29 czerwca 2013

Dormant Ordeal – It Rains, It Pours [2013]

Dormant Ordeal - It Rains, It Pours recenzja okładka review coverW kraju mamy co najmniej kilka załóg, które wymiatają death metal na światowym poziomie, i którymi powinniśmy się chwalić zawsze i wszędzie, ale gdy się temu bliżej przyjrzeć, to okazuje się, że wcale nie mamy do czynienia z idyllą. Pierwszy problem polega na tym, że większość tych kapel ma swoje lata, drugi – że wśród chmary pojawiających się zewsząd zapatrzonych w siebie debiutantów nie widać dla nich godnych następców. Wyjątkiem od tej smutnej reguły najwyraźniej chce być krakowski Dormant Ordeal, zespół młody, ambitny, dość przekonujący i co najważniejsze – perspektywiczny (o ile ich polskie realia nie zajebią). It Rains, It Pours nie obfituje może w wielką ekstremę, do jakiej dążą wszyscy wokół, ale gatunkowego ciężaru i przyjemnego kopa nie sposób jej odmówić. Mocną stroną płyty jest jej różnorodność, zmienność klimatów i odrobina dramaturgii, bo obok niezłej sieczki pojawiają się ciekawe melodie (bez słodzenia), nowoczesne cięcia gitar, trochę formalnych zakrętasów, udanie zaaranżowane doły oraz bardzo fajne zjazdy w kierunku transu i zamulania. Te patenty nie wzięły się oczywiście znikąd, a ja typując inspiracje zespołu, postawiłbym przede wszystkim na Immolation, Morbid Angel (zanim ich pojebało), Gojira, God Dethroned (część chwytliwych riffów spokojnie mogłaby trafić na ostatnie produkcje Holendrów) oraz debiut Ulcerate (bardziej ze względu na sposób łączenia składników niż samą muzykę), przy czym zaznaczam, że chłopakom daleko do bezczelnego zrzynania. Do mnie najbardziej przemawiają te fragmenty It Rains, It Pours, kiedy zespół zwalnia obroty, a riffy zaczynają wyć lub niepokojąco wibrować – raz że to najskuteczniej przykuwa uwagę, a dwa że dużo lepiej buduje klimat niż ambientowe miniatury, z których ja bym całkowicie zrezygnował. Swoje robią również nieliczne, ale za to umiejętnie wplecione solówki – niby nic spektakularnego technicznie, jednak trudno wyobrazić sobie w ich miejsce coś innego, czego najlepszym przykładem są popisy w „Days That Didn’t Make It” i „Unimagined, Unwritten, Unseen”. Pochwały należą się Dormant Ordeal także za podejście do realizacji materiału, bo bez udziału arabskich szejków zmajstrowali naprawdę dobrze i chłodno brzmiący album. Jak więc widać – chłopaki mają pomysł na siebie, opanowane na porządnym poziomie instrumenty, i gdy tylko zawitają do dobrego studia z materiałem utrzymanym w stylu „Here Be Lions”, „The Animal” i „Unimagined, Unwritten, Unseen”, to jest szansa, że utrzymają się na powierzchni na tyle długo, żeby dorobić się przyzwoitego kontraktu. Tego im życzę, a jeśli naprawdę mieliby rozwinąć idee wymienionych kawałków, to mogę nawet trzymać za nich kciuki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dormant.ordeal

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 czerwca 2013

Toxik – Think This [1989]

Toxik - Think This recenzja reviewToxik się reaktywował i od jakiegoś czasu dochodzą mnie pogłoski o nowym albumie. Nie wiem, czy powinienem się z tego cieszyć — 24 lata poza biznesem to jednak sporo — bo doświadczenie pokazuje, że mało który zespół wychodzi z konfrontacji z czasem obronną ręką. W pełnym napięcia oczekiwaniu na rozwój wydarzeń można jednak śmiało sięgnąć po jedno z dzieł wcześniejszych, a mianowicie Think This. Zmian w muzyce za wiele nie ma, co akurat nie przeszkadza, i całość w dalszym ciągu na kilometr jedzie szybkim, melodyjnym, a zarazem technicznym thrashem. Me gusta! Coś niecoś się jednak pozmieniało, bo dodano klawisze (których akurat specjalnie nie słychać) i skorzystano z usług innego gardłowego, a mianowicie Charlesa Sabina, który okazał się znajomkiem muzyków, a poza tym wirtualnie nie istnieje. Mimo tego radzi se chłopina wybornie i wyśpiewuje swoje partie z niesamowita mocą, pasją i zadziornością. Klasą samą w sobie jest utwór pt. „Spontaneous”, w którym wspina się na wyżyny swoich talentów i umiejętności. Nie zawodzi oczywiście Josh Christian, który robi z gitarą rzeczy tak niesamowite, że najbardziej hard-core’owi jogini mogliby się poczuć zawstydzeni. Tak po prawdzie, to w każdym z utworów zapodaje, na spółkę z Johnem Donnellym (nowym nabytkiem dla zagęszczenia materiału), mniej lub bardziej rozwalające zagrywki, wśród których mi najbardziej podchodzą te z „WIr NJn8/In God” oraz „Machine Dream”. Ponownie – klasa sama w sobie. Mam jednak nieodparte wrażenie, ze krążek wchodzi nieco trudniej niż debiut, nie jest tak klarowny, więcej w nim udziwnień i połamanych struktur, mniej natomiast spójności. Globalnie patrząc „World Circus” podchodzi mi bardziej, aczkolwiek Think This potrafi nie schodzić z tapety przez długie dni, pod warunkiem oczywiście, że się na owej tapecie pojawi. I w tym upatruje właśnie główną bolączkę wydawnictwa – łatwiej mi sięgnąć po inne. Niemniej jednak Think This jest albumem bardzo dobrym, oferującym mnóstwo najwyższej próby gitarowych zagrywek i potrafiącym przytrzymać przy playerze przez długie godziny – a wszak o to w muzyce chodzi. Można więc śmiało rozbić skarbonkę i zakupić rzeczony album.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/toxikmetalofficial
class="inne-podobne"

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2013

The Dillinger Escape Plan – One Of Us Is The Killer [2013]

The Dillinger Escape Plan - One Of Us Is The Killer recenzja okładka review coverBez rewolty, ale z jajami – tak pokrótce można opisać piąty duży krążek The Dillinger Escape Plan, liderów wszystkiego, co załapuje się pod math-core. Chwalenie tego nietuzinkowego zespołu przychodzi mi bez wysiłku, ale nie ma się czemu dziwić, bo po raz kolejny dostarczyli światu solidną porcję kapitalnych utworów. Ba! Piosenek, bo Amerykanie wzorem (?) Mastodon postawili na ogromną przebojowość i niezwykłą przystępność nowej muzyki, czyniąc ją wyraźnie prostszą, taką lajtową i „listener-friendly”. I wcale nie pierdolę tu od rzeczy, zaślepiony uwielbieniem dla tej kapeli! O ile na poprzednich krążkach ewidentnych hiciorów było w porywach do trzech, to na One Of Us Is The Killer przynajmniej połowa kawałków wpada w ucho przy pierwszym przesłuchaniu (a taki „Nothing’s Funny” chwytliwością bije wszelkie rekordy), a po paru kolejnych – takich przebojów wyłania się już osiem. Osiągnięcie to doprawdy imponujące i powinno mieć przełożenie na wyniki sprzedaży, gdyby nie jedno istotne ale. Ta muzyka ciągle jest zbyt ekstremalna i popierdolona (grają prościej, to owszem, ale zważcie z jakiego poziomu zeszli) dla przeciętnego odbiorcy radiowej papki. Natomiast już każdemu średnio zorientowanemu w ostrzejszych dźwiękach człekowi gęba nie będzie się zamykała przy refrenach (warto tu przywołać zwłaszcza doprawiony samplami „Paranoia Shields”, no i oczywiście powalający „Nothing's Funny”), a radochy z albumu będzie miał po pachy. Do takiego materiału można wracać wciąż i wciąż, pomstując jednocześnie na twórców, że przygotowali go zaledwie 40 minut. Niewiele, ale ile się przez ten czas dzieje! Ile w tym lekkości i zabawy stylami! A jakie cuda z głosem wyczynia Greg Puciato, którego gardło stanowi o sile najbardziej nośnych utworów! Rewelacja! NSA i CIA mi świadkami. Przy całej przebojowości One Of Us Is The Killer na płycie zabrakło mi tylko jakiegoś dłuższego klimatycznego odjazdu na wyciszenie, jak to było z pamiętnymi „Mouth Of Ghosts” i „Parasitic Twins” – to przesądziło o braku najwyższej oceny, bo więcej zastrzeżeń nie mam i krążka mogę słuchać w kółko jak pojebany.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

20 czerwca 2013

My Dying Bride – The Manuscript [2013]

