Psychology of Death” oraz „Paralysed By Fear” to naprawdę rasowe thrashowe kawałki z mięsistymi riffami, dynamiczną sekcją, dobrą motoryką i wpadającymi w ucho melodiami. Coś na kształt ostatnich krążków Death Angel i późnego Kreatora. Niestety, czym później, tym mniej oryginalnie i nudniej. Utworom brakuje werwy i mijają bez większej podniety. Kilku dodatkowych momentów uciechy dostarczają fragmenty „Doomed to Annihilation” i refren „Down in the Pit”, choć niestety nie wpływa to jakoś specjalnie na ogólny odbiór albumu. Album nie zapada w pamięć – to jest problem Australijczyków. Warsztatowo nie można się przyczepić właściwie do niczego, podobnie z brzmieniem i realizacją, niestety kompozycje to odczuwalnie niższa liga i efekt tego jest taki, że jakoś nie ciągnęło mnie do kolejnych odsłuchań. Przy takiej ilości bardziej wyrazistych i wciągających albumów, dalsza lektura Psychology of Death wynikała w sumie z recenzenckiej rzetelności. I mimo iż album nie odstaje od średniej światowej, pozostaje tylko średnią światową.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortalSin.Band
Udostępnij:

20 września 2013

Exhumed – Necrocracy [2013]

Exhumed - Necrocracy recenzja reviewExhumed nagrali kolejną bardzo dobrą płytę… I chociaż powinienem się z tego powodu cieszyć, trochę mnie to martwi. Niestety, mimo iż Necrocracy zajebistością wprost ocieka i przerasta większość tego, co się obecnie wydaje, nie dorównuje „All Guts, No Glory” sprzed dwóch lat. Wiadomo, Amerykanie kompletnie pozamiatali swoim czwartym krążkiem, toteż oczekiwania w stosunku do jego następcy były przeogromne. Dlatego też Necrocracy z początku rozczarowuje – z jednej strony słucha się go świetnie, raz za razem, chłonąc z apetytem każdy kawałek, a z drugiej ciągle utrzymuje się wrażenie, że coś jakby nie trybi, czegoś brakuje. Wydaje mi się, że szkopuł (problem?) tkwi w prostym fakcie, że album jest trochę inny od poprzedniego — bo musicie wiedzieć, że Exhumed nie poszli na łatwiznę i nie nagrali kopii „All Guts, No Glory” — i mimo wszystko odrobinkę mniej fajny. Bez wątpienia wpływ na aktualny styl zespołu miały zmiany w składzie: wrócił Bud Burke ze swoimi patentami na solówki (i rzyganie), gary dewastuje Mike Hamilton z Deeds Of Flesh (więc o poziom blastów można być spokojnym), zaś Rob Babcock oprócz obsługi basu zapodaje solidne niskie wokale. Elementy grind poszły w odstawkę, utwory stały się bardziej rozbudowane, zróżnicowane, a poza tym jeszcze mocniej zaakcentowano w nich chwytliwość, dzięki czemu mamy do czynienia z muzyką będącą wypadkową „Tools Of The Trade” i „Heartwork”, co — jak myślę — wielu prawdziwym fanom Anglików przypadnie do gustu. Fanom Exhumed już niekoniecznie, a przynajmniej nie od początku – bo naprawdę nie trzeba wielu przesłuchań Necrocracy, by polubić i docenić ten krążek. Nawet nie będę próbował wskazywać najlepszych kawałków, bo skończę wymieniając wszystkie. Niech wam starczy zapewnienie, że poziom prezentują bardzo wysoki i każdy z nich jest perłą niezbyt nowoczesnego, ale za to brutalnego i wpadającego w ucho death metalu – z charakterystycznymi riffami, dobrymi melodiami, dużą ilością solówek i rytmiką przywodzącą na myśl najlepsze lata Carcass. Jakby tego było mało, Amerykanie potrafią również zaskakiwać, czego najlepszym przykładem jest akustyczna wstawka w „Dysmorphic” w stylu Testament (!) z „The New Order” (!). Całość spięto znakomitym soczystym brzmieniem, które robi chyba jeszcze większe wrażenie (sekcja!) niż to na poprzednim albumie, a już na pewno może być postawione jako wzór w przypadku takiego grania. Podsumowanie może być tylko jedno: Necrocracy doskonale wypełnia lukę po Carcass, szczególnie teraz, gdy wbrew rozsądkowi Carcass wciąż istnieje.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

17 września 2013

Hellcannon – Infected With Violence [2010]

Hellcannon - Infected With Violence recenzja reviewWystarczy jeden, krótki rzut oka na okładkę i w zasadzie wszystko staje się jasne. Podobieństwa do weteranów z Sarcofago nie kończą się bowiem na logo, które nawet bez złej woli można uznać za plagiat. Zresztą nie tylko w Sarcofago wsłuchiwali się młodzi Amerykanie kombinując nad swoim bandem – wesoły świat black/thrashu napierdala po uszach od najsamuśniejszego początku. I to napierdala z rozmachem, jakby debiutancki Infected with Violence był którymś z kolei krążkiem muzyków, a nie właśnie debiutem. Chłopaki wiedzą, czego chcą i realizują swój plan w 100%. Wyrazy szacunku za — tak rzadką w dzisiejszym świecie — dojrzałość muzyczną i świadomość własnego stylu. Warto przy tym zaznaczyć, że Amerykanom bliżej do późniejszych wydawnictw Sarcofago niż dosyć nieopierzonych początków. I tak, Hellcannon kieruje się raczej ku brutalizmowi i niemałej dozie technicznych fajerwerków, podanych jednak na tacy czystego i współczesnego brzmienia. Wszystkie triki przewidziane przez muzyków docierają do uszu klarowne (choć brzmienie gitar jest dobrze przybrudzone i undergroundowe) i z mocą 16-tonowego ciężaru spadającego w pythonowskim skeczu o samoobronie. Dopiero taki mariaż pozwala naprawdę odczuć rozpętujące się z kawałka na kawałek muzyczne inferno. Nie zapomniano jednak o, klasycznych dla stylu, melodyjnych interludiach, które dają chwilę na złapanie oddechu przed kolejnym ciosem na wątrobę. Nie ma tego wiele, bo krążka dla popierdułek wszak nie nagrywano. Sprawia to jednak, że album jest totalny i jeszcze przyjemniejszy w odbiorze. Na uścisk ręki prezesa zasługują gitarzyści, którzy wypluwają spod palców coraz to szybsze, bardzie skomplikowane i brutalne riffy. Trochę brakuje za to przeciwwagi w postaci basu, który zepchnięto nieco na drugi plan. Miłośnicy starej szkoły nie powinni być jednak zawiedzeni, bo albumowi bliżej dzięki temu do thrashowych korzeni i blackowego klimatu. W mojej opinii, kilka bardziej klarownych linii basu nie zaszkodziłoby i dociążyło, w sumie i tak już ciężki, charakter płyty. Ci sami wyjadacze powinni za to dać na tacę za gardło Ryana Fiority, który wyrzyguje mięsiste wersy z piekielną mocą nie oszczędzając ani siebie, ani słuchaczy. Zresztą taki wokal powinien zostać doceniony przez każdego, szanującego się metala. Poezja – że tak pojadę epitetem. Grzechem byłoby także nie wspomnieć o kapitalnej robocie odwalonej przez garowego, bo słychać, że nie próżnuje i napierdala w zestaw jakby stał nad nim Indiana Jones z batem i smagał za najdrobniejsze spowolnienie. Do moich faworytów zaliczyłbym „Leviathan”, „Harbinger of War” oraz „Act of Violence”, chociaż nie obrażę się, jeśli innym bardziej do gustu przypadną inne. Każdy utwór może być tym najlepszym, każdy miażdży kości z podobną mocą i każdy pozostawia po sobie takie samo spustoszenie. Podsumowując należy stwierdzić, że Amerykanie nagrali album wybitny, łączący w sobie dzikość i autentyzm lat minionych z umiejętnościami i produkcją teraźniejszości. Takich wydawnictw więcej proszę. A teraz wracam do cudownej okładki Infected with Violence i kolejnej porcji piekielnego nakurwu. Ave!


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/hellcannonmetal
Udostępnij:

14 września 2013

Hellwitch – Omnipotent Convocation [2009]

Hellwitch - Omnipotent Convocation recenzja reviewCzy powrót Hellwitch był czymś spektakularnym? Nie bardzo, przynajmniej w mediach to wydarzenie przeszło w zasadzie bez echa i należytej podniety. W pewnym sensie nie powinno to nawet dziwić – raz, że nie było żadnych poważnych przesłanek, że Amerykanie znowu na dłużej zbiorą się do kupy, a dwa że raczej nie mogli liczyć na tłumy wypatrujących ich fanów. Muzycy Hellwitch sprawili jednak wszystkim — naturalnie tym jako tako świadomym ich istnienia — dużą niespodziankę i leeedwie 19 lat po znakomitym debiucie za pośrednictwem Xtreem Music przedstawili światu — również znakomity, mimo iż nie tak nowatorski — Omnipotent Convocation. Ja wiem, że prawie dwie dekady to żaden rekord Guinnessa, ale jak na metalowe warunki to i tak spora przerwa. Najciekawsze, czy raczej zdumiewające, jest to, że upływające hurtem lata wcale nie zmieniły tego zespołu. W ich przypadku z duchem czasu poszło jedynie brzmienie – siłą rzeczy stało się nowocześniejsze (choć bez przesady – na pewno nie sterylne), cięższe i dzięki niemu muzyka zabrzmiała trochę brutalniej. Podejście do struktur, balans kompozycji, techniczne popieprzeństwa, intensywność, feeling, wokale – wszystko udanie kontynuuje idee zawarte wieki temu na „Syzygial Miscreancy”. O postawie kapeli i wierności metalowej tradycji najlepiej świadczy fajny cover „Infernal Death” z tekstem zmienionym na jeszcze bardziej infantylny. Numer Death to tylko miły dodatek — który przy okazji nie rozwala spójności albumu — bo najważniejsze jest to, że Amerykanie pokazali prawdziwą klasę w autorskich utworach, ponownie łącząc w różnych proporcjach pierwiastki death i thrash w sposób tyleż wspaniały co niepodrabialny. Bez błazeństw, bez rozmieniania się na drobne – Hellwitch pruje przez prawie 40 minut (miła to odmiana po arcy krótkim debiucie) z werwą debiutantów i rozmachem naprutego (winem, błehehe!) oddziału marines. Omnipotent Convocation to doskonały przykład na to, jak powinno się wracać z muzycznych zaświatów, nie wystawiając przy tym zespołu na pośmiewisko. Takiej niebanalnej muzyki można słuchać bez oznak znudzenia – ma porządnego kopa, ciągle coś się w niej zmienia i choć niektóre fragmenty błyskawiczne wbijają się w pamięć, to dogłębne poznanie całości zajmuje więcej niż kilka szybkich przesłuchań. Innymi słowy to płyta z wyjątkowo długim okresem przydatności do użycia. Byle tylko muzycy tego nie nadużyli – nie mam zamiaru czekać 20 lat na krążek numer trzy!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hellwitch.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 września 2013