My Dying Bride - The Manuscript recenzja okładka review coverW ostatnim czasie niemal równolegle ukazały się dwa wydawnictwa sygnowane nazwą My Dying Bride. Pierwszym z nich był niemożliwie głupi debestof „Introducing My Dying Bride” (czy naprawdę są tacy, którym trzeba przedstawiać ten zespół?! – niech to posłuży za całą recenzję), drugim zaś, już sensowniejszym, opisywana właśnie czteroutworowa epka. Anglicy zawsze cechowali się dużym wyczuciem i mieli dobre pomysły jeśli chodzi o takie małe płytki (zwłaszcza na początku działalności), a przy tym, wbrew panującym na scenie zwyczajom, nie dopychali ich bootlegowej jakości wersjami największych szlagierów. The Manuscript nie jest tu wyjątkiem i każdy, kto się zdecyduje na zakup — a takich, zważywszy na absurdalną cenę, pewnikiem będzie niewielu — otrzyma niemal pół godziny świeżej muzyki w typowym dla My Dying Bride stylu. Sam materiał nie przynosi niczego zauważalnie nowego, z eksperymentami też nie ma nic wspólnego, ale choćby przez większą ilość kontrastów w krótszym czasie i mocniej zaakcentowane riffy sprawia wrażenie nieco bardziej urozmaiconego od ostatniego longa, którym ciągle jestem pewnym stopniu rozczarowany. Zagęszczenie (jak na nich oczywiście) motywów sprawia ponadto, że na nudę nie ma co narzekać, mimo iż dłuższych chwil do refleksji w tych utworach naprawdę nie brakuje. Dla mnie jednak najbardziej wybija się ozdobiony growlami „Var Gud Över Er”, który w drugiej części bardzo przyjemnie dołuje za sprawą dobrze przemyślanej partii gitary. Później klimat wyraźnie ulega uspokojeniu, aż do statecznego wyciszenia, a my mamy dość czasu, żeby się zastanowić nad następnym odpaleniem The Manuscript. Moim zdaniem warto, choć pewnie na płytce poznają się tylko zagorzali fani.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2013

Psypheria – Embrace The Mutation [2002]

Psypheria - Embrace The Mutation recenzja okładka review coverŻycie w swojej przewrotności pozwala przeżyć wszelkim core’owym gniotom, unicestwia zaś kapele niesztampowe, wnoszące do muzyki jakąś wartość, a już na pewno sprawiające frajdę słuchaczowi. Na to niestety żadnej rady nie ma i takim serwisom jak nasz pozostaje jedynie piętnowanie pierwszych i promocja drugich. Ostatnio demo wysrał się na From Zero To Hero, ja dziś pochwalę Psypherię. Naszym czytelnikom nazwa ta nie powinna być obca, jako że swego czasu na naszych łamach gościliśmy debiut tejże grupy. Dziś natomiast przyjrzymy się drugiej, i niestety ostatniej, odsłonie przedsięwzięcia pod nazwą Psypheria, zatytułowanej Embrace the Mutation. Kilka lat różnicy, przetasowania w składzie odbiły się oczywiście na muzyce; odbiły się jednak nie tyle czkawką, co innym smakiem. Najbardziej słychać to po gitarach, za które nie odpowiadał już John Oster, co nieco mnie zasmuciło. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, z nowym grajkiem pojawiły się nowe rozwiązania aranżacyjne, inne rozłożenie akcentów, inny feeling. Muzyka zbrutalizowała się, a na pewno odpompatyczniła, przez co bliżej jej do Nile niż Nocturnus (obie kapele posłużyły tu jako skrajne przykłady podejścia do technicznego deathu z klimatem niźli rzeczywiste, szczególnie Nile, skojarzenia). Nie znaczy to oczywiście, że klimat pierwszego krążka, tak bardzo nocturnusowego, wyparował, nie da się jednak nie usłyszeć różnic, które w przypadku debiutu były znacznie mniejsze. Z drugiej strony, przywołanie przeze mnie Nile nie było zupełnie bezpodstawne, bowiem wielokrotnie klimat Embrace the Mutation przywodzi na myśl pierwsze wypociny Sandersa & co. Udało się Psypherii połączyć dwa, wydawać by się mogło, niezbieżne klimaty: kosmiczny i pustynny w jeden, wielokrotnie bardziej dojmujący nastrój pustki i bezsilności. Nie zapominano oczywiście o klasycznych wstawkach, które przyjemnie wplatają się w deathowe struktury, a które tak dobrze słychać w „Insensate” oraz wstępie do „Cathartic Degeneration”. Nie zapomniano również o fanach (z podpisanym poniżej autorem tej recenzji) neoklasycznych popisów i praktycznie każdy z ośmiu utworów, w pewnym momencie obnosi się elegancką wprawką dla czteroręcznych. Nie ukrywam jednak, że najlepiej na krążku wchodzi mi „Taste the Dead”, a to za sprawą optymalnego połączenia wszystkich wspomnianych elementów, z dodatkowymi atutami w postaci dobrej linii melodycznej, warsztatowego mistrzostwa (co tyczy się oczywiście wszystkich numerów) oraz niesamowitego, zniewalającego, pięknego w zdegenerowany sposób klawiszowego riffu. Żeby nie było za cudownie, kilka łyżek dziegciu. Przede wszystkim realizacja, która w niektórych momentach woła o pomstę do nieba. Nie wiem, co zamierzał osiągnąć dźwiękowiec, wiem co osiągnął i boli mnie to okropnie – chaos w planach, dziwnie rozłożone akcenty i jeszcze dziwniej nagłośnione instrumenty. Słowem lub trzema: kulka w łeb. Bywa, że psuje to odbiór dość znacznie, nie na tyle jednak, by zmusić do wyłączenia. Drugim, co może boleć, a co niektórzy uznają za zaletę (ja się waham), to brak płynności, który objawia się wrażeniem ciągnięcia na siłę pewnych motywów i szarpaniem się o pozostanie zwartym, spójnym i klarownym. Mimo tych wad, Embrace the Mutation pozostaje naprawdę wyśmienitym, równie mocno niedocenionym krążkiem, dowodem na to, że jak się chce, to się da i można nagrać techniczny death z klimatem, od którego włosy na jajcach się prostują. A na koniec przypomniała mi się jeszcze jedna solóweczka: początek „Systemic Confrontation”, rzekomy fałsz, dwie linie gitar splatające się w wypaczonej harmonii, klasyczne akcenty – trudno dziś o coś równie oryginalnego. I taka konstatacja na koniec – z Embrace the Mutation jest jak z układem niniejszego tekstu: na koniec, mimo wspomnianych wad, w głowie, jak w dowcipie ze Stirlitzem, pozostaje bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: 8,5/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2013

From Zero To Hero – From Zero To Hero [2012]

From Zero To Hero - From Zero To Hero recenzja okładka review coverCzasem, gdy mamy przydługą serię wysoko ocenianych płyt, zastanawiam się, czy przypadkiem nie wydaje się wam, że żyjemy w krainie szczęśliwości i wszystko jest dla nas mega zajebiste. Zapewniam, że aż tak wspaniale nie jest, co więcej – nasze zdania niekiedy krańcowo się różnią, ale tak się jakoś składa, że do pisania zwykle wyrywa się ten, któremu dany album akurat się podoba. W ten sposób tych bardzo pozytywnych not zbiera się nam od zajebania. Właśnie w takich momentach przychodzi mi z pomocą kolejny młody metal core’owy band, któremu w normalnych warunkach nie sposób poświęcić choćby szczątkowej uwagi. Dziś padło na debiutujący selftajtlem From Zero To Hero, który swą przynależność gatunkową, a po części i poziom, zdradza już samą nazwą. To nawet nie chodzi o to, że idea takiego grania przyprawia mnie o mdłości — pewnie za stary na to jestem — bo gwoździem do trumny każdego kolejnego zespoliku jest jego jałowa wtórność, klepanie w kółko tych samych oklepanych schematów, które nie były interesujące za pierwszym razem, a co dopiero za tysięcznym. Dobija mnie ponadto sztuczność i amerykańskość (nic to, że ci są akurat z Grecji) rodem z MTV, ta naciągana skoczność, upychana na siłę brutalność i chęć spodobania się każdemu przy przekonaniu o własnej wyjątkowości. Najgorsze jest w tym chyba to, że spora część tych muzykantów ma w łapach przyzwoite umiejętności, a grając taki szajs tylko się marnują. Wydawać by się mogło, że to refleksja bardzo ogólnej natury, ale również From Zero To Hero bez problemu załapują się na te uwagi, bo właściwie wszystko, co im po łbach chodzi, pokazują w pierwszym kawałku – tworze tak nieoryginalnym i bezbarwnym, że większość słuchaczy będzie miała problem z dotrwaniem do jego końca. Cóż, ja do takich wyczynów nie mam zamiaru nikogo namawiać. Zawartość tego 35–minutowego materiału można bez żalu olać, bo leci praktycznie na jedno kopyto, nudząc i osłabiając. Wyjątek od tej popeliny jest tylko jeden, mianowicie „Crown Full Of Blood”, który zawiera fragmenty ciekawszego — bo ostrzejszego — grania i stanowi jakiś tam dowód, że jak chłopaki chcą, to potrafią zmajstrować coś konkretnego. Mimo wszystko to zdecydowanie za mało, żeby ich pochwalić. Jak dla mnie już dziś mogą skrócić nazwę do bardziej odzwierciedlającej rzeczywistość: To Zero.


ocena: 4/10
demo
Udostępnij:

11 czerwca 2013

Borknagar – Empiricism [2001]