Man Must Die – The Human Condition [2007]

Man Must Die - The Human Condition recenzja okładka review coverDrugi krążek Szkotów nie mógł być dla nikogo, kto ma więcej niż dwa zwoje mózgowe, żadnym zaskoczeniem. Wszak po tym, co zaprezentowali na debiucie, nie mogło być najmniejszych wątpliwości co do jakości i klasy muzyków, a więc i do samej muzyki. Owszem, zdarzają się wpadki, żeby nie powiedzieć zajebania łysą grzywką o kant kuli, które skutecznie podkopują wiarę człowieka w ludzkość, jednak nic takiego w przypadku Man Must Die nie mogło się wydarzyć i się nie wydarzyło. The Human Condition pokazał, że Szkoci są w dobrej formie, mają głowy pełne pomysłów i aż ich świerzbi, by ta myśl stała się muzyką. Cały krążek jest dowodem na to, że nie zmarnowali tych kilku lat, a solidnie i z wytrwałością budowali swoją markę, szlifowali umiejętności i komponowali nowe, lepsze kawałki. Płyta utrzymana jest generalnie w stylu debiutu: jest technicznie, umiarkowanie brutalnie i z pewną dozą melodyjności, co plasuje muzykę mniej więcej na tej samej półce, co Neuraxis (co zaskoczeniem być nie może, biorąc pod uwagę brzmienie debiutu), Kataklysm, Gorod, Never i pewnie wiele, wiele innych kapel, czyli bliżej środka aniżeli jakichkolwiek ekstremów. Tu jednak leży pies pogrzebany, bowiem trzeba mieć talent, by w tej dosyć (jakby na to nie patrzyć) umiarkowanej i tradycyjnej konwencji znaleźć na tyle ciekawych riffów, nieoczekiwanych zmian tempa i starego, dobrego nakurwu, by zainteresować słuchacza na dłużej, a także nie popaść w błędne koło bezczelnego zżynania. I wydaje mi się, że chłopakom z Man Must Die udało się to wybornie. Muzyka w porównaniu do debiutu dojrzała, nieco skomplikowała się i stała bardziej monolityczna w tym sensie, że sprawia wrażenie wielkiej i wszechobecnej. Odbyło się to kosztem melodyjności, jednak nie do tego stopnia, by móc stwierdzić jakąś kolosalną różnicę pomiędzy wydawnictwami; ot, chłopaki więcej nakurwiają połamańców i zmian tempa niż uciekają się do „ładnych” melodyjek. Wraz ze spadkiem melodyjności i wzrostem techniczności, spadła nieco przebojowość, czego żałuję. Podsumowując zmiany jakie dokonały się na The Human Condition muszę jednak stwierdzić, że stało się to z wyczuciem i w zgodzie ze stylem zespołu. Muzycy robią swoje, więc nie będę się silił na epitety, realizacja i produkcja trzyma wysoki poziom debiutu, wszystko dopięte na ostatni guzik – w kilku słowach: rzetelnie i profesjonalnie podany tech death na światowym poziomie. Może jeszcze bez przełomu, może wciąż nieco zbyt zachowawczo, ale nie mam wątpliwości, że Szkoci mają jaja nagrać coś naprawdę zajebistego.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ManMustDie

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 września 2013

Fleshgod Apocalypse – Labyrinth [2013]

Fleshgod Apocalypse - Labyrinth recenzja okładka review coverPodołali! Sensacja paru ostatnich lat — a przynajmniej od wydania epki — jaką bez wątpienia jest Fleshgod Apocalypse, uderzyła wreszcie ze swoim trzecim i — uwaga spoiler — zarazem najlepszym krążkiem. Labyrinth został najprawdopodobniej zbudowany w oparciu o skądinąd słuszną w przypadku symfonicznego death metalu ideę „większy rozmach i więcej wszystkiego”, co się tyczy zwłaszcza najbardziej charakterystycznych cech zespołu. Nie da się ukryć, że na „Agony” orkiestracje były raczej dodatkiem do ściany blastów i ogólnej rzezi. Na nowym krążku ich rola jest już donioślejsza, są w pełni integralną częścią utworów, bowiem położono większy nacisk na ich współpracę z death metalowym trzonem muzyki. Teraz te dwa elementy przeplatają się na wszystkie sposoby, dzięki czemu całość nabrała fajnej głębi i nie jest aż tak bardzo schematyczna, jak na poprzedniku. W parze z klasycznymi motywami idą pojawiające się częściej — bo w aż czterech utworach — damskie wokale (za to męskich, znienawidzonych przez wielu, jest jakby mniej) oraz całkiem nieźle wplecione partie chóru. Może to i zmiękczacze, ale mnie się takie zabiegi podobają, bo w ich wyniku łomot Fleshgod Apocalypse wcale wiele nie stracił ze swojej wyziewności, zyskał natomiast na przepychu i finezyjności. Przysłuchajcie się zresztą „Pathfinder” (najlepszy na płycie) – taki natłok wpływów około trzeciej minuty brzmi w nim wręcz epicko! Już to świadczy na korzyść Labyrinth, a przecież plusów krążek ma jeszcze kilka. Kolejną istotną kwestią, mającą pozytywny wpływ na odbiór materiału, jest jego większe zróżnicowanie, zagęszczenie struktur, kilka drobnych nowości (choćby solo na wiolonczeli w „Epilogue”) i odwoływanie się do mniej oklepanych (przez nich samych) patentów. Utwory posiadają więcej indywidualnych wyróżników (zwłaszcza „Warpledge”, „Kingborn”, „Elegy”), ciekawiej zaakcentowano w nich zmiany klimatu i wytworzono większą dramaturgię. Nie oznacza to naturalnie, że Fleshgod Apocalypse przekształcają się powoli w Therion i miłośnicy brutalizmów powinni sobie Labyrinth darować — gwoli wyjaśnienia na płycie w przewadze są growle, podwójne stopy, gitarowe tremolo i zadziwiające blasty (Francesco Paoli jest w formie!) — ale czeka ich nieco przewijania, żeby całą ukochaną napierduchę odfajkować. Niektórzy zapewne zadadzą sobie w tym miejscu pytanie, czy Włosi przypadkiem na swym trzecim albumie nie wymiękają, ale to jest bez znaczenia – dla mnie głównym kryterium oceny wciąż jest stopień słuchalności, a tym Labyrinth może pochwalić się bardzo wysokim, bo do płyty wraca się często i z dużą ochotą, co przy czasie trwania wynoszącym 55 minut nie jest wcale takie oczywiste. Chociaż wartych wspomnienia wad tutaj nie znalazłem, to brzmienie materiału nie daje mi spokoju. Nie wiem czy to moje kłopoty z ogarnięciem muzycznej materii, czy zwykły pierdolec, ale w paru momentach produkcja sprawia wrażenie zbyt kompromisowej – jakby chcieli w miksie uwypuklić wszystko naraz, a zamiast tego wszystko spłaszczyli. Na szczęście to odczucie można zniwelować odpalając krążek naprawdę głośno – do takiego katowania Fleshgod Apocalypse od dawna znakomicie się nadają.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.fleshgodapocalypse.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 września 2013

Anasarca – Moribund [2001]

Anasarca - Moribund recenzja okładka review coverPierwsza płyta Niemców została zauważona jedynie w podziemiu, drugą — opisywaną właśnie Moribund — mimo iż jest materiałem dużo bardziej udanym, spotkałby zapewne ten sam los, gdyby nie stojący za nią koncept. Teksty na tym albumie to zapiski/poezje/przemyślenia osób skazanych na karę śmierci – tych, na których wyroki już wykonano, jak i tych, którzy tej wielkiej chwili wciąż wyczekiwali. Trzeba przyznać, że pomysł niemiecki kwartet miał oryginalny i na pewno ciekawszy od kolejnych krwawych historyjek o zombiakach – w końcu stoi za tym jakaś głębsza myśl, być może nawet skłaniająca do zastanowienia. Tylko jedno ale – co z tymi maniakami death metalu, zapewne będącymi w większości, którzy o idei liryków nie słyszeli, do wkładki nie zaglądali, a płytę kupili ze względu na fajną okładkę, albo dlatego, że po prostu była tania? Zostaje im tylko muzyka, która do najbardziej odkrywczych na świecie nie należy, choć bez wątpienia jest bardzo solidna. Warstwie instrumentalnej czy brzmieniu trudno coś zarzucić, bo płyta zalatuje profesjonalizmem i gładko wpisuje się w kanony gatunku – to taka oparta na notorycznych blastach jazda na maksa z mocnym (i czytelnym!) growlem i okazjonalnymi melodyjnymi riffami. Odrobinę pikanterii dodają intra, w których damski głos spokojnie tłumaczy przebieg egzekucji czy działanie zastrzyku śmierci. Moribund słucha się nawet przyjemnie, nie nudzi, nie męczy, nie zamula, ale później też niewiele z niej zostaje w głowie — bo i poszczególne kawałki zbytnio się od siebie nie różnią — co najwyżej refleksja, że… słucha się jej nawet przyjemnie. Czy to mało? Może, ale przy każdym odpaleniu krążka przekonujemy się, że było warto dać Anasarca szansę, choćby na te 32 minuty.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.anasarca.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 września 2013

Caladan Brood – Echoes Of Battle [2013]