Borknagar - Empiricism recenzja okładka review coverPrzez wielu uważany za jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu. Nowy, ale jakże uznany, wokalista, chyba najbardziej optymalny skład, słowem – zaplecze na medal. Oczywiście dobry skład bez dobrego materiału to marnotrawstwo ludzi, sprzętu i cierpliwości słuchaczy, szczęściem (a może, tak zwyczajnie, klasa muzyków) nic takiego się w tym przypadku nie wydarzyło i album nagrano wyśmienity. Tytułem wstępu wspomnę jeszcze, że do najprostszych i najłatwiej wchodzących Empiricism nie należy, toteż należy wziąć na to poprawkę, kiedy dwa-trzy pierwsze okrążenia wydają się stratą czasu. Po kilku razach bowiem, percepcja nastawia się na odpowiednią częstotliwość, na której słychać pełnię mocy krążka. A wtedy zaczyna się bajka. Okazuje się wówczas, że pierwsze przejawy geniuszu pojawiają się wraz z wciśnięciem przycisku „play” bo rozpoczynający album „The Genuine Pulse” obezwładnia jak dobry kaftan bezpieczeństwa. Podobnych arcydzieł jest na płycie więcej, każde w nieco inny sposób, lecz każde równie kurewsko dobre. Borknagar zawsze miał odchył w stronę psychodelii lat 70tych, organów Hammonda i tripowania i kilkukrotnie podczas lektury krążka można się poczuć jak na Woodstocku, tyle że bez kwiatków, pacyfek, spodni-dzwonów i wszechobecnego pierdolenia o miłości do każdego. This is Norway, do kurwy nędzy, a to zobowiązuje! Teksty Norwegów, musicie jednak wiedzieć, nie dość, że niespecjalnie norwesko-satanistyczno-bluźniercze, w żaden sposób nie są jednak frajersko-poetyckie, są za to zaangażowane, z głębszą myślą u podnóży i na poziomie. Warto się wsłuchać. Wracając zaś do psychodelii, odsyłam choćby do „The Black Canvas" oraz absolutnie fantastycznego „Matter & Motion”. Temu ostatniemu dobrze jest się przysłuchać by mieć punkt odniesienia jak utwór instrumentalny powinien brzmieć i co do muzyki wnosić. Zbyt często bowiem uważa się instrumentale za zapchajdziury, zbyt często bowiem instrumentale tymi zapchajdziurami są, niestety. W tym miejscu krótka czołobitność w kierunku gitarzystów i basisty (szczególnie Tyra) za kapitalną robotę przy „Soul Sphere”. Wrażenie podczas słuchania tego utworu jest takie, jakby się obcowało z jakąś żywą tkanką, czymś rosnącym, pełnym emocji i chęci życia. Organiczność tego utworu, szczególnie w warstwie instrumentalnej poraża. Na drugą połowę albumu składa się pięć utworów, chociaż dla mnie utwory „Inherit the Earth”, „The Stellar Dome”, „Four Element Synchronicity” oraz „Liberated” stanowią zamkniętą całość – swoisty tetraptyk. Dopiero przesłuchanie całości pozwala w pełni rozkoszować się muzyką, tekstem i atmosferą. Całość albumu zamyka nieco słabszy niż średnia „The View of Everlast”, co z jednej strony smuci, ale z drugiej zachęca do powtórnego wciśnięcia „play” (o ile nie jest włączony auto-replay) i ponownego zagłębienia się w album. A to wszystko, cały album, bazuje na viking/blacku, tyle że naprawdę przemyślanym, dojrzałym, niebojącym się nowości i nietuzinkowości. To ciekawe, że w takiej stylistyce można spłodzić takie dzieło, zaiste ciekawe. Zatem – marsz po płytę!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 czerwca 2013

Atrophy – Violent By Nature [1990]

Atrophy - Violent By Nature recenzja okładka review coverNa początku mojej styczności z Violent By Nature wymyśliłem sobie, że jest to krążek słabszy od wybornego debiutu, choć w coraz to kolejnych przesłuchaniach nie znajdowałem niczego, co mogłoby służyć za potwierdzenie tej wziętej z dupy tezy. Tu naprawdę nie ma się za bardzo do czego przyczepić, tym bardziej, że ekipa odpowiedzialna za muzykę się nie zmieniła. Następca „Socialized Hate” na pewno jest nieco mniej przebojowy, może nie aż tak spontaniczny oraz ma bardziej szorstką, surową produkcję, ale to z pewnością nie czyni go albumem gorszym. Odrobinę innym – to i owszem, ale ciągle w 100% w rozpoznawalnym (po zaledwie kilku sekundach) stylu Atrophy. Innymi słowy taka płytka musi się spodobać fanom drapieżnego, precyzyjnie odegranego thrash’u. Mnie Violent By Nature podoba się choćby ze względu na to, że Amerykanie potrafili udanie połączyć większą niż poprzednio różnorodność kompozycji z ich dużą energetycznością i bezpośrednim kopem. Dlatego niezależnie od tempa i klimatu, wszystkie kawałki posiadają „ciąg na bramkę” i coś, co skłania do odpalania płytki raz za razem, z małą przerwą na debiut. Tym czymś mogą być ostre riffy, trzaskane z dużą swobodą solówki (największe wrażenie robi chyba pierwsza w „In Their Eyes”), mocne, utrzymane z dala od pedalstwa wokale, jak zwykle interesujące teksty (dominują w nich poważne tematy – eutanazja, kara śmierci, prawa zwierząt) czy w końcu płynąca z tych dźwięków uderzająca w pysk agresja. Wrażeń nie trzeba daleko szukać, bo już „Puppies And Friends” zawiera wszystkie składniki stylu Atrophy, a przecież to nie jedyny udany numer na płycie. Jeśliby uznać brednie o syndromie trzeciej płyty za prawdziwe i wziąć poprawkę na poziom dwóch pierwszych albumów Atrophy, to ich trzeci opus powinien wykosić konkurencję co nogi. Jednak nie było nam dane się o tym przekonać bo właściwie niedługo po wydaniu Violent By Nature kapela wyciągnęła kopyta, pozbawiając i tak już upadający thrash bardzo wartościowego przedstawiciela. To, co po sobie zostawili, to muzyka wysokiej klasy, po którą sięgać można w ciemno. Oby tylko wzorem innych nie zebrało im się na reaktywację, bo szkoda by było zszargać tak udany dorobek.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2013

Napalm Death – Enemy Of The Music Business [2000]

Napalm Death - Enemy Of The Music Business recenzja okładka review coverEnemy Of The Music Business, jako pełny powrót Napalmów do bezkompromisowego grind core’a, jest albumem wybornym, łączącym w sobie to, co u Brytoli najlepsze – spory ładunek brutalności i ogrom agresji z dzikimi szybkościami i licznymi chwytliwymi fragmentami. Brytyjczycy przyjebali naprawdę ostro i zrobili to z klasą, przy okazji odświeżając nieco swój styl. Powiem tak – jeśli komuś „Utopia Banished” zrobiła dobrze, przy „Fear, Emptiness, Despair” czuł niedosyt, „Diatribes” odebrał jako fajną, ale zbyt miętką, a do tego nie zraża się nowoczesnym brzmieniem (a nie chodzi o sterylność i plastik), to w tym przypadku będzie cholernie zadowolony. Tak, proszę państwa, częste nawiązania do czwartej płyty poprawione oszlifowanym stylem znanym z piątej przyprawiają o szybszy przepływ krwi w organizmie. No chyba, że znowu przesadzam z kawą i lekami… Ciekawe melodie, mocny wokal, charakterystyczne napierdalanie Dannyego Harrery (niby tylko gęsty łomot, a jaki charakterystyczny!) oraz pieprzony czad wypływający z każdej sekundy albumu muszą robić wrażenie. Obok takich kawałków jak „Taste The Poison”, „Constitutional Hell”, „Necessary Evil” czy „Fracture In The Equation” naprawdę nie można przejść spokojnie (a tym bardziej obojętnie). Zresztą, po co się ograniczać w jakichś wyliczankach – wszystkie są godne uwagi i wszystkie wywołują w słuchaczu chęć dokonania doszczętnego zniszczenia na wszystkim, co znajduje się w pobliżu. Jeśli kipi w was frustracja, gniew i ogólne wkurwienie – wystarczy zapodać Enemy Of The Music Business i dać się ponieść muzyce. Taaak, klimat i przesłanie krążka udzielają się błyskawicznie. Wbrew temu, co Anglicy (a konkretnie Embury) napisali w jednym z kawałków – w tym przypadku publika dostała to, czego oczekiwała od dawna.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 czerwca 2013

Jon Oliva's Pain – Maniacal Renderings [2006]

Jon Oliva's Pain - Maniacal Renderings recenzja okładka review coverTym razem obowiązkowa pozycja dla fanów szybkości, brutalnej siły, bluźnierczych tekstów, piekielnej techniki oraz flaków, mózgów i innych wnętrzności rozjebywanych o ścianę – czyli naszych szanownych czytelników, oczywiście. Ok, żartowałem – fani szybkości będą nieco zawiedzeni. A tak zupełnie na poważnie, to dziś będzie znacznie spokojniej, bardziej emocjonalnie, ale przede wszystkim „neighbours friendly”. Jest to o tyle ważne, że można zapodać krążek z pełną mocą i nie obawiać się najazdu inspekcji budowlanej o niezgłoszony remont ani moherowych bab (choć z nimi nic nie wiadomo), bo Oliva dość jasno opowiada się po niebiańskiej stronie mocy, a to w Polsce znaczy więcej niż prawo (o ile baby znają angielski). Jeśli jest dla kogoś problemem konfesja Olivy, to mogę jedynie stwierdzić tyle, że pozbawia się niemal godziny (może nieco mniej, jeśli przełączy się najbardziej hard-christianowe kawałki) dobrego, progresywnego heavy metalu w stylu Savatage z okresu największej świetności. Drugą płytą powstałego w 2003 roku projektu pokazał Jon, że jeszcze łeb do komponowania ma dobry, a płuca niezupełnie zdarte. Już bowiem na początku proponuje słuchaczowi dwa fantastyczne utwory: „Through the Eyes of the King” oraz tytułowy „Maniacal Renderings”, które — muszę przyznać — robią tak piorunujące wrażenie, że dalsze kawałki mogłyby być nagrane na banjo i kanistrach po benzynie, a i tak nie usłyszałbym tego. Siła pierwszego wrażenia jest niesamowita. Oczywiście nic takiego się nie dzieje i pozostałe 9 utworów trzyma wysoki poziom, choć w kilku miejscach płyta łapie zadyszkę. Na szczęście szybko bierze drugi oddech i we wspaniałym stylu wraca w takim np. „Time to Die” bądź nieco zwodniczym „Timeless Flight”. O co chodzi z tą zadyszką? Problem z Olivą jest bowiem taki, że czasami bierze się za ewangelizację nieco za gorliwie, chuj, jeśli kompozytorsko utwór jest genialny, gorzej, jeśli tempo siada, prąd przestaje dopływać do instrumentów i robi się nieco zbyt kościelnie. I to właśnie określiłem mianem zadyszki, która, szczęściem — jak już wspomniałem — szybko mija. Maniacal Renderings udowadnia, że można nagrać uduchowiony krążek, który nie tylko nie wzbudza nienawiści, ale daje do myślenia. Odrobinę, ale fakt pozostaje faktem. Taki Jon był, jest i będzie, więc nie ma co się szarpać, tylko brać ile można. Nie muszę chyba pisać, że jest się czym częstować. Instrumentalnie krążek dopracowany jest w najmniejszych szczegółach, sporo smaczków, nietypowego instrumentarium i melodii – nic nowego dla fanów Savatage. Także wokalnie bez większych zmian, ale i tutaj trudno mówić o zawiedzeniu – lepsze jest wrogiem dobrego, a styl śpiewania wypracowany przez lata zasłużył na miano kultowego, zaś śpiew w wielogłosie – wręcz legendarnego. Kompozytorsko jest znaczna poprawa w stosunku do „’Tage Mahal”, co tylko podkreśla klasę Jona. Cały trick z Jon Oliva’s Pain polega właśnie na tym, że zmiany mają charakter ewolucyjny niż rewolucyjny, przy czym ewoluuje raczej dość wolno i zwykle w dobrą stronę. Jeśli więc Savatage był dla was niczym druga matka, to Jon Oliva’s Pain będzie drugim ojcem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 maja 2013

Incubus – Beyond The Unknown [1990]

Incubus - Beyond The Unknown recenzja reviewPo sukcesie znakomitego debiutu po będący na fali wznoszącej Incubus swe macki wyciągnęli włodarze rosnącego w siłę Nuclear Blast. To właśnie dla Niemców powstał poniekąd przełomowy Beyond The Unknown. Czy jest to album lepszy od poprzednika? Tu zdania są podzielone, choć nie wynika to na pewno z jakości samej muzyki. Chodzi o to, że obie płyty zagrane są w nieco innym stylu, może i bez kolosalnych różnic, ale akurat te szczegóły mogą przeważyć, która z nich zostanie faworytem. Dla mnie, choć po chwili zastanowienia, minimalną przewagę ma jednak „Serpent Temptation”, ale zaznaczam – oba krążki są świetne i oba po prostu muszą się podobać. Druga płyta braci Howard (mimo iż skład mieli trzyosobowy, we dwóch zarejestrowali wszystkie instrumenty) jest materiałem ukierunkowanym na molestującą słuchacza brutalność i niebywały jak na tamte czasy ciężar. Paradoksalnie dokonali tego nieco zwalniając obroty i całkowicie rezygnując z blastów. Wystarczyło im porządne brzmienie (Morrisound, a jak!), za sprawą którego współpraca gitar i perkusji nabrała większej intensywności, co nota bene dzięki umiejętnościom muzyków nie odbyło się kosztem czytelności. Beyond The Unknown to death metal pełną gębą – szybki, ciężki, bezpośredni, napakowany mnóstwem solówek i ostrych jak żyleta riffów. To (niestety) oznacza, że album jest trochę mniej przebojowy i dużo mniej melodyjny od „Serpent Temptation”. Szkoda, bo dla mnie właśnie ten thrash’owy feeling przesądzał o sile debiutu. Ale, ale! To oczywiście nie dramat, bo refreny takiego „Massacre Of The Unborn” czy „On The Burial Ground” (czyli jednych z lepszych na krążku) podchwytuje się natychmiast. To w zupełności wystarcza, żeby płyta przez długie tygodnie nie chciała opuścić odtwarzacza. Co do wspomnianej na początku przełomowości albumu – ma związek z tym, że niedługo po jego wydaniu zespół postanowił zrobić sobie krótką przerwę w graniu. Tak na dobrą sprawę trwała ona „zaledwie” dziesięć lat, po których kapela wróciła z „Discerning Forces” – już jako Opprobrium i z zupełnie inną, mniej udaną muzyką. Te późniejsze nagrania można zignorować, polecam wam natomiast zainteresować się wszystkim, co stworzyli jako Incubus.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/opprobriumofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 maja 2013

Beyond Creation – The Aura [2011]

Beyond Creation - The Aura recenzja okładka review coverGdyby ktoś sprzedał mi to wydawnictwo mówiąc, że to najnowszy krążek Augury, nie zdziwiłbym się specjalnie. Trochę zasmucił, ale nie zdziwił. Nie zdziwił, bo The Aura brzmi cholernie podobnie do „Fragmentary Evidence” – gęste, raczej monolityczne struktury, rejestry średnie i w dół, komplikacja na poziomi kostki Rubika 6x6x6, Forest na basie, trudne tematy, słowem to, czym Augury stało na longpleju z 2009. Nie znaczy to oczywiście, i nie to miałem na myśli, że Beyond Creation zerżnęło Augury, znaczy to natomiast, że nie potrzeba Sherlocka Holmesa, żeby wskazać na źródło inspiracji. Sęk w tym, że — jak w znakomitej większości przypadków — naśladowcom brakuje tego, w czym ich idole byli dobrzy. Bo mimo iż trudno nie słyszeć podobieństw, kilka istotnych różnic tam, gdzie siedzi diabeł, jest. Monolityczne – tak, ale Beyond Creation zapomniało chyba, że warto czasami wpuścić nieco powietrza do pokoju, by się nie udusić. Dobrze też czasami zrobić wycieczkę w wyższe rejestry, nie tylko po to, by urozmaicić muzykę, ale także po to, by ją zróżnicować i dodać cech szczególnych poszczególnym utworom. A tak, wszystko jest w podobnych klimatach, podobnych rejestrach, trudno o wyróżniki, których trzeba szukać z podziwu godną determinacją. Dla upartych, a ja jestem bardzo uparty, satysfakcja z dotarcia do samego dna jest dzika, ale wielu odpuści po drugim okrążeniu. Dalej – komplikacja. Sporo ostatnio głosów krytyki wędruje pod adresem młodych, gniewnych, wielostrunowych. Uwagę tę można odnieść także do Beyond Creation, choć tylko po części. Do takich masturbantów jak Brain Drill tudzież Viraemia to jednak im sporo – koncept jakiś w muzyce jest, nie tylko bezmyślna technika. Więc tu raczej na plus. Kolejna sprawa to Forest. Ujmę to tak: gość jest nieziemsko dobry, kłopot z takimi polega na tym, że trudno ich poskromić. Beyond Creation czasami się udaje, a czasami nie i Forest zawłaszcza moment jak typowy „bohater drugiego planu”. Tematyka trudna i ambitna to akurat dobrze, bo od picia, flakach bądź szatana też trzeba czasami odpocząć. Nim przejdę do podsumowania, trochę słodzenia. Póki co, z tego co napisałem, wynika, że kapela uderza w średnią. I tak w zasadzie jest, ale jest to wyższa średnia. Przy całej swojej homogeniczności, warto się wsłuchać w pracę gitarzystów, którzy kilkakrotnie wyczarowują riffy tak kosmiczne, że powinni oczekiwać zaproszenia od NASA. Całkiem dobrze nakurwia też gardłowy, który sprawnie i zaangażowaniem rynkowej przekupy ryczy kolejne wersy. Dobrze mieć takiego u siebie, trzeba tylko pamiętać, by na przyszłość urozmaicić mu nieco robotę. Może trochę szeptów, może umie śpiewać – warto sprawdzić, bo chłop wydaje się mocno w temacie. Można też zaprosić kogoś do współpracy, bo przyznam, że czegoś na kształt „The Lair of Purity” brakuje mi jak Chio Extra Wurzig. Mogło być lepiej – tak brzmi mój werdykt. Chłopaki pokazali, że potrafią grać, teraz czas przenieść ciężar z formy na treść. I tego im życzę.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

23 maja 2013

Immolation – Kingdom Of Conspiracy [2013]

Immolation - Kingdom Of Conspiracy recenzja okładka review coverNaprawdę trudno się do tego przed sobą i światem przyznać, ale pierwsze zajawki Kingdom Of Conspiracy nie nastroiły mnie zbyt optymistycznie. Zarówno okładka jak i brzmienie garów pozostawiały sporo do życzenia, a do premiery albumu poprawie mogło ulec najwyżej jedno. No i cóż, dźwięk zestawu Steve’a jest lepszy, choć moim zdaniem można było uzyskać nieco mocniejszy i mniej sterylny, aby perkusja (a zwłaszcza werbel) nie traciła nic na wykopie przy potędze zajebiście ciężkich gitar – udało się na „Majesty And Decay”, więc nie wiem czemu nie tym razem. Naturalnie realizacja studyjna trzyma wysoki poziom, mimo iż do ideału trochę brakuje – może i niewiele, ale jednak.