Caladan Brood - Echoes Of Battle recenzja okładka review coverŚpiewano już o Tolkienie, Lovecrafcie, uniwersum Warhammera, nawet Sapkowskim, najwyższa więc pora było zabrać się za Stevena Eriksona i jego „Malazańską Księgę Poległych”. Kiedy tylko odkryłem, że rzeczywiście coś Eriksonowego nagrano, byłem niemal pewien, że od Summoninga wiele to to różnić się nie będzie. I po raz kolejny moja kobieca intuicja mnie nie zawiodła. Pierwsze przesłanki stanowiły: wielkość kapeli w liczbie dwóch grajków oraz ilość utworów w liczbie sześciu, kolejnych zaś dostarczyły pierwsze sekundy nowo odpakowanego albumu. Innego wyniku niż bombastyczny black metal ze średniowiecznymi naleciałościami nie dało się z tego równania wyprowadzić. Nie, żeby mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się jednak, że Caladan Brood nie rżnie ze swoich bardziej znanych kolegów na ślepo, a próbuje konstruktywnie podejść do stylu i w jego dość ciasnych ramach zaproponować coś świeżego i interesującego. Po pierwsze – częste wykorzystanie czystych wokali, co należy traktować jako prztyczek w nos Austriaków, którzy śpiewać wybitnie nie potrafią i pochwalenie się światu, że u nas — w Ameryce — muzykowanie stoi na naprawdę wysokim poziomie. Po drugie – zaskakujące niekiedy zmiany tempa i nastroju w obrębie jednego utworu i jakby bardziej ochocze odwoływanie się do blackowej tradycji – ot choćby występujące na porządku dziennym gitarowe tremolo. Po trzecie zaś – solówki. Słuchając „Wild Autumn Wind” uświadomiłem sobie, że tego mi w Summoningu brakowało. Ogólnie temat ujmując należy stwierdzić, że warsztatowo Caladan Brood jest naprawdę niezły i nie musi uciekać się do tricków z undergroundowym (czyt. chujowym) brzmieniem by zagłuszyć elementarne braki w umiejętnościach. Jest tylko jedno, małe „ale” – programowane gary, a w szczególności blachy. No do chuja parasola, tak spierdolonych i bezsensownych talerzy dawno nie słyszałem. Koszmar i tragedia. Praktycznie każdy kawałek może „poszczycić się” kanonadą bezdźwięcznych, płaskich jak Kate Moss, sztucznych jak cycki Dody i pasujących do całości jak Ben Affleck do roli Batmana hi-hatów, ride’ów i crashy. Do poprawy. Trochę więcej uwagi można było także poświęcić samym utworom, bo kompozycyjnie do Summoninga to czasami dość daleko. Nie twierdzę, że jest źle, ale że może być znacznie lepiej, dojrzalej i spójniej. Kilka fragmentów brzmi jak disco-polo, co absolutnie, kurwa mać, nie powinno się wydarzyć, kilka innych dłuży się i przynudza, jeszcze inne wydają się nie do końca wiedzieć po jakiego chuja tam są. Słowem – zabrakło obycia i osłuchania. Podsumowując uważam jednak, że minusy nie przesłoniły plusów, album — jak na debiut — prezentuje się dobrze, potrafi zaciekawić i nie odrzuca tak często słyszanym na debiutach fatalnym brzmieniem, niepewnością własnych umiejętności i przedwczesnym wydaniem niedopracowanego produktu. Jest dobrze, a wierzę, że będzie lepiej.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/caladanbroodofficial

podobne płyty:

Udostępnij:

29 sierpnia 2013

Deicide – Insineratehymn [2000]

Deicide - Insineratehymn recenzja okładka review coverWstyd! Porażka! Rozczarowanie! Pomyłka! Może wydać się to dziwne, ale powyższe, nieprzepełnione entuzjazmem zawołania tyczą się właśnie „dzieła” Deicide, zespołu, za którego twórczość do połowy 2000 roku dałbym się pokroić. Miały być radykalne zmiany, powrót do grania brutalniejszego i bardziej surowego w formie, a wyszła… no właśnie, wtórna i niezbyt rajcująca muzyka, zdecydowanie przez małe „m”. Otwierający płytę „Bible Basher” (bajdełej – od 5 sekundy zalatuje „Bastard Of Christ”, ale to nie problem) jest jeszcze tym, do czego ekipa Bentona nas przyzwyczaiła: jest szybko, chwytliwie, skocznie, brutalnie, ale i niestety bardzo krótko (niespełna dwie i pół minuty). To, co się dzieje później, wprawia w niemałe osłupienie – zespół bawi się w zwolnienia, których od zarania dziejów przecież unikał. Za sprawą Insineratehymn wiemy czemu tak było – po prostu nie potrafili grać wolno i z sensem. Póki napierdalają, dbając o dynamikę i intensywność, to wszystko jest w porządku, bez wodotrysków (abstrahując od zajebistego w całości „Bible Basher”), ale OK – takie partie w „Standing In The Flames”, „Halls Of Warship”, „Suffer Again” czy „Apocalyptic Fear” wypadają bardzo fajnie i dostarczają trochę radochy. Dramat i nuda pojawiają się, gdy przychodzi jakiś wolny fragment – brzmi to sztucznie, kwadratowo, nie ma w tym za grosz polotu, jest wyprane z energii, wciśnięte na siłę i kompletnie nieprzekonywujące. Na pewno płycie nie pomaga też niewielka ilość solówek, nieco zmodyfikowany wokal Glena (jest bliższy temu z „Once Upon The Cross”, a to oznacza mniejszą ekspresję oraz czytelność) czy bardzo średnia produkcja (czego jak czego, ale takich demówkowych zapędów wcale nie pojmuję) – czyli elementy, które w założeniach miały spotęgować brutalność i diabelstwo. Sorki, nic takiego się nie stało. Mimo, iż przesłuchiwałem ten album setki razy (tu pojawia się mały paradoks, bo kto tak często słucha przeciętnej płyty) i nabrałem doń sporego dystansu, to nadal nie potrafię na luzie przyswoić sobie takiego oblicza Deicide i nadal czuję się oszukany. Spodziewałem się monumentu i kolejnego gwoździa do trumny chrześcijaństwa, a tu dupa. W kończącym krążek „Refusal Of Penance” Glen śpiewa, że „zawsze był instrumentem Szatana” – w tym przypadku instrument się rozstroił. Pewnie przez wilgoć w sali prób.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 sierpnia 2013

Azure Emote – The Gravity Of Impermanence [2013]

Azure Emote - The Gravity Of Impermanence recenzja okładka review coverSzczerze mówiąc nie spodziewałem się kolejnego krążka tej formacji. Po pierwsze dlatego, że Mike Hrubovcak, czyli mózg całego zespołu, czynnie udziela się w innych, chyba poważniejszych, projektach, a po drugie – debiutancki „Chronicles Of An Aging Mammal” do arcydzieł muzyki nie należał. W najlepszym przypadku był bowiem tylko (a może aż) ciut lepszy niż dobry. Sprawę pogarszał dodatkowo styl, który jeszcze bardziej uszczuplał już i tak nieprzesadnie liczną grupę potencjalnych odbiorców. Nie ma się co oszukiwać, że industrialny death metal wzbogacany niczym uran w irańskich siłowniach blackiem, popem, folkiem, poezją śpiewaną i chuj wiem czym jeszcze, byłby przyswajalny przez więcej niż promil metalheadów. A jednak krążek nagrano. I tak po sześciu latach światło dzienne ujrzał drugi longplej ze stajni Azure Emote zatytułowany The Gravity of Impermanence. Nihil novi drodzy państwo czytacze. Jeśli nie przypadł wam do gustu debiut, ba, jeśli jest to wasze pierwsze spotykanie z kapelą, to znaczy to, że raczej nie macie czego tu szukać. Muzyka jak była popierdolona, tak jest popierdolona i to chyba nawet bardziej, sam zaś album jest dłuższy od debiutu o niemal kwadrans i trwa teraz godzinę, co wcale nie pomaga. Na plus zasługuje za to wyraźnie lepsze brzmienie, które nie przywodzi już na myśl nagrywania albumu na taśmę MC. Tyle tylko, że teraz cały ten pojebany szajs trafia do ośrodka słuchu z jeszcze większą siłą i klarownością. Cóż, jak dojebać to po całości. Tym nielicznym jednak, którzy odnaleźli się w muzyce Azure Emote, ta zmiana z pewnością przypadnie do gustu, bo przy tak złożonej i barwnej muzyce klarowność jest tym, co determinuje jakość rozrywki. Jak już wspomniałem, większych zmian w muzyce i strukturze albumu nie ma: jest skurwysyńsko niejednolicie, style zmieniają się jak bohaterowie skandali na Pudelku, a wśród instrumentów można usłyszeć zarzynaną świnię i harmoszkę („Sunrise Slaughter”). Istny Sajgon. Jest też kilka soczystych deathowych fragmentów („Carpe Diem”, „Conduit of Atrophy”), całkiem sporo dobrych gitar („Conduit of Atrophy”), narracji („Destroyer of Suffering”) i mięsnego gardłowania. Trzeba oddać Hrubovcakowi, że drzeć mordę potrafi zacnie i drze się tak bez miłosierdzia od początku do końca. Niby nic, co powinno dziwić, dobrze jest jednak słyszeć, jak wyrzyguje z siebie kolejne wersy z zapałem godnym debiutanta. Ogólnie temat ujmując, zaangażowania i poświęcenia na albumie nie brakuje. Może jest go nawet aż zanadto, bo mam wrażenie, że album jest trochę przedobrzony. Za dużo tych kombinacji, nawet biorąc pod uwagę stylistykę, no i za długo. Godzina lektury The Gravity of Impermanence potrafi zmęczyć i zniechęcić. I tak jak do debiutu nie wracam zbyt często, tak i ten album będzie raczej sporadycznym gościem na moich słuchawkach.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.azureemote.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 sierpnia 2013

Son Of Aurelius – The Farthest Reaches [2010]

Son Of Aurelius - The Farthest Reaches recenzja okładka review coverDo młodych członkami (hmm), a przy okazji debiutujących kapel mam w najlepszym razie stosunek olewczy. I to nawet nie wynika z wrodzonej złośliwości – po prostu muszę, bo nie reprezentują sobą ani niczego ciekawego ani tym bardziej charakterystycznego. Wtórność i bezbarwność z nich wyziera, a mnie się zbiera na rzyganko. Wszelkie odkrycia ostatnich lat mógłbym pewnie policzyć na palcach jednej ręki, a na szybko potrafię wskazać tylko szczyli z Son Of Aurelius. Jako jedni z nielicznych utkwili mi w pamięci i w konsekwencji na półce z płytami. Zespół ten ma bowiem do zaoferowania coś więcej niż zestaw obowiązkowy (czyli dobrą technikę i brzmienie), a mianowicie mniejsze i większe zalążki czegoś rozpoznawalnego. Muzycznie mamy do czynienia z wypadkową death’owej strony Cephalic Carnage (od „Anomalies” w górę) z patentami i melodiami proweniencji neoklasycznej (choć w ich przypadku prosiłoby się o neoantyczną – docencie wysublimowany żart ;) Na pierwszy rzut oka takie rozwiązanie niekoniecznie musi trzymać się kupy, ale mimo wieku muzyków syntezy dokonano na tyle sprawnie, że w utworach Amerykanów nic nie zgrzyta z powodu niedoróbek. Nie powiem, budzi to jakiś respekt, bo kawałki Son Of Aurelius do najprostszych nie należą – zmiany tempa, klimatu czy wokali to podstawa, a do tego dochodzą dość zaawansowane frazy, brutalniejsze dopierduchy, fajnie pokręcone melodie i bardzo udane gitarowe zagrywki uskuteczniane bez przesteru. Te ostatnie przykuwają uwagę nie tylko samym wykonaniem (oprócz solówek to właśnie w nich pojawiają się klasyczne wpływy), ale i faktem, że są stosowane z umiarem – na tyle, żeby zainteresować, ale nie zanudzić. W ogóle The Farthest Reaches to krążek, jak na swoje rozmiary, bardzo urozmaicony, barwny, niekiedy nawet zaskakujący śmiałymi rozwiązaniami, a przy tym mocno osadzony w nowoczesnym technicznym death metalu, choć od niego odstający. Raz, że jest niesłychanie melodyjny i czytelny, dwa że brzmieniowo utrzymany raczej w wyższych tonacjach, trzy że podczepiony pod mniej oklepaną tematykę, a cztery że zróżnicowany wokalnie, bo Josh Miller, w przeciwieństwie do kolegów po fachu, stawia wrzaski ponad growle. No proszę – jak to niewiele trzeba, żeby wyróżnić się z tłumu. Pomocne są także tak dobre (i rozpoznawalne!) kawałki jak „Facing The Gorgon” (zdecydowanie najlepszy), „The First, The Serpent”, „Mercy For Today”, „A Champion Reborn” czy „A Good Death”. Potencjał chłopaki mają spory, więc liczę, że nie wymiękną zbyt szybko i dostarczą słuchaczom jeszcze kilka płyt co najmniej tak dobrych jak The Farthest Reaches!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.sonofaurelius.com

podobne płyty:


Udostępnij:

20 sierpnia 2013

Susperia – Attitude [2009]

Susperia - Attitude recenzja okładka review coverJak się okazuje, Norwedzy potrafią grać nie tylko ubliżający Bogu/bogom/światu black metal. Potrafią także thrashować. I taki właśnie thrashujący, czy może raczej groove’ujący, band jest bohaterem dzisiejszej recenzji, band o wdzięcznej nazwie Susperia. Nie byliby jednak Norwedzy sobą, gdyby jakichś blackowych elementów do muzyki nie poupychali. Tyle tylko, że w przypadku dzisiejszych bohaterów brzmi to całkiem ładnie i elegancko trzyma się kupy – ujmując temat krótko: żaden dupawy black/thrash dla/przez nieuków i muzycznych(e) miernot(y). Attitude to niespełna 40 minut dość melodyjnego i gęstego grania, które bliższe jest średniemu Nevermore, bądź Charred Walls Of The Damned niż jakiejkolwiek blackowej ekipie i gdzie blackowe elementy ograniczają się zasadniczo do wspomnianej gęstości, szczególnie w przypadku garów, wybrzmiewającego tu i ówdzie gitarowego riffu i gościnnego występu Shagratha z Dimmu Borgir. Ale to właśnie one nadają muzyce Norwegów przyjemnie brzmiącego ciężaru i niepowtarzalnego klimatu. Jeżeli dodamy do tego dobre kompozycje, niezłe umiejętności poszczególnych muzyków i soczyste brzmienie, wyjdzie z tego płytka godna pochwały. Album od samego początku trzyma całkiem wysoki, równy poziom z dosłownie kilkoma tylko zjazdami, które nie psują jednak odbioru całości. Do tych pierwszych zaliczyłby przede wszystkim otwierający album „The Urge”, „Elegy and Suffering”, ciekawie wypadającego Shagratha w „Sick Bastard” oraz — mój ulubiony — „The One After All”, którego siła przyprawia mnie o ciary na plecach. Grupę spadkową reprezentuje w sumie tylko jeden utwór – dość niemrawy i zagrany bez polotu „Mr. Stranger”, choć i on pod koniec się rozkręca. Na krótko, ale rozkręca. Patrząc na całokształt należy stwierdzić, że Norwedzy odwalili kawał dobrej roboty, postarali się o muzykę nietuzinkową, ciekawie zaaranżowaną i przemyślaną od początku do końca. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć muzykom równie dobrych pomysłów w przyszłości.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 sierpnia 2013

Ecocide – Eye Of Wicked Sight [2013]

Ecocide - Eye Of Wicked Sight recenzja okładka review coverNiektórzy zapewne kojarzą stary holenderski Polluted Inheritance i ich bardzo udany debiut „Ecocide”. Spieszę wam zatem donieść, że młody holenderski Ecocide nie ma z nimi nic wspólnego, he, he… No, może nie tak do końca nic, bo muzyka chłopaków do najnowocześniejszych nie należy. Ja to pochwalam, bo rytmiczny i niezbyt rozpędzony death metal z naleciałościami thrash’u, w którym pełno wpływów Death (nie dalej niż z „Leprosy”), Asphyx, Massacre i całej starej Szwecji to dziś prawdziwy rodzynek. Chciałbym teraz sypnąć jak z rękawa zachwytami nad Eye Of Wicked Sight, ale niestety jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek uniesienia. Ecocide na tę chwilę grają po prostu spoko. Umiejętności mają na poziomie, wokal fajny, brzmienie też OK, tylko nad wyrazistością utworów muszą mocno popracować. Z całego zestawu wyróżnia się jedynie kawałek tytułowy, bo pozostałe za bardzo się ze sobą zlewają, a ich szczegóły szybko ulatują, więc trudno się nad nimi zatrzymać na dłużej, choć jako całości słucha się ich nieźle. W tempa bym nie ingerował, ale jakiś bardziej melodyjny riff, ostra solówka czy chwytliwy refren na pewno by muzyce Holendrów nie zaszkodziły. Te urozmaicenia to nie moje bezbożne życzenia – wszystko to jest w zasięgu Ecocide i jak mi się wydaje, z przeskoczeniem na wyższy pułap nie powinni mieć w przyszłości problemu. Zakasać rękawy i do roboty!


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EcocideMetal
Udostępnij:

14 sierpnia 2013

Exumer – Fire & Damnation [2012]

Exumer - Fire & Damnation recenzja okładka review coverExumer – klasycy niemieckiej sceny thrashowej, którzy po nagraniu dwóch longplejów (w 1986 i 87 roku) zapadli się pod ziemię. Tak w telegraficznym skrócie wyglądałaby historia tej ekipy, gdyby muzycy nie wpadli na pomysł zreformowania się (któregoś z kolei) i wydania początkiem 2012 roku trzeciego długograja. Gdyby rozwinąć nieco pierwsze zdanie należałoby wspomnieć, że w latach 80tych grali naprawdę solidny, zadziorny i okraszony sporoma technicznymi smaczkami thrash w niemieckiej odmianie. Słuchało się tego zacnie, szczególnie debiutu, choć i rok młodszy „Rising from the Sea” ością w gardle nie stawał. Najważniejsze jednak, że brzmiało to, wręcz czuło się ten autentyzm, jak rasowy, czystej krwi thrash. Exumer 2.0 natomiast to nieco inna bajka. Nawet najbardziej skurwiały i niedosłyszący debil jest w stanie wskazać, który z tych trzech krążków nie pasuje do pozostałych. Old school zastąpił modern thrash z deathowymi naleciałościami, techniczne fajerwerki poszły w kąt, zadziorność zastąpiły melodie, a pomysłem na 10-cio utworowy krążek są dwie nowe aranżacje starych kawałków i kolejne dwa numery, które spłodzono najpewniej jednej nocy na tym samym, jednym kolanie i to w 1986, kiedy nagrywano „Fallen Saint”, bo brzmią niemal, kurwa, identycznie. Sprawa ma się więc tak, że nowy Exumer i stary Exumer to de facto dwie kapele. Gdyby jeszcze takie zmiany dokonały się w czasie kilku/kilkunastu krążków to ok, rozumiem – ewolucja, nowe trendy, pitu pitu, ale rozumiem. W przypadku Exumer mamy natomiast zupełnie nową muzykę ubraną w starą nazwę. I za to się należy karny kutas, bo ni chuja nie brzmi to jak kiedyś i pasuje do klasycznych dzieł jak sranie do gorącej babeczki. Niemniej jednak, jeśli spojrzy się na Fire & Damnation tak po prostu, bez zagłębiania się w niuanse historii, to okaże się, że to album całkiem, ale to całkiem fajny. I chuj, że połowa kawałków to albo odgrzewane kotlety albo bliźniaki, kurwa ich mać, syjamskie, bo wszystkie brzmią równie dobrze, momentalnie wpadają w ucho i zachęcają do tanecznych podrygów w rytm wrzasków Von Steina. Muzyka się zbrutalizowała: garowy dość obficie serwuje double bassy, gitary zeszły niżej, w punkowe niemal rytmy powplatano deathowe galopady. Może i zrobiło się bardziej jednolicie, ale przyswajalności krążek nie stracił za grosz i wszystko podane jest jak na tacy (choć z tacy to niektórzy zabierają a nie dają). Krążek broni się także wysokim, może nie jakoś nadzwyczaj, ale jednak, poziomem kompozycji i niesamowitą przebojowością. Uproszczenie muzyki zrobiło swoje i płynie sobie ona teraz raczej bez ostrych zakrętów, nagłych zmian i niespodzianek. Ale i tak łeb sam się rusza, a przy takich „Vermin of the Sky” bądź „Crushing Point” (fantastyczny punk/thrashowy feeling) za głową nakurwiają kończyny – rzeźnia aż miło. I mimo, że album to raczej z pierwszej aniżeli ekstra ligii, to czystej, nieufajdanej radości daje w bród, czas mija błyskawicznie i jakiś dziwny magnetyzm sprawia, że chce się do Fire & Damnation wracać. Reasumując, uważam, że Exumer 2.0 nie powinien się wstydzić kim jest i choć błędów się nie ustrzeżono i kilka rzeczy można było zrobić lepiej, to taką muzykę mogą chłopaki grać dalej. I popatrzcie jak to jest – niby źle, a dobrze.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/exumerofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 sierpnia 2013

Deeds Of Flesh – Portals To Canaan [2013]