Znacznie gorzej jest z muzyką… Nigdy bym nie uwierzył, że Immolation nagrają słaby album, nie dałbym też tego sobie wmówić, ale po kilkudziesięciu przesłuchaniach wychodzi mi na to — i co gorsza nie jestem w tej opinii odosobniony — że Immolation zwyczajnie stworzyli na potrzeby tej płyty zestaw dziesięciu standardowych utworów w stylu Immolation… Niektórzy zadają sobie pewnie teraz pytanie „co on pierdoli?”. Już wyjaśniam. Kingdom Of Conspiracy zawiera muzykę, do której Amerykanie nas już przyzwyczaili i — gdyby nie to, że ZAWSZE zapodawali coś nowego — której można by się było po nich spodziewać. Zwykle tylko styl, charakter kapeli był ten sam, zaś muzyka mniej lub bardziej się zmieniała; tymczasem na tym albumie zupełnie brak przełomu, elementu zaskoczenia, podnoszących ciśnienie motywów, czy podstaw do najmniejszego choćby (i szczerego!) zachwytu.

Jakość tych kawałków jest oczywiście zajebiście wysoka (zapodajcie sobie w ciemno „Kingdom Of Conspiracy”, „Keep The Silence”, „Echoes Of Despair”, „A Spectacle Of Lies” czy „Serving Divinity”), bo i zespół ze wszech miar zajebisty, a płytki słucha się co najmniej bardzo dobrze, lekko i z dużym zainteresowaniem, ale coś jakby emocji, prawdziwej pasji na niej zabrakło i po wybrzmieniu „All That Awaits Us” nie doświadczamy opadu szczęki i częstej w przypadku Immolation refleksji pod tytułem „o kurwa!”. 41 minut mija, krążek stygnie i niestety można bez wyrzutów zabrać się za inny, choćby rajcowny „Deamonolith” naszego Gortal.

Z jednej strony mamy tu do czynienia z bardzo dobrą płytą, a z drugiej z czymś na kształt porażki (które to wrażenie pogłębia wyjątkowo biedne wydanie). Ja od Immolation oczekuję wyłącznie rzeczy powalających, stąd też Kingdom Of Conspiracy nie czuję się nasycony.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2013

Aspid – Extravasation [1992]

Aspid - Extravasation recenzja reviewJeśli miałbym wskazać Rosyjską kapelę, która nagrywa muzykę tak dobrą, że niejednokrotnie bijącą uznane, legendarne, Zachodnie marki, to wskazałbym na Aspid. Nie na Hieronymusa, choć „Artificial Emotions” trafił mnie z siłą wodospadu z reklamy Corega Tabs. To właśnie ta, szerzej (a nawet węziej) nieznana kapelka, nagrała krążek, który, jak równy między równymi, umieszczam na półce obok płyt Atheist, jedynego, sensownego Cynica, Sadist, Death, Nocturnus, wybranych Pestilence, Coronera, Watchtower i kilku, raczej mniej niż więcej, innych kapel. Nagrany w 1992 roku Extravasation to kwintesencja technicznego death/thrashu: czysta, nieskażona zbędnymi wpływami moc, agresja, wirtuozeria i kompozytorski geniusz. Ostatnio sporo się rozpisuję o technicznych kapelach, wyliczam ich zalety, chwalę warsztat muzyków i umiejętności kompozytorskie, jeśli jednak stanąłbym przed koniecznością zabrania ze sobą na bezludną, acz dobrze nagłośnioną i kulinarnie wyposażoną, wyspę dzieł jednej z tych kapel, to nie wiem, czy nie zdecydowałbym się na Extravasation. Jest w słowiańskich zespołach* coś, czego nie odnalazłem w tych wszystkich Zachodnich zespołach*, coś co przyciąga niczym katastrofa live w tv, coś, co dodaje kolejnego wymiaru muzyce – autentyczność i szczerość nieznana ludziom walczącym o lepsze kontrakty, chcącym dobrze wypaść przed swoimi „najwierniejszymi” fanami i innym, siedzącym po uszy w relacji sprzedawca-klient. Urzekło mnie to już za pierwszym razem, trzyma do dziś i nie sądzę, by miało się kiedykolwiek zmienić. Nie znaczy to, że Aspid nagrali najlepszy krążek w dziejach metalu, ale znaczy to, że dodali — do już i tak zajebistej muzyki — dość rzadki pierwiastek prawdziwości i pewności, że nagrali to, co naprawdę chcieli nagrać. Uwierzcie – robi to różnicę. Jak już wspomniałem, sama muzyka urywa jaja, łeb i wyrywa włosy sąsiadom ich własnymi rękoma, słychać na niej wpływy wyżej wymienionych okraszone Rosyjską buńczucznością, szybkością do rękoczynów i — ogólnie rzecz ujmując — chęcią zajebania komukolwiek tylko zdarzy się nawinąć pod rękę. Ot, taka ta rosyjska gościnność. Aspid zweryfikuje wasze pojęcie agresywnego grania, także dzięki – co uważam za jedną z największych zalet Extravasation – tekstom śpiewanym po rosyjsku. Może to tylko moje zdanie, ale jeśli miałbym wybrać najbardziej złowieszczy i bezlitosny język, to wybrałbym właśnie rosyjski. Mógłbym jeszcze pisać i pisać o Aspid, rozpływać się nad riffami, mlaskać przy kolejnych zwrotach, wychwalać sekcję, ale chyba nie ma sensu. Równie bezsensowna jest próba wybrania najlepszych utworów, wskazania ulubionych solówek, wymienienia najjaśniejszych z jasnych momentów. Extravasation bowiem, mimo iż nie jest najlepszym krążkiem w dziejach metalu, do ideału daleko mu nie brakuje.

*jest to, oczywiście, pewne uogólnienie


ocena: 10/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

17 maja 2013

Antropomorphia – Evangelivm Nekromantia [2012]

Antropomorphia - Evangelivm Nekromantia recenzja okładka review coverStała się rzecz niesamowita, niepojęta, zaskakująca – w Metal Blade wreszcie podpisali (przez pomyłkę?) kontrakt z wartościowym zespołem! Nie jest to i być nie może kolejny młodzieżowo-trendowy szit dla zapatrzonych w technikę i ilość strun, bo muzycy zreformowanego Antropomorphia mają swoje lata, a ich kapela zaliczyła zdaje się więcej upadków niż wzlotów. Holendrzy dopiero teraz, z błogosławieństwem dużego wydawcy, mają okazję — coś mi podpowiada, że bardziej w teorii niż realną — dotrzeć do sporego grona odbiorców muzyki brutalnej i przestarzałej zarazem. Żeby niepotrzebnie nie owijać w bawełnę – Evangelivm Nekromantia powinni się poważnie zainteresować przede wszystkim miłośnicy klasycznego europejskiego death metalu, zwłaszcza motorycznych szwedzkich, holenderskich i brytyjskich brzmień utożsamianych w szczególności z Bolt Thrower, Asphyx, Grave, Gorefest, Hail Of Bullets, Bloodbath, Benediction, Carnage… chociaż, warto zaznaczyć, także fani Incantation nie powinni być rozczarowani. Dobrze widzicie – na płycie króluje utrzymany głównie w średnich tempach — choć i stosowane z umiarem blasty nie są im obce — brudny i ponury death metal z odpowiednio zagęszczonym klimatem. 45 minut (czyli optymalnie jak diabli) Evangelivm Nekromantia z miejsca stawia Antropomorphię w czołówce takiego grania, niezależnie od tego, jak długo panowie utrzymywali zespół w stanie zawieszenia. Wystarczy, że trzy-cztery razy uważnie posłuchacie materiału, a dojdziecie do jedynego słusznego wniosku, że na tym albumie wszystko się zgadza – jest: bardzo spójny, ale nie jednorodny, brutalny, ale dostatecznie czytelny, łatwy w odbiorze, ale zawiera więcej niż jedno dno, wpadający w ucho, ale nie nachalnie melodyjny… Ponadto krążek jest ubrany w należycie zanieczyszczone brzmienie i ozdobiony tekstowym necro-konceptem z kilkoma wesołymi sformułowaniami w starym stylu. Przedsmak całości znajdziecie w teledysku do najbardziej chwytliwego na płycie „Psuchagogia” – ten numer wystarczy, żeby zainteresować kapelą i rozbudzić apetyt na dużo więcej. Po zapoznaniu się z pełnią Evangelivm Nekromantia następuje niespodzianka, bo oprócz „Psuchagogia” bardzo dobrych utworów jest znacznie więcej, że wymienię tylko „Debauchery In Putrefaction” (swoją drogą, też się doczekał teledysku), „Impure Desecration” i „Anointment By Sin”. Daleki jestem od stwierdzenia, że tym albumem Holendrzy już zapewnili sobie dostatnie emerytury, ale na pewno zyskali sporo punktów i duży rispekt u niezbyt ostatnio rozpieszczanych fanów klasycznej mielonki.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