Deeds Of Flesh - Portals To Canaan recenzja reviewNa Portals To Canaan z zapartym stolcem czekało wielu maniaków chorobliwie technicznego death metalu oraz niejedna kapela poruszająca się w tym stylu. Jednych i drugich można zrozumieć, bo dla fanów Deeds Of Flesh to bogowie najwymyślniejszej ekstremy, zaś dla zespołów – czołowy wzór do ślepego naśladowania. Od poprzedniego krążka, „Of What’s to Come”, minęło aż pięć lat, więc nikt nie powinien oczekiwać najzwyklejszej kontynuacji tamtego materiału, zwłaszcza, że połowa składu za niego odpowiedzialna została wymieniona. W moim odczuciu ta długa przerwa oraz roszady personalne wyszły muzyce Amerykanów na dobre, choć część ortodoksów zapewne będzie przeciwnego zdania. Punktem spornym może być to, że Deeds Of Flesh hmm… wyszli do ludzi, którzy lubią posłuchać czegoś więcej niż tylko notorycznych blastów i wykonali podobny zabieg co Severed Savior na „Servile Insurrection” (nota bene uzyskując bardzo podobny rezultat) – wyczyścili sobie brzmienie (te największe doły poszły w zapomnienie) i wpuścili do swoich kompozycji więcej powietrza. Materiał zawarty na poprzednich płytach Kalifornijczyków zwykle dość szybko mnie nudził swoją jednowymiarowością, a w większych ilościach po prostu męczył. Z Portals To Canaan — choć to nie ideał — sprawa wygląda zupełnie inaczej. Brutalność, szybkość, zawrotna technika – nie robią tu za cel sam w sobie, służą natomiast za podwaliny naprawdę dobrych kawałków. Poziom wyziewności w stosunku do wcześniejszych wydawnictw właściwie się nie zmienił, za to chwytliwości i owszem. Skomplikowane jak zwykle struktury zyskały na przestrzenności, wstrzyknięto w nie sporo melodii, więcej uwagi poświęcono też solówkom (to bodaj zasługa tego kolesia z Arkaik). Dzięki temu całości słucha się łatwiej, chętnie i z dużym zainteresowaniem, zwłaszcza że niektóre fragmenty brzmią doprawdy imponująco (np. w „Entranced In Decades Of Psychedelic Sleep” czy „Celestial Serpents”). Dla pełniejszego obrazu krążka wymienię jeszcze dwa minusy, które mocniej rzuciły mi się w uszy. Pierwszy, nie wpływający na ocenę, to cover „Orphans Of Sickness”. Wybór ambitny, trzeba przyznać, ale Amerykanie mimo instrumentalnej sprawności nie podołali i klasyk Gorguts w ich wykonaniu zupełnie nie dorównuje oryginałowi sprzed dwudziestu lat. Druga wtopa, już poważniejsza, to absurdalne nagromadzenie przydługich i całkowicie bezwartościowych elektronicznych popierdywań mających służyć za intra i outra, a w rzeczywistości tylko rozbijających spójność albumu i mocno wkurwiających. Kulminacją tego dziadostwa jest „Caelum Hirundines Terra/The Sky Swallows The Earth”, pod którym o zgrozo podpisał się Fabiano Penna z nieodżałowanego Rebaelliun. Ten szajs trzeba zignorować (czytać: przewijać), bo całą resztę Portals To Canaan chłonie się bez problemu.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: deedsoffleshmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2013

Demonoid – Riders Of The Apocalypse [2004]

Demonoid - Riders Of The Apocalypse recenzja reviewW 2004 roku Therion wydał w sumie trzy albumy: „Sirius B”, „Lemuria” oraz opisywany dziś, Riders of the Apocalypse. Wprawdzie ten ostatni ujrzał światło dzienne pod inna marką, ale w praktyce nie zmienia to niczego, bo i skład ten sam i, w gruncie rzeczy, muzyka. Riders of the Apocalypse muzycznie i brzmieniowo brzmi dokładnie jak wydawnictwa kanoniczne (to samo studio), nieco inaczej porozkładano za to akcenty i w miejsce aranżacji typowych dla Theriona tamtego okresu wmontowano growle i thrashowe tempa. Dla leni (tl;dr): Demonoid to death/thrashowy brat-bliźniak Theriona. Wystarczy jeden rzut oka na linie melodyczne i nawet Stevie Wonder nie miałby wątpliwości, że wymienione powyżej dzieła wyszły spod ręki tego samego kompozytora. Nie ma się co za dużo rozpisywać, bo wystarczy odpalić którykolwiek krążek z podwójnego „Sirius B” / „Lemuria”, nastawić na jeden z bardziej narowistych utworów pokroju „Typhon” by uchwycić ideę stojącą za projektem o nazwie Demonoid. Tu i ówdzie czytam jaki to Riders of the Apocalypse specjalny, wyjątkowy, a prawda jest taka, że to gówno prawda. Nic wyjątkowego ani specjalnego na nim nie znajdziecie, wrażenie „już to kiedyś słyszałem” okaże się czymś więcej niż wrażaniem i będzie Wam towarzyszyło od pierwszych do ostatnich sekund trwania albumu. Oczywiście krążek jest szybszy, bardziej agresywny i „mroczny” niż Therion, ale różnica jest raczej ilościowa niźli jakościowa. Bo na Riders of the Apocalypse i babeczka pośpiewa i kilka melodii zaleci auto plagiatem. Jak już pewnie wspomniałem, z muzycznego punku widzenia Demonoid Ameryki nie odkrył, ba, nawet nie był w pobliżu łodzi – by pozostać przy marynistycznej metaforze. Ale… ale z czysto degustacyjnego punktu widzenia krążek jest jak najbardziej zacny, przyswaja się go bez przysypiania i ogólnego zmęczenia. Czyli zupełnie jak Therion. Przeszło trzy kwadranse mijają szybko jak kariera Kubicy w Formule 1, niejednokrotnie album zaproponuje całkiem sensowne melodie, zaskoczy ciekawymi riffami bądź solówkami. Słucha się go naprawdę przyjemnie. I tak jak za walory kompozycyjne i aranżacyjne raczej wielkiego uznania nie zdobędzie, tak za całokształt i miodność uznanie fanów zdobyć może. Bo Demonoid to muzyka nie tylko dla pro-symfonicznych miłośników Theriona, ale i koneserów ostrzejszych (niewiele, ale zawsze) brzmień. Dobry z plusem się należy.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/demonoid

podobne płyty:

Udostępnij:

5 sierpnia 2013

Disgorge – Forensick [2000]

Disgorge - Forensick recenzja reviewNiech mnie seminarium duchowne pochłonie, jeśli to nie jest jedna z naj-najbrutalniejszych płyt jakie kiedykolwiek powstały! Chaos, zniszczenie i aberracja, a to wszystko podniesione do sześcianu. Zero litości i kompromisów. Taki album nikogo nie pozostawi obojętnym. I nie mam tu nawet na myśli jego wyjątkowo „mięsnej” oprawy, bo muzycznie — choć wielu muzyki się tu za diabła nie doszuka — meksykańskie trio przekroczyło wszelkie granice nieprzyzwoitości, nagrywając prawdziwie bestialski wymiot. Esencję ekstremy i pokurwienia z „Chronic Corpora Infest” członkowie Disgorge przepuścili przez dwa lata doświadczeń, lepsze umiejętności techniczne i podali w dość nierównym brzmieniu z gatunku „hałas”. Dźwięk na Forensick jest zarówno bolączką, jak i atutem krążka – z jednej strony sporo tych bardziej zaawansowanych partii po prostu zlewa się w pozbawiony selektywności jazgot, z drugiej zaś taka kakofonia dodatkowo podbija krańcową wyziewność materiału, stanowiąc barierę nie do przeskoczenia dla tej części słuchaczy, której nie odstraszyła ani okładka ani muzyka. Postęp, jakiego od debiutu dokonali Meksykanie sprowadza się w zasadzie do intensywności – dojebać jeszcze szybciej, bezwzględniej, brutalniej, a zarazem z większą dbałością o popieprzone — choć z racji brzmienia nieczytelne — struktury. To naprawdę robi wrażenie! Ten lunatyczny łomot nie jest jednak pozbawiony elementów komercyjnych, bowiem w „Crevice Flux Warts” gościnnie porykuje sam George Fisher – mimo iż to gwiazda ze zdecydowanie wyższej półki, wizerunku Disgorge w żaden sposób nie złagodził, hehe. W normalnym świecie tak patologicznie poskładanej płyty nie powinno się słuchać z przyjemnością i — co by nie mówić — dla rozrywki. Ale, ale! W normalnym świecie taki band jak Disgorge nie miałby przecież racji bytu. Żyjemy w końcu na tak posranym łez grajdole, że nawet Forensick chłonie się całym ciałem – album wywołuje drgawki, obrzydzenie, przytłacza brutalnością, a równocześnie powoduje niedowierzanie (obojętnie jak pojmowane) i budzi pewien respekt. W końcu takiego pokurwieństwa nikt normalny nie byłby w stanie stworzyć. Meksykanie podołali i jak się zdaje – nie sprawiło im to wielkiego problemu. Tym samym dorobili się albumu, który został klasykiem gore-grind-death w chwili wydania. Drugiego takiego krążka najpewniej nie znajdziecie – i jest to jednocześnie zachęta do zakupu, jak i ostrzeżenie, które należy poważnie rozważyć. W przypadku tej płyty każda skrajna ocena będzie uzasadniona.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 sierpnia 2013

Wintersun – Time I [2012]

Wintersun - Time I recenzja okładka review coverFinowie są dziwni - niby, jak to gdzieś słyszałem, metal leci u nich w każdym pubie, szkole, kościele i na przystanku, na okrągło, ale jeśli się temu całemu metalowaniu lepiej przyjrzeć, to okazuje się, że nie ma na co patrzyć. W dodatku są Finowie tak śmiertelnie poważni w tym, co robią, popadają w taka egzaltację, że człowiek zaczyna się zastanawiać „czy z nimi wszystko w porządku?”. No bo spójrzcie na książeczkę najnowszego longpleja Wintersun i powiedzcie, że to normalne, że dorośli na całym świecie tak robią, że wiatr we włosy jest spoczko, no spróbujcie się nie roześmiać. Wydawało mi się, że tego typu kreacje wyszły z mody w poprzednim milenium, ale okazuje się, że nie do końca (temat blacku pozostawiam, tym razem, poza nawiasem dyskusji). Najgorsze jest jednak to, że nie tylko kreacje trącą myszką. Najnowsze dzieło Mr Jari Mäenpää’y to niespełna trzy kwadranse bardzo melodyjnego, niekiedy orientalnego, niekiedy folkowego metalu symfonicznego, bo o death czy progu raczej nie ma mowy, zagranego na pół gwizdka. W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że Time I to symfoniczny power z dodatkami i pies z kulawą nogą nie powie, że nie. Płyta broni się częściowo tylko tym, że nie jest przesadnie długa, wchodzi lekko i słucha się jej całkiem przyjemnie, tyle tylko, że ze świadomością obcowania z pop metalem. Przyznam się, że spodziewałem się czegoś więcej, czegoś, co może i będzie melodyjne, patetyczne i nieco przerysowane, ale będzie urywało jaja razem z wątrobą. A tak, do moich rąk trafił krążek przyjemny, ale w gruncie rzeczy nijaki, i fakt, że miło plumka wcale wiele nie poprawia. Wisienką rozczarowania jest zaś fakt, że skład, mimo ciotowatego imidżu, do najgorszych nie należy i przy różnych okazjach poszczególni muzycy mieli okazje wykazać się talentem i umiejętnościami, a na Time I momentów chwały muzycy mają niewiele, na palcach jednej ręki można wymienić ciekawe aranżacje, solówki (a w zasadzie solówkę, jedną, w tytułowym Time I, która też z tych raczej lekkich), bądź riffy. Większość Time I jest przeplumkana na klawiszach, co trochę boli i wkurza, bo po czasie okazuje się, że krążek to marnotrawstwo ludzi, pomysłów i trochę słuchaczy. Wystarczy trzy-cztery okrążenia by nabrać podejrzeń, a kolejne dwa – pewności, że krążek jest zapchajdziurą, bez myśli przewodniej i koncepcji. Osiem lat, by nagrać pół instrumentala to lekka przesada. Bida kompozytorska panie Jari, bida aż piszczy. I tak nadszedł czas na podsumowanie, które nie może być inne niż: rozczarowanie polane lukrem. Miło, kolorowo, słodko i całkowicie bez jaj. Wychodzi jeszcze łatwiej niż wchodzi. Wolę debiut.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.wintersun.fi

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 lipca 2013

Formis – Perfect Excuse [2010]

Formis - Perfect Excuse recenzja okładka review coverPierwsze przesłuchanie Perfect Excuse z lekka mnie dobiło — choć to pewnie za mocne słowo — bo przecież tak mógł — a nawet, kurwa, powinien — brzmieć Never na „Back To The Front”! Mógł, ale wybrał inną, dla mnie nieco zbyt nużącą drogę. Wyszło na to, że to mniej opierzonym przyszło pokazywać starszym stażem kapelom, że w okrutnie eksploatowanym technicznym i melodyjnym death-thrash’u można stworzyć fajny materiał, nie popadając przy tym w banały i nudzenie. Zespół Seby przywołałem nie tylko z racji pochodzenia Formis, ale przede wszystkim ze względu na dźwięk, charakterystyczne podejście do gatunku i duuuże wpływy późnego Death. To ta sama liga (w kraju można jeszcze do niej zaliczyć m.in. Sceptic), poziom również (!), tylko fajności i jaj (ze staropolska – cojones) jakby więcej. Nie bez znaczenia pozostaje rozmiar materiału – Perfect Excuse to trwająca 24 minut epka. O umiejętnościach poszczególnych muzyków nie warto się nawet rozpisywać – niech wam wystarczy, że pomykają żwawo i z dużą swobodą, co i rusz częstując słuchacza jakąś solówką czy basowym (fani bezprogowców będą zadowoleni) zawijasem. Nie jest to kombinowanie dla samego kombinowania, a raczej urozmaicanie zwartego i dość mocnego trzonu muzyki – coś na wzór „Symbolic” Wiadomo Kogo. Wrażenie jest więcej niż pozytywne, a im szybciej i ostrzej chłopaki grają, tym lepiej się tego słucha. Starczy pochwał, czas ponarzekać. Nie pasują mi pojawiające się w trzech (!) numerach żeńskie wokale – niby barwa spoko, wykonania też trudno się czepiać, ale czemu mają służyć – tego nie jestem w stanie pojąć. Czyżby, trawestując jeden z tytułów, pojawiły się tam przez przypadek? Druga sprawa to oryginalność – wbrew pozorom kapel grających w ten sposób i na takim poziomie wielu nie ma, ale gdy już się pojawiają – brzmią dość podobnie i rzadko która (jak choćby Martyr) potrafi wnieść do tej muzyki coś swojego. Tak więc przydałoby się powalczyć o bardziej indywidualny rys, zapewniający rozpoznawalność przynajmniej na naszej scenie. I niech to nie będzie wokalistka! OK, chłopaki i tak kariery nie zrobią, bo zainteresowanie takim graniem w ostatnich latach wyraźnie spadło, ale powinni ich docenić ci fani, którzy lubią mieć na czym ucho zawiesić.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.formismetal.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 lipca 2013

Havok – Unnatural Selection [2013]

Havok - Unnatural Selection recenzja okładka review coverTak sprawnie zabierałem się za recenzję „Time Is Up”, że amerykański kwartet modern old school thrashowy zdążył nagrać kolejny krążek. Co najciekawsze, „Time Is Up” to płyta ze wszech miar udana, zagrana na luzie i bardzo przyjemnie wchodząca, więc jej potencjalna dupowatość nie mogła być powodem obsuwy – jakoś tak wyszło. „Time Is Up” to czysta przyjemność, zero myślenia. Nieco inaczej ma się sprawa z Unnatural Selection, bo oprócz wielkiej przebojowości pojawiły się pierwsze oznaki spoważnienia i muzycznego dojrzewania. W ilości „akuratnej”. Znaczy to tyle, że w dość żwawe, ale raczej niespecjalnie oryginalne i wyszukane napierdalanie zgrabnie powplatano rozmaite spowolnienia, zjazdy w deathowe klimaty, całą gamę różnorakich temp, wielokrotne wypady tak w stroną Megadeth jak i np. Overkill bądź Anthrax (ale z wyczuciem) oraz mnóstwo różnych smaczków, co razem każe spojrzeć na grupę jako świadomą (albo co najmniej zaczynającą mieć świadomość) własnej drogi i tejże drogi wartość. I tak jak tematyka tekstów (kłania się Rudy) nie uległa większym zmianom, tak muzyka zróżnicowała się, rozkwitła pełnią brzmień, temp, rytmik i, w pewnym sensie, stylów. Kwartet z Denver jest za pan brat z klasyką, old school czuć na kilometr, ale współczesne podejście, wspomniane wcześniej patenty i patenciki, a także nowoczesna realizacja dodały im niesamowitego kopa i świeżości, a muzyka z radosnym łoskotem jęła wwierca się w mózgownicę. Mimo postępu w dojrzałości krążek wchodzi gładziutko, kolejne okrążenia, które mijają nie wiadomo kiedy, sprawiają taką samą przyjemność jak pierwsze. Słowem – sielanka. Przebojów, jak na przebojowo grany thrash, jest pod dostatkiem, począwszy od „I Am the State” na tytułowym „Unnatural Selection” skończywszy. I takich właśnie kapel potrzeba, by thrash nie popadł w zapomnienie: kapel młodych, znających klasykę, a jednocześnie otwartych na nowości i z tych nowości korzystających. Pora zarzucić więc dżinsowy bezrękawnik z naszywkami na plery i jazda pod scenę!


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: havokband.com

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lipca 2013

Autopsy – The Headless Ritual [2013]

Autopsy - The Headless Ritual recenzja okładka review coverGdyby nie logo na okładce, byłby samobój. Naprawdę niewiele brakowało, ale i tak jestem przekonany, że obrazek na froncie odstraszy niejednego niezdecydowanego klienta. To nie jest straszne, obrzydliwe ani oldskulowe, to jest żenująco słabe. Petagno ma na koncie mnóstwo wtórnych i infantylnych okładek, ale takiego dziadostwa nie popełnił już dawno. Wielka szkoda, że takie badziewie musi służyć za oprawę muzyki Autopsy, bo wnioskując po zawartości The Headless Ritual – Amerykanie są na fali wznoszącej i stopniowo nabierają rozpędu. Dokładnie tak, moi mili nekrofile – „Macabre Eternal” nie był jednorazowym wybrykiem paru siwiejących jegomościów, co znajduje potwierdzenie już w pierwszych minutach stanowiącego niejako kwintesencję płyty „Slaughter At Beast House”. Mamy w nim przyjemną naparzankę, chore wrzaski, przegniłe melodie, klasyczne solówki i ponure zwolnienia – numer jest po prostu konkretny (i przy okazji rozbudowany), choć i tak nie najlepszy w zestawie. Wyróżnić należy przede wszystkim mega chwytliwe „She Is A Funeral” (ach ten motyw z tappingiem i rozpaczliwy wrzask Reiferta!) i „Thorns And Ashes” (mimo, iż to raczej przerywnik); ponadto klimatyczny tytułowy instrumental i bardzo żwawy „Coffin Crawlers”. Nic nie stoi oczywiście na przeszkodzie, żeby wskazać na jakikolwiek inny kawałek, bo w żadnym ekipa z San Francisco nie słabuje – w końcu każdy z muzyków dorzucił na płycie swoje trzy grosze, więc musi być reprezentatywna. Warto zaznaczyć, że The Headless Ritual brzmi bardziej pierwotnie i niechlujnie od poprzednika, jest też mocniej nasiąknięty punkiem (i starym Venom!), dzięki czemu muzyka szybciej wpada w ucho i jest prostsza do przyswojenia. Zaskakująco duża melodyjność i optymalna długość (trzy kwadranse) albumu to kolejne powody, dla których kontakt z tym materiałem polecałbym również tym, którzy od Autopsy zawsze trzymali się z daleka – lepszej okazji chyba już nie będzie. Jednocześnie jestem pewien, że przez te hmm ułatwienia w odbiorze nikt ze starszych fanów krzyżyka na zespole nie postawi. Może to i truizm, ale Amerykanie na The Headless Ritual naprawdę nie dali dupy, rozumy odebrało im tylko przy wyborze okładki.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Autopsy-Official-162194133792668/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lipca 2013

Summoning – Old Mornings Dawn [2013]

Summoning - Old Mornings Dawn recenzja okładka review coverTrochę kazali na siebie czekać panowie z Summoning. Pytanie tylko, czy nowy album wart był tego czekania. Odpowiedź jest do bólu życiowa: i tak, i nie. Sprawa wygląda bowiem następująco: Old Mornings Dawn to krążek naprawdę dobry, w kilku miejscach ocierający się o nawet geniusz, inteligentnie nawiązujący do wcześniejszych dzieł, świetnie wyprodukowany i wciąż mający moc przenoszenia do tolkienowskiego Śródziemia. To, co zawsze było sprawą nadrzędną w muzyce Austriaków, czyli klimat, cały czas tam jest, wciąż można poczuć ciarki na plecach, gdy muzyka eksploduje majestatycznymi orkiestracjami, ciągle przed oczami przelatują krajobrazy odległych krain, tak wspaniale zatrzymane na kolejnych okładkach zespołu. To zostało, i chwała muzykom za to. Zabrakło jednak trochę muzyki w tej muzyce. Wałkowałem krążek przez ostatnie kilka dobrych dni niemal na okrągło, a i tak, i to po intensywnym wysiłku intelektualnym, jestem sobie w stanie przypomnieć ledwie dwa kawałki, które muzycznie mnie zachwyciły: tytułowy „Old Mornings Dawn” oraz „Caradhras”. Lepiej niż średnia wypada także „Of Pale White Morns and Darkened Eves”, co nie zmienia niestety ogólnego wrażenia. Pozostałe zlewają się w jedną całość i nie jestem specjalnie w stanie nazwać właśnie słuchanego utworu. Nie twierdzę, że nie mają one nic do zaoferowania, uważam za to, że tylko pierwsze dwa wymienione mogą śmiało konkurować z „The Passing of the Grey Company”, „Over Old Hills”, bądź „Mirdautas Vras”. Jeden dobry riff na utwór to za mało, by docenić nie tylko nastrój utworu, ale także piękno muzyki. Za to sam pomysł z jednym, wiodącym riffem to w sumie ciekawe rozwiązanie i nawiązanie do bardziej blackowej aniżeli ambientowej tradycji, aczkolwiek o blacku trudno mówić. Niemniej jednak uważam, że jest to pomysł wart zachowania – Summoning to w końcu świat widziany oczami bad guys, a w związku z tym blacku nigdy za mało (taki żarcik). Powoli zbliżam się do końca recenzji, czas więc na podsumowanie. Old Mornings Dawn to album solidny, dla fanów pozycja oczywiście obowiązkowa, dla pozostałych kolejne para-blackowe pitu-pitu, muzycznie zaś summoningowa klasyka z kilkoma, niewielkimi zmianami. Niedowiarków raczej nie przekona, przekonanych nie zniechęci; trochę jednak żałuję niewykorzystania potencjału i zepchnięcia wartości muzycznych na dalszy plan. Krążek całościowo dobry, nic więcej. Niestety.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 lipca 2013