14 maja 2013

Heathen – The Evolution Of Chaos [2009]

Heathen - The Evolution Of Chaos recenzja reviewPrzygodę z trzecim z wielkiej trójcy amerykańskiego speed/thrash – Heathen śmiało można zacząć od końca. Zresztą prawda jest taka, że za który krążek byście się nie wzięli, za każdym razem otrzymacie uderzeniową dawkę tego, co w gatunku najlepsze: karkołomnych prędkości, pierwotnej energii, nieprzeciętnej techniki i bezdennych pokładów melodyjności. No cóż, nie każdemu to się podoba – nie każdemu musi. Zawsze można słuchać Pussycat Dolls, Majki Jeżowskiej albo Sunn O))). Tym, którym wspomniane wyżej elementy pasują jak Gołocie pizda pod okiem – zapraszam do recenzji. Pewną ciekawostką jest fakt, iż ostatni, a opisywany dziś album, dzieli od poprzedniego 18 lat, co oznacza ni mniej, ni więcej jak come-back. Niektórym się udaje, co należy jednak traktować jako wyjątek. Już się na ten temat wypowiedziałem wielokrotnie, zainteresowanych odsyłam do literatury [Wolf Spider – „Feniks”], nie ma więc potrzeby powtarzać się. Trochę za to poględzę o muzyce. Nie ukrywam, że The Evolutnion of Chaos zaskoczył mnie swoją klasycznością. Po tylu latach można się było spodziewać niepotrzebnych eksperymentów, ogólnego złagodnienia albo kretyńskiej buńczuczności, zdziadzenia się muzyków i kilku innych, jakże niestety powszechnych, symptomów upływającego czasu. A tu, alleluja!, wszystko po staremu, wszystko na swoim miejscu – tak, jak być powinno. Gitary, wokale, motoryka, przebojowość rodem z „Lata z radiem” i ta niesamowita energia. Czasami wręcz odnoszę wrażenie, że dziadki trzymają się lepiej, niż na początku lat 90-tych. Posłuchajcie White’a – ten gość wygrałby zawody na pojemność płuc z płetwalem błękitnym – całkiem przyzwoicie jak na 50-latka. Spodobało mi się jeszcze kilka bardzo ładnych zaśpiewów pod Bruce’a Dickinsona, którego wokal wchodzi mi całkiem gładko. I ta chrypka. Moc pozostała także w gitarach, mimo rotacji na jednym ze stanowisk, więc riffy są jak zwykle rytmiczne, szybkie, ciekawie skonstruowane, a przy tym czytelne i łatwo przyswajalne. Heathen pozostał wierny swojej lekkostrawności. To sztuka, bo połączyć kompleksowość i przejrzystość nie jest prosto, o czym przekonało się wielu kończąc albo jako prostacy albo niezrozumiani i nieprzyswajalni kombinatorzy. Służę przykładami, jakby co. Highlighty: „Dying Season”, „Undone" oraz „No Stone Unturned” (mój faworyt). Ciekawie brzmi sitarowe „Intro”, gitary w „Fade Away” potrafią zahipnotyzować, za to „A Hero’s Welcome” to potężnie przejebany, amerykańsko-patrityczno-patetyczny potworek, który za swój tekst powinien zostać wybrany jak hymn US Army. Kupa śmiechu, ale to wyjątek. Reszta krążka trzyma równy, wysoki poziom. Jeśli tak miałyby wyglądać kam-baki, gotowy jestem wydrukować i zjeść wszelkie teksty piętnujące owo zjawisko. Coś mi się jednak zdaje, że celulozowym bobrem za szybko nie zostanę. W oczekiwaniu zapodam sobie The Evolution of Chaos.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/heathen.official/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 maja 2013

Neuraxis – Asylon [2011]

Neuraxis - Asylon recenzja reviewZbierałem się do tej recki od wielu miesięcy, miesiące zamieniły się w lata, a ja ciągle zebrać się nie mogłem. Bo tak na dobrą sprawę, po cholerę ją pisać? To, że Kanadyjczycy — z wymienioną sekcją rytmiczną — nagrali kolejny doskonały album, to oczywista oczywistość nie podlegająca kontestacji. Neuraxis to dla mnie obecnie jeden z dwóch-trzech zespołów, na których mogę w pełni polegać, że mnie nie zawiodą, i że nawet na milimetr nie obniżą swojego zajebiście wysokiego, a nieosiągalnego dla innych poziomu. Stąd też fakt, że Asylon jest albumem ze wszech miar wybornym, potwierdzającym klasę kapeli, zupełnie nie mógł mnie zaskoczyć. Tak miało być od początku i już! Toteż przyjąłem to jako… oczywistą oczywistość. W końcu to Neuraxis! Tak w ogóle, to przez pewien czas nawet próbowałem wymyślać na siłę jakieś braki tego materiału, żeby znowu nie wystawić maksymalnej oceny, ale z każdej kolejnej konfrontacji z płytą to właśnie Kanadyjczycy wychodzili zwycięsko. I co ja biedny mogę zrobić w takiej sytuacji? Tylko jedno – ponownie na koniec wklepać „10”. Bohaterowie tej recenzji zasłużyli sobie na to m.in. powrotem do krótszych, bardziej wybuchowych i tylko pozornie bezpośrednich utworów (objętościowo bliższych „Trilateral Progression” niż „The Thin Line Between” – tylko nie myślcie sobie, że mam coś do tych z piątej płyty!), ogromną brutalną chwytliwością (mój ulubiony „Asylum” to typowy dla nich hicior do zapamiętania na zawsze), zwracającymi uwagę zagrywkami, które pojawiają się tylko raz w kawałku (choćby to genialne zawieszenie w „Savior And Destroyer”) oraz spinającym całość — co się tyczy także tekstów i grafiki — klimatem z psychiatryka, w którym lobotomia jest na porządku dziennym i nocnym. Pamiętajcie, że to było TYLKO między innymi! Asylon powalających atutów ma znacznie więcej, wymienić wszystkich nie sposób (i nie mieszałbym do tego mojego lenistwa…), a najważniejszym jest chyba to, że to płyta w 100% w stylu Neuraxis, choć z oryginalnego składu już nikt się nie ostał. To powinna być wystarczająca rekomendacja dla tego materiału – jeśli tylko komuś podchodziły poprzednie dwa, to i ten łyknie jak urzędas premię za zasługi. Przy tych wszystkich zachwytach nie potrafię jednak powiedzieć, czy jest to krążek lepszy od „Trilateral Progression” i „The Thin Line Between”. Kanadyjczycy osiągnęli na tych płytach taki pułap, gdzie proste gradacje już wcale takie proste nie są, więc „najlepszość” bardziej tu wynika z nastroju w danej chwili niż z wartości muzyki. Niech wam wystarczy, że u mnie te trzy albumy na półce niemal skleiły się pudełkami.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2013

Menthrass – Dark Passenger [2013]

Menthrass - Dark Passenger recenzja reviewArtystyczny, bo niestety na pewno nie rynkowy, debiut katowickich trushersów z Menthrass to cztery krwiste jak stek Burneiki, motoryczne niczym teoretyczny harley Lemmy’ego Kilmistera kawałki czerpiące garściami z dorobku takich tuz jak Exodus, Anthrax, Slayer i kilku innych thrash/groove metalowych wyziewów. Muszę przyznać, że spędziłem nad tym 20-minutowym wydawnictwem całe godziny i był to czas spędzony bardzo mile. W przeciwieństwie do niektórych innych polskich epek AD 2013. Już od początku słychać, że chłopaki poszli na całość i napierdalają radosne rytmy z wdziękiem młodej panny a doświadczeniem wiekowej kurwy wędrowniczki. Nie ma opierdalania – że tak pojadę Burneiką. Raper bije agresywnie i bezkompromisowo, jest przy tym zajebiście rytmiczny i żywy – motoryka idealna do nakurwiania cabanem i robienia zamieszania pod sceną. Dawno nie słyszałem tak energetycznego thrashu. Kilka ciepłych słów kieruję także pod adresem wiosłowych, którzy przynajmniej raz na kawałek serwują riff godny wyżej wymienionych legend. Co prawda nie mdleję przy solówkach, ale w sumie złego słowa powiedzieć nie można. Za to, jak już wspomniałem, riffy bywają zachwycające i to bezwarunkowo – w skali globalnej. Posłuchajcie końcówki „Paindrops” i drugiej połowy „Have Fun!”. Garowego już połechtałem, wiosłowych też, teraz czas na kilka słów o basiście. Sekcyjnie się sprawdza – w sumie to przecież także jego zasługa, że z kawałków bije taka moc. Mam jednak nieodparte wrażenie, że gdyby dać Sieminowi więcej luzu i troszkę posiedzieć nad konsolą, album nabrałby głębi i byłby nawet bardziej bezkompromisowy i dojebujący. Taka mała sugestia. Na zakończenie zostawiłem sobie wokalistę. Generalnie sprawę ujmując jestem oczarowany. Całkiem szerokie spektrum, ładnie obsłużone growle w „(In) Sanity”, kilka ładnych czystych linii w „Have Fun!” – cacy. Mam jednak zastrzeżenia do kilku przejść w „Faustian Bargain”, które prezentują się raczej słabo. Nie wiem, ile w tym winy chujowego (sorry, ale taka prawda) tekstu i linii melodycznej, ale nadaje się to tylko do wymiany. Podobny problem napotkałem w „Paindrops”, co każe mi sądzić, że wokalista starał się nadrobić braki tekstowo-melodyczne. Aha, jeszcze jedno – radzę popracować nad angielszczyzną. Zbliżam się do końca, więc jeszcze trochę pobawię się w Wujka Dobrą Radę. Teksty, panowie szanowni, słabawe, żeby nie powiedzieć biedne. Pisałem już o tym – picie i ćpanie były dobrym motywem 30 lat temu, teraz wywołują uśmiech politowania. Druga sprawa – koncept utworu dobry, poszczególne wersy ssą. Fragmenty „Paindrops” i „Faustian Bargain” niech posłużą za przykład właśnie ruganego, nagannego tekściarstwa. Na szczęście są to tylko dwa, raczej krótkie, fragmenty, więc nie wpływają na odbiór całości. Podsumowując muszę przyznać, że nie spodziewałem się tak zacnego thrashu z naszej ziemi. Jest jeszcze trochę pracy przed chłopakami, ale jeśli odrobią zadanie domowe, spodziewam się naprawdę zajebistego longpleja. Więc panowie – nakurwiać do upadłego.


ocena: -
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MenthrassOFFICIAL
Udostępnij:

5 maja 2013

Forbidden – Omega Wave [2010]

Forbidden - Omega Wave recenzja reviewAnalizując powierzchownie krótkotrwały powrót Forbidden do grania i jego konsekwencję w postaci Omega Wave, dochodzę do wniosku, że Amerykanie zebrali się do kupy tylko w jednym celu – żeby pokazać młodszym, kto tu rządzi. A zrobili to tak dosadnie i z takim rozmachem, że i paru podobnym im dziadkom pewnie sztuczne zęby zazgrzytały z zazdrości w szklankach. Klasa tej płyty, jakość muzyki na niej zawartej jest niepodważalna i budzi w pełni zasłużony respekt. Oczywiście od strony technicznej, kompozytorskiej czy brzmieniowej należało się po nich spodziewać wyłącznie znakomitości ocierających się o imponderabilia – z tego wywiązali się z nawiązką, bo materiał urywa dupę w każdym z tych elementów. Jeszcze większe wrażenie robią świeżość, energetyczność i zaangażowanie, jakie biją od tych weteranów. Najwyraźniej czując, że mają dużo do powiedzenia, Amerykanie postarali się aż o godzinę wciągającego thrash metalu obfitującego w powalające pomysły, kapitalne melodie, odważne solówkowe rzeźbienie i należyty wykop. Pomimo wielu lat poza obiegiem (co się naturalnie nie tyczy Steve’a Smyth’a) muzycy Forbidden bez najmniejszego problemu przywrócili na Omega Wave dawny styl zespołu, czyniąc go jedynie bardziej nowoczesnym i intensywnym (choć nie do tego stopnia co Testament). Osobną sprawą są wokale Russa Andersona. Chłop z wiekiem o dziwo nie stracił pazura, za to znacząco poprawił technikę. Dzięki temu całkowicie wyeliminował denerwujące niekiedy piski, a jego wejścia w wyższe rejestry powodują teraz wyłącznie zachwyt. To samo można napisać o kompozycjach, bo od podniosłego intra, przez „Forsaken At The Gates”, „Adapt Or Die” (ten genialny refren!), „Dragging My Casket”, „Behind The Mask” (jego druga połowa kładzie na łopatki), po wieńczący płytę utwór tytułowy obcujemy z naprawdę doskonałą interpretacją gatunku. Jedynie przerywnikowy „Chatter” mi tu nie pasuje, bo ani on ciekawy, ani nie robi klimatu. Wciśnięto go chyba tylko dla przypomnienia, że muzycy Forbidden to też ludzie i błędy czasem im się przytrafiają. Ale czymże jest ta pierdółka wobec majestatu Omega Wave?


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/forbiddenofficial
Udostępnij:

2 maja 2013

Allegaeon – Formshifter [2012]

Allegaeon - Formshifter recenzja reviewUjmując sprawę w telegraficznym skrócie stwierdzam, że wydawnictwo rozczarowuje. Po raz kolejny okazuje się, że książki nie powinno oceniać się po okładce, bo można się mocno przejechać. Ja się przejechałem, niestety nie w tą stronę, co chciałem. A było to tak. Nie pamiętam już gdzie i kiedy, najpewniej z pół roku temu na youtube, natknąłem się na utwór pt. „Iconic Images”, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Tak dobrego, żywego, mocnego a jednocześnie melodyjnego, perfekcyjnie odegranego technicznego melo deathu nie słyszałem od czasów wczesnego Arsis. Ach ta motoryka, te riffy, ach jaka solówka – gitary najzajebistsze z zajebistych, ochy i achy na prawo i lewo. Oceniając po kawałku – album roku jak w mordę strzelił. Tak właśnie wtedy myślałem i byłem gotów dać się pokroić za to. I dziś pisałbym tą reckę niespiesznie rzucając palcami o klawiaturę. Chuj, koniec z zarzekaniem się i stawianiem na szali własnych członków! Prawda jest niestety bolesna jak czterogodzinna sraczka – poza „Iconic Images”, Formshifter oferuje jeszcze tylko jeden w miarę dobry utwór – „Behold (God I Am)”, jeden w miarę rozpoznawalny (i to tylko ze względu na blackowy początek) – „From the Stars Death Came” i całą masę przeciętnego melodyjnego deathu. Wygląda to tak, jakby cały wysiłek twórczy skupił się na „Iconic images”, na resztę starczyło jedynie rzemiosła. Nie można bowiem zarzucić Amerykanom, że nie wiedzą jak grać. Instrumenty mają opanowane perfekcyjnie, szczególnie wiosłowi, mniej basista, którego niewiele słychać, ale generalnie wiedzą jak grać. Szkoda tylko, że nie potrafią skomponować niczego więcej niż kolejne, przeciętne melo deathowe wprawki. Doskonały przykład przerostu formy nad treścią. Naprawdę żałuję, że przy takim warsztacie, nie powstało dzieło na miarę „A Celebration of Guilt” wspomnianego już Arsis (które uważam za najlepszy krążek Malone’a i spółki). Kompozycyjny średniak, powielający kolejny raz wyświechtane jak uda współczesnej gimnazjalistki schematy gatunku. Powtórzę raz jeszcze – jeśli szukacie czegoś świeżego, to szukajcie dalej, bo tu nic nie ma (poza „II” oczywiście). Żeby jednak oddać sprawiedliwość muzykom, szczególnie gitarzystom – kilka słów o warsztacie. Basistę przemilczę, bo najpewniej pożyczony z jakiejś chałtury. Wokale też nie powalają – typowe deathcore’owe growle, ale przynajmniej je słychać. Kilka ciepłych słów należy się sesyjnemu garowemu, który napierdala jak robot, z szybkością i precyzją dentystycznego wiertła, równo jak maszerujący Wermacht, słowem – jebany automat. A jednak ziom z krwi i kości. Niezły. Ale prawdziwe cacuszko to duet wiosłowych: Burgess/Glisan. Tylko oni, ale niestety nie zawsze, wyciągają ten krążek z dołu przeciętności, bylejakości i ogólnego fuj. Trudno jednak oczekiwać, by kilka dobrych riffów, słownie cztery, może pięć solówek, parę klimatycznych unpluged’ów utrzymało krążek na powierzchni dłużej niż przez chwilę. „Iconic Images”, „Behold (God I Am)”, „Twelve - Vals for the Legions”, „Secrets of the Sequence” – to tam możecie zajrzeć w poszukiwaniu dobrych gitar. I ogólnie wszystkiego, co tak naprawdę oferuje album. Co prawda trzeba się będzie przebić przez sporą część przeciętnego jak przysłowiowy Kowalski kawałka, ale w sumie warto. Co się zaś tyczy ogółu, to kupić można, posłuchać od czasu do czasu nie zaszkodzi, twardogłowi pewnie dzielnie wezmą na klatę całość. Większość jednak przesłucha z dwa razy i odstawi na półkę na jakiś czas.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/allegaeon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 kwietnia 2013

Cannibal Corpse – The Bleeding [1994]

Cannibal Corpse - The Bleeding recenzja reviewThe Bleeding. Najwznioślejsze dokonanie Kanibali z Barnesem, ich największy komercyjny sukces, wielkie źródło inspiracji dla innych kapel i jedna z najlepiej sprzedających się płyt w dziejach niekomercyjnego death metalu, a to wszystko przy drastycznie zmniejszającym się zainteresowaniu gatunkiem i kretyńskich działaniach cenzorskich. Tu nie ma przypadku, choć raczej nie stoi za tym trzęsący światem żydowsko-masońsko-metalblade’owski spisek. Ten album to po prostu świetny materiał, który nawet po prawie 20 latach od premiery potrafi wywołać drżenie serca u maniaków krwistej (a jak!) sieczki. Wprawdzie próżno szukać w tych 37 minutach świadectwa tak wielkiego rozwoju w stosunku do wcześniejszego krążka, jakiego byliśmy świadkami między „Butchered At Birth” a „Tomb Of The Mutilated”, ale równie trudno oprzeć się wrażeniu, że The Bleeding w każdym aspekcie przewyższa bardzo udanego poprzednika – jest jeszcze bardziej dopracowany, urozmaicony i całościowo ciekawszy. Profesjonalizm pełną gębą. Już samo brzmienie jest znacznie pełniejsze, cięższe i bardziej selektywne – po ingerencji Scotta Burnsa ani jedna nuta nie ma prawa umknąć słuchaczowi, nawet mimo tego, że muzyka zyskała na złożoności. The Bleeding składa się wyłącznie z bardzo udanych utworów, ale nawet kuszony łapówką nie napisałbym, że są one utrzymane na równym poziomie. Oczywiście dziwnie pokręcony numer tytułowy albo ociężały „Return To Flesh” są jak najbardziej fajne, jednak nieco bledną przy wybuchowym początku krążka. Chodzi mi o zestaw obowiązkowy w postaci „Staring Through The Eyes Of The Dead” (hit!), „Fucked With A Knife” (totalny hit!), „Stripped, Raped And Strangled” (hit może i mniejszy, ale to mój ulubiony numer spośród wszystkich kanibalistycznych wytworów) i „Pulverized” (też hit, ale przez małe „h”), które mocno wyrastają ponad pozostałą szóstkę. Czym? Hmm… jebnięciem, chwytliwością, brutalnością, technicznymi zagrywkami… trochę by się tego nazbierało. Nawet ja — człek, który przez lata uważał się co najwyżej za umiarkowanego fana Cannibal Corpse — traktuję je jako absolutny death’owy kanon, z którym każdy powinien się zapoznać. Zreeesztą, przecież tego samego statusu dorobił się ten album. Jasne, nie każdemu musi pochodzić styl Amerykanów, co nawiasem mówiąc doskonale rozumiem, ale jakości ich muzyce odmówić nie sposób.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 kwietnia 2013

Prostitute Disfigurement – Descendants Of Depravity [2008]

Prostitute Disfigurement - Descendants Of Depravity recenzja reviewCi Holendrzy chyba dotarli w IPN-ie do tajnych dokumentów „jak perfekcyjnie trafić death metalową płytą w gust demo”, bo zawartość ostatniego jak dotąd ich albumu, mocarnego Descendants Of Depravity od dłuższego czasu poniewiera mnie dość konkretnie i za każdym razem, gdy wrzucam go na ruszt, nie mogę się od niego oderwać. A zapewniam, że jest to zawartość wprost urzekająca dla maniaka agresywnych dźwięków – tradycyjny w formie, nie silący się na oryginalność death metal zagrany gęsto, na bardzo wysokich obrotach i co ważne – na miarę czasów, w których powstał, czyli z dbałością o ostateczny szlif. Krótkie info dla niewtajemniczonych – Prostitute Disfigurement w ciągu paru pierwszych lat działalności rozwijali się bardzo ładnie, choć bez drastycznych przeskoków, zyskując przede wszystkim na brutalności i technice. Rezultatem intensyfikacji przekazu i kilku zmian personalnych był naprawdę udany „Left In Grisly Fashion”. Nic jednak nie zapowiadało, że przy okazji następnego, odkładanego w czasie krążka panowie dokonają aż tak wielkiego postępu (po drodze zyskując bardziej klasycznego rysu), a rezultat ich wysiłków po prostu zmiażdży. Holendrzy bez dwóch zdań przeszli samych siebie, komponując płytę obowiązkowo wyziewną, bardzo szybką, cholernie dynamiczną (w czym ogromne zasługi ma fenomenalnie bębniący Michiel van der Plicht), zaskakująco czytelną wokalnie (złośliwi powiedzieliby, że Niels Adams wymiękł), urozmaiconą jak diabli i melodyjną (!) jak nigdy. Także od strony technicznej muzykom Prostitute Disfigurement nie można nic zarzucić, bo wyziewy na Descendants Of Depravity wcale do najprostszych nie należą, a gitarzyści i wspomniany perkusista niekiedy robią cuda dla najbardziej wymagających odbiorców. Jednak to nie brutalność, szybkość czy stopień skomplikowana przesądzają o wyjątkowości tej płyty, a zmiksowanie tych elementów z dużą, niespotykaną wcześniej chwytliwością. Wszystkich poprzednich krążków Prostitute Disfigurement słuchało się od początku do końca niemal jak jednego długiego kawałka – był tam jeno wściekły napierdol, w którym właściwie nie pozostawiono ani chwili na refleksję albo złapanie tchu. Na tym albumie już wszystkie utwory posiadają jakieś mocniejsze wyróżniki, fajne patenty, mniej oczywiste smaczki, dzięki którym łatwo je zapamiętać i wywołać później z tytułu. Dlatego też Descendants Of Depravity słucha się po prostu lepiej i chętniej wraca się do niektórych fragmentów, choć to tasiemiec (prawie 40 minut) jak na ich standardy. Mnie rozwalają szczególnie „Sworn To Degeneracy” (ach te wyborne solówki i riff pod nimi – zabójstwo!), „In Sanity Concealed”, „Torn In Bloated Form” i „Carnal Rapture”, żeby nie wymienić zbyt wielu. O brzmienie tej zajebichnej płyty zadbał Andy Classen, co w sumie gwarantowało wysoką jakość, ale chyba nikt, łącznie z nim, nie spodziewał się tak kapitalnego dźwięku. Stąd też Descendants Of Depravity mogę spokojnie zaliczyć do jego najlepszych, najbardziej soczystych prac. Jeśli w jakimś stopniu udało mi się u was zaszczepić zainteresowanie tym krążkiem, to polecam od razu zapolować na wersję z bonusowym dvd, bo to, jak rzadko, pełnowartościowe wydawnictwo. Składa się na nie całkiem nieźle sfilmowany koncert z Dynamo (w sumie 12 numerów czystej sieczki w trzy kwadranse), wesoły teledysk do „The Sadist King And The Generallissimo Of Pain” oraz filmik „Bad TV” obrazujący życie w trasie. Ten ostatni (kilkanaście minut) obfituje w masę śmiechu, ale nie idzie dojść, z czego tak rżą, bo całość jest po holendersku.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

23 kwietnia 2013

Juggernaut – Trouble Within [1987]

Juggernaut - Trouble Within recenzja okładka review coverJuggernaut to zespół, który znać należy, ba, trzeba, jeśli mieni się człowiek fanem thrashu. W ramach cyklu „thrash z trashu" zapraszam więc do recenzji drugiego i, niestety ostatniego, wydawnictwa tej amerykańskiej formacji – płyty zatytułowanej Trouble Within. Do Juggernauta stosunek mam niemal nabożny, czemu nie ma się co dziwić, wszak techniczny thrash to to, co Tygryski lubią najbardziej, a Juggernaut nie dość, że jest jednym z pionierów gatunku, to w dodatku serwuje muzykę z najwyższej półki. Jednak co Jarzombek, to Jarzombek i nieważne czy gitarzysta czy bębniarz. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że gdyby nie Bobby, to chuj by był i tyle, ale obecność Jarzombków w najpierwszych z pierwszych tech thrashowych kapel uważam za wielce wymowną. Przy czym o ile Watchtower poszedł w stronę technicznej extremy, Juggernaut zadowolił się średnim poziomem trudności (czym i tak dystansuje zdecydowaną większość współczesnych technicznych kapel), pozwolił sobie na dość swawolne melodie (czasami nieco nawet kiczowate), heavy-powerowe wokale, sympatycznie infantylne teksty (w sam raz jednak pasujące do lat 80tych) i ogólnie pojętą przebojowość. Poszedł (czy może raczej wytyczył) tą ścieżką, którą niedługo później obrały takie tuzy jak Toxik, Realm i Heathen, czyli technika – tak, ale nie kosztem łatwej przyswajalności i lekkostrawności. Dlatego zespołów Jarzombków słucha się zasadniczo odmiennie: Watchtower wymaga zaangażowania, Juggernaut zaś wchodzi lekko, łatwo i przyjemnie. Pewnego przyzwyczajenia wymaga brzmienie gitar, które jest stosunkowo wysokie, trzeszczące i mające wszelkie cechy, choć tylko na pozór, amatorskiego. Zabieg jednak doskonale pasuje do granej przez Teksańczyków muzyki, nadaje jej niepowtarzalnego charakteru i stanowi kontrę dla bardzo wyraźnego, przyjemnie bulgoczącego basu. Pewnie nie wszystkim przypadnie do gustu taka jegoż autonomia, dla mnie jednak takie, jakże jazzowe, podejście jest warunkiem koniecznym w przypadku technicznych kapel. Na dowód, że wszystko się ładnie dopina proponuję „Stellae Rubeae” – kapitalny, czerpiący z neoklasyki instrumental. A na dowód, że „kiedyś to było lepiej” proponuję ukryty funkowo-rapowy kawałek zamykający album, kawałek pokazujący, że nie ma nic ważniejszego niż dystans do siebie i własnej twórczości. Kawałek ten dedykuje wszystkim ultrasom, true metalom i pozostałym prawdziwkom.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2013

Suffocation – Pinnacle Of Bedlam [2013]

Suffocation - Pinnacle Of Bedlam recenzja reviewWolę się nawet nie zastanawiać z jak wielkimi oczekiwaniami fanów/mediów muszą się zmagać muzycy Suffocation przy majstrowaniu materiału na kolejne płyty, bo pewnie można od tej presji osiwieć, albo w najlepszym wypadku dorobić się zatwardzenia. Ale gdy wreszcie nadchodzi odpowiednia chwila, ci mistrzowie mimo wszystko potrafią się należycie sprężyć, lub po prostu mają wszystko w dupach i najzwyczajniej w świecie robią swoje. Zmierzam do tego