Trauma – Karma Obscura [2013]

Trauma - Karma Obscura recenzja okładka review coverPrzypuszczam, że lider elbląskich weteranów death metalu nasłuchał się już dość zapewnień i deklaracji, jakim to ważnym zespołem dla polskiej sceny jest Trauma, jak to wszyscy ją cenią, uwielbiają, nerki by dla Mistera & C.O. oddali… Wszystko pięknie, ale gdy przychodzi konkretów — czyli do wyłożenia kasy na studio, wydania płyty i choćby szczątkowej promocji — to nagle wszyscy odwracają się dupą wzorem polityków po wyborach. Taka sytuacja powinna wkurwiać i załamywać, jednak nie jego – wszak nie bez powodu zatytułował jeden z albumów słowem determinacja.

Wkurw z powodu realiów to jedno, mnie jednak ta potężna obsuwa (nagrania rozpoczęto w 2011…) wydawnicza dziwi szczególnie w kontekście tego, że Karma Obscura jest moim nieskromnym zdaniem ich najlepszym albumem od czasu „Imperfect Like A God” sprzed dziesięciu lat, co oznacza pewne miejsce w „top 3” zespołu. Taka płyta aż się prosi, żeby z nią jak najszybciej wyjść do ludzi! Trauma na swym siódmym dużym albumie nie sili się na niepotrzebne eksperymenty, nie wymyśla też prochu na nowo (jakkolwiek gwałtownych wybuchów jest tu sporo). Ogólny patent na zajebistośćc Karma Obscura to pewnego rodzaju eklektyzm w obrębie stylu zespołu, co oznacza mniej więcej tyle, że panowie pozbierali swoje najlepsze zagrywki z wszystkich poprzednich płyt, uwspółcześnili je, po czym zmiksowali w bardzo naturalny i co najważniejsze ostatecznie przekonujący spójnością sposób.

Efekt jest powalający! I na pewno nikt nie oskarży Mistera o zdradę traumatycznych ideałów (bo doskonale słychać, kto stoi za materiałem), ani też o wstecznictwo i wpieprzanie własnego ogona, bo album brzmi mocno, świeżo i nowocześnie w rozsądnych granicach. A jak się tego słucha! To jest prawdziwa Trauma na miarę możliwości Mistera, Małego i Chudego! Porządnego kopa panowie serwują już w „Renewal Through Collapse”, a potem, prawie nie spuszczając z tonu, urozmaicają ten death metalowy popis doskonałymi solówkami (bezsprzecznie najlepsza jest w „After Death”), klasowymi melodiami (choćby w „The Nightmare Of Your God”), ultra motoryczną jazdą („Renegade”!) czy skokami w bardziej klimatyczne, powiewające odrobinę industrialnym chłodem formy (jak w „The Edge Of Depravity”).

Jak więc widać, jest tu prawie wszystko, co fani Traumy znają i zapewne uwielbiają, a do tego w świetnie wyważonych proporcjach. Mnie brakuje jedynie thrash’owych naleciałości i takiegoż feelingu. I to by było w zasadzie tyle, jeśli chodzi o uwagi, bo ani długość albumu, ani brzmienie (pewnie tylko najstarsi Eskimosi nie wiedzą, gdzie nagrywali), ani też okładka zmian nie wymagają. Takiej Traumy nam było trzeba!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 lipca 2013

Ouroboros – Glorification Of A Myth [2011]

Ouroboros - Glorification Of A Myth recenzja okładka review coverGranica pomiędzy graniem technicznym a bezsensownym katowaniem sprzętu jest dość cienka i naprawdę niewiele trzeba by znaleźć się w Meksyku. A stamtąd, jak wiadomo, trudniej się dostać do USA, trudniej niż droga w przeciwnym kierunku. Prawda jest też taka, że nastała ostatnio moda na bycie arcytechnicznym i stąd wysyp zespołów ubiegających się o tytuł, nieszczególnie zresztą pochlebny, najbardziej technicznej załogi ever. Gdyby jeszcze w parze z umiejętnościami szły jakieś konkretne pomysły natury muzycznej to ok, ale rzeczywistość jest taka jak na załączonym obrazku, czyli, że nie idą. I efekt tego jest taki, że mimo tysięcy arcytechnicznych załóg, niewiele jest takich, które przyciągają na dłużej i zapadają w pamięć. Na szczęście, od czasu do czasu, pojawia się ekipa, która nie dość, że umie grać, to jeszcze potrafi komponować zajebistą muzykę. Było tak w przypadku Szwajcarów z Punish i ich ostatniego longlpeja z 2009, jest tak w przypadku Australijczyków z Ouroboros i ich debiutu z roku 2011. Bo to, co zrobił australijski kwintet na swoim Glorification of a Myth to czysta poezja – kwintesencja dobrej muzyki per se. Koła wprawdzie nie wymyślili, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo słucha się albumu wprost wybornie. Tym bardziej, że muzycy zadanie domowe odrobili i nie przyszli w gości z zupełnie pustymi rękoma. Nie ma chyba większego sensu rozpisywanie się o tym jak dobrzy są instrumentalnie, bo to wynika wprost z tego, co już napisałem, nie ma również sensu kadzenie za stronę kompozytorską, bo i to wynika z tekstu powyżej i gdyby tak nie było, nie robił bym powyższego wstępu na pierwszym miejscu. Kilka słów mogę za to napisać o tym, co było w koszyczku dla babci. Ilościowo wiele tego nie ma, ale to jakość, co oczywiste, ma znaczenie. Otóż moi mili, duet gitarzystów Chris Jones/Mikhail Okrugin zaproponował styl riffowania, którego nie słyszałem wcześniej zbyt często, przynajmniej nie w death/thrashowej stylistyce (może z wyjątkiem Punish właśnie), a który okazał się niczym innym jak otwarciem okna w dawno niewietrzonej sali. Bicia są krótkie, rwane, agresywne, coś jakby tremolo, tyle że na całym gryfie i bez żadnych ograniczeń co do ilości dźwięków. Do tego równie rwana i cholernie motoryczna sekcja, wszystko, o czym już zdążyłem napomknąć (technicznie tego nie robiąc) i przepis na sukces gwarantowany. Słucha się tego z zapartym tchem, bo napierdala to po nerach zawodowo, a wszak o to w muzyce chodzi. Przez ponad 50 minut chłopaki nie odpuszczają na moment, będąc jednak na tyle zajebistymi, by zwolnić, wrzucić coś orientalnego, instrumentalnego a i tak poniewierać bez miłosierdzia. Faworytów w sumie nie mam… choć otwierający album „Black Hole Generator” wybitnie wpadł mi w ucho, więc może za faworyta robić. Prawda jest jednak taka, że każdy kawałek jest równie dobry i bez cienia wątpliwości mógłbym w miejsce „Black Hole Generator” wstawić nazwę każdego z pozostałych dziewięciu utworów. W tym miejscu nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zarekomendować ten album każdemu miłośnikowi metalu.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ouroboros.mu

podobne płyty:

Udostępnij:

11 lipca 2013

Antigama – Meteor [2013]

Antigama - Meteor recenzja okładka review coverGdy tak porąbany bend jak Antigama robi sobie czteroletnią przerwę między kolejnymi długograjami, to można spodziewać się wszystkiego, z ogólnoświatową rewoltą włącznie. Aż tak dobrze jednak nie ma, bo system w swej syfiastości trzyma się dzielnie (no chyba, że panowie zaczęli na bliskim wschodzie), ale i tak warszawska ekipa soundtrackiem do jego upadku zamieszania narobiła co nie miara, dając fanom zmyślnego grind core’a mnóstwo powodów do radości, a włodarzom Relapse – do rwania włosów z głów. Dla mnie Meteor jest krążkiem lepszym, ciekawszym i bardziej przekonującym od „Warning”, i choć album z 2009 do słabych nie należał, to najnowszy z łatwością przebija go w paru dość istotnych punktach. Przede wszystkim Meteor jest inny – bezpośredni, przez większość czasu otwarcie jebiący w twarz z furiacką siłą typową dla Napalmów i starego Terrorizera, łatwiejszy do ogarnięcia, może i trochę prostszy (co nie znaczy, że prosty), ale na pewno spontaniczny, kipiący od emocji i bardzo ożywczy. Brzmienie dodatkowo przybliża muzykę słuchaczowi za sprawą dużej selektywności i takiego fajnego organicznego pierwiastka, którego zabrakło poprzednikowi – obie płyty nagrywano w tym samym miejscu, kluczowy okazał się jednak mastering. Litanię pochwał pod adresem Meteor należy uzupełnić o kilka słów na temat wokali. Na łono kapeli powrócił Łukasz Myszkowski, w 30 minut wypluł z siebie płuca i ostatecznie potwierdził, że nikt nie pasuje do Antigamy lepiej od niego. W tych wrzaskach jest ekspresja, moc i zaangażowanie, a poza tym znakomicie wpisują się w muzykę pod względem dynamiki. Pochwaliłem szczegóły, teraz czas na refleksję ogólną. Meteor z jednej strony jest dla mnie krążkiem przewidywalnym – w takim sensie, że zawiera kapitalny technicznie i zarazem bezkompromisowy napierdol, jaki chciałem w wykonaniu Antigamy usłyszeć (słowa uznania zwłaszcza za „Crystal Tune”, „Collapse”, „Prophecy” i „The Key”!), a z drugiej przyjemnie zaskakującym w paru momentach – vide thrash’owym „Fed By The Feeling”, poplamionym elektroniką „Stargate”, ambientowym „Turbulence” i zamykającym płytę „Untruth”, który klimatem wcale daleko nie odbiega od „eksperymentalnych” Napalmów. Dzięki takim zabiegom półgodzinny album jest wystarczająco urozmaicony i dojebany, żeby się nim prędko nie znudzić. Fani nowoczesnego w formie i klasycznego w oddziaływaniu grind core’a powinni być zachwyceni. Natomiast w Relapse mogą sobie żyły przegryzać z żalu, że stracili tak wyborny zespół.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Antigama

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lipca 2013

Megadeth – Super Collider [2013]

Megadeth - Super Collider recenzja okładka review coverZacznę, coś mi się tak zdaje, od końca, tzn. od wystawienia oceny. Potem będę ocenę uzasadniał próbując tak manewrować faktami, żeby się zgadzało z oceną. A uczynię tak dlatego, że płyta jest w swej istocie cholernie dwuznaczna i łatwo się zagalopować w jedną stronę całkowicie zapominając o drugiej. A więc do dzieła. Jakże skromnym zdaniem autora, płyta pt. Super Collider zespołu Megadeth zasługuje na… na 6. No może 7. I chuj i tak strzelił cały pomysł z reverse writing, więc pójdzie tradycyjnie od początku. A początek krążka jest wyborny. „Kingmaker” wpisuje się wyśmienicie w klimat dwóch poprzednich wydawnictw, które — w powszechnym mniemaniu — dają radę i za które Mustainowi należy się medal, litr (może 0,75 litra) i nowy egzemplarz Biblii. Niestety później robi się dziwnie, momenty (bo raczej nie całe utwory) dobre sąsiadują z popowymi melodiami, a thrashowe riffy rozpływają się w morzu naiwnych tekstów i bezjajecznych wokaliz. W zasadzie każdy utwór może zaoferować coś wartościowego, ale nie zdarza się, by było to więcej niż, dłuższy bądź krótszy, fragment. Poza „Kingmaker” w sumie, bo ten jako jedyny trzyma poziom od początku do końca. Drugi w kolejności jest tytułowy „Super Collider”, który zaczyna się całkiem dobrze tylko po to, by po chwili zamienić się w średniaka prosto z listy radiowej Trójki. Kawałek ciągnie nieco w górę solówka, ale też bliżej jej do dobrej niż wybornej, zajebistej, czy czegokolwiek z tej półki. Kolejny „Burn!” i znowu trochę fajnych gitar na początek, niezły riff, kawałek rozkręca się przyzwoicie aż do refrenu, który potrafiłby zniesmaczyć największego nawet grafomana. „Built For War” to typowy średniak: całkiem dobre gitary (znowu), trochę chórków w środku, generalnie jednak nic specjalnego. Podobnie wygląda sprawa z kolejnym utworem pt. „Off The Edge”, tyle, że zamiast chórku są solówki. Szósty utwór raczej bieduje. Ale do czasu. Kiedy na wokal wchodzi David Draiman, wokalista Disturbed, kawałek odmienia swój klimat, pojawia się całkiem nowa forma energii i feelingu – mówiąc krótko: zaczyna się dobra jazda. Niestety nie trwa specjalnie długo, bowiem „Beginning Of Sorrow” to znowu średniak. Bardzo miękki i delikatny kawałek, nawet jak na Megadeth. A po najdelikatniejszym kawałku na Super Collide nadchodzi pora na kawałek najbardziej southernowy. Alabama wita, panowie. Jakoś nie jestem przekonany. Całkiem inaczej ma się sprawa z „Forget To Remember”; ten można uznać za najbardziej rockowy, refren wpada w ucho i przyjemnie się go słucha. Kawałek w gruncie rzeczy godny polecenia. Ostatni autorski, a przedostatni na płycie, „Don’t Turn Your Back…” zaczyna się kiepsko, ale gdy tylko intro mija, pojawia się riff, który przywraca wiarę w cojones Mustaina. Sprawę psuje nieco refren, zupełnie nijaki, ale zwrotka znowu przyjemnie kopie. Krążek zamyka cover Thin Lizzy zatytułowany „Cold Sweat”, który wprawdzie nie zachwyca, ale i nie dołuje. Całkiem bardzo dobra solówka, ale żadnej w tym zasługi Megadeth nie ma. 45 minut, mimo tej całej przeciętności i bezpłciowości, mija błyskawicznie i ani się człowiek obejrzy – drugie okrążenie leci w najlepsze. I to jest właśnie to, o czym pisałem na początku. Płyta niczym specjalnym nie zaskakuje, z metalem wiele wspólnego nie ma, ale słucha się jej łatwo, przyjemnie i — przy odpowiednim nastawieniu — wchodzi gładziutko jak soczek. A to już jest sztuka – trzeba umieć nagrać średniaka, którego słucha się z przyjemnością. Mam więc nadzieję, że ocena odda tą dwoistość krążka. A oceną tą jest…


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lipca 2013

Squash Bowels – Grindcoholism [2013]

Squash Bowels - Grindcoholism recenzja reviewAnonimowi grindcoholicy dotknięci straszliwym „Grindvirusem” radujcie się, albowiem zdecydowanie nie anonimowe grindcoholiczne trio w osobach Artura, Andrzeja i Mariusza wróciło ze świeżutką (choć nie do końca – nagrania skończono w pierwszej połowie 2012) porcją patologicznego i szybkiego jak skurczybyk hałasu! Selfmadegod piszą dla zachęty, że to jedna z najmocniejszych pozycji w dyskografii Squash Bowels, ale tak sformułowane zdanie niczego nie wyjaśnia, bo przecież w ten sposób można powiedzieć o większości wydawnictw ekipy z Białegostoku. A kapela ani się nie zmieniła, ani tym bardziej nie wymiękła. Stąd też nie ma co owijać w bawełnę – jeśli tylko kogoś rajcowały poprzednie dokonania tego niszczącego zespołu, to i z przyjęciem Grindcoholism nie będzie miał najmniejszego problemu, bo półgodzinna płyta stanowi logiczne rozwinięcie ich dotychczasowych zabaw na polu muzyki nie do końca poważnej, choć podanej jak najbardziej profesjonalnie (materiał wykończono w Hertz’u). Fani klasycznego ostrego napierdolu z pewnością będą zadowoleni z zawartości albumu, bo nawet na milimetr nie oddala się od stylu kapeli/kanonów gatunku (i charakterystyczne brzmienie gitar każdego w tym utwierdzi), a zajebisty feeling, precyzja wykonawcza i ciekawostki w rodzaju tworów solówkopodobnych czy ocierającego się o — pooowiedzmy — flamenco podkładu na akustyku („La Mienta”) jedynie zwiększają jego atrakcyjność. Dla mnie Grindcoholism jest albumem równie kopiącym i energetycznym co poprzednik, słucha się go tak samo fajnie, więc z oceną nie będę wydziwiał. Gromkie brawa dla tych panów!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/squashgrind

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lipca 2013

Pitbulls In The Nursery – Lunatic [2005]

Pitbulls In The Nursery - Lunatic recenzja reviewJak się chce, to się da i nawet Francuzi potrafią nagrać album, który zachwyci nawet najbardziej wybrednego fana deathu. Nie jest, i nie może być, zaskoczeniem fakt, że kapela raczej nie święci tryumfów grając ogólnoświatowe tournée, a co za tym idzie – zna ją 25 osób wliczając rodziny muzyków; wytłumaczenie jest proste do bólu – wszak to death metal i to dla wymagających. Ciężej byłoby pewnie tylko eskimoskim progowcom coverujacym przeboje ludowe na kościanych piszczałkach. Na szczęście są takie strony jak nasza, na której — poza mainstreamem — staramy się wygrzebać i zapromować twory eskimoskie i nie tylko, kapele, na których zalega warstwa kurzu grubości przeciętnej Amerykanki, kapele, które wzbudzają wręcz paniczny strach zawiłością swoich utworów (także u wydawców) i wszelkie inne, raczej mało znane cudeńka – słowem: kapele dobre. W najbardziej podstawowym tego słowa znaczeniu. A cóż takiego serwują Francuzi, że podpadają pod jedną z powyższych kategorii? Ni mniej, ni więcej tylko prog death utrzymany w klimacie zaawansowanego Neuraxis, czyli to, co demo lubi jak piraci rum i abordaże. Takiej muzyki nie da się pomylić z niczym innym, nie da się jej źle zinterpretować – Francuzi nakurwiają muzę, pod którą Kanadyjczycy podpisaliby się w ciemno i to jeszcze z wypiekami na twarzy. Tak dobre są Żabojady – serio serio. Od samego początku, od najpierwszych sekund ma się pewność, ze następne minuty będą jednymi z najlepiej spożytkowanych od czasów pierwszego seksiku (oczywiście w wersji dwuosobowej). A to kurwa coś znaczy, czyż nie? Równie szybko pojawiają się refleksje w klimacie „gdzie żeście byli całe moje życie”, po których następują kolejne, w typie „sprzedam nerkę (najlepiej kogoś innego) byle tylko mieć ten album”. Może się nieco rozpędziłem, ale clue pozostaje bez zmian – kapela rządzi. Nagranie longpleja zajęło muzykom 5 lat i każda sekunda krążka jest głośnym dowodem na to, że nagrano coś niesamowitego, niecodziennego, zamykającego usta niedowiarkom, Marsyliankę metal i chuj wie, co jeszcze. Nie ma rzeczy pozostawionych przypadkowi, muzycy dali z siebie stachanowskie 1500% normy, kompozycje zachwycają jak widok dziecka, któremu z patyka spada lód, realizacja zachwyca, skomplikowanie materiału zachwyca – trudno się do czegokolwiek przyczepić. Dawno nie słyszałem tak gęstego, a jednocześnie tak klarownego materiału, który z taką swobodą łączyłby deathowe galopady z jazzowymi interludiami, brutalność z dźwiękami sitaru, podwójne stopy z rockową motoryką i feelingiem – istne mulki-kulti, tyle że działające. Wśród grona faworytów umieściłbym: „Lunatic Factory”, „Impact”, „Strong”, „Monkey’s Masturbation”, „La Norme” oraz, oczywiście „In My Veins” choć prawdę powiedziawszy każdy utwór zasługuje na pochwały i laurkę z wierszykiem. Ochów i achów nie ma końca, kilku mniej wytrawnych słuchaczy mogło już do tego czasu szczytować, ale prawda jest właśnie taka, ze krążek jest fantastyczny. Na Lunatic można znaleźć wszystko, co najlepsze w technicznym prog death metalu. Jeśli wiec ktoś mianuje się fanem Death, Atheist, Neuraxis, Gorguts i całej kanadyjskiej sceny, jazzu i ambitnego grania, to ten album jest dla niego. I to chyba stanowi największy problem wydawnictwa – przy tak kompleksowej muzyce, i zdurnowaciałym społeczeństwie z drugiej strony, takie krążki nie maja prawa bytu. Niestety. Możemy się na to wkurzać ile wlezie, tupać nogami a nawet wstrzymywać oddech, a i tak to się nie zmieni. Możemy jednak, nieco naiwnie, promować takie albumy. I to właśnie czynię.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pitbullsinthenursery
Udostępnij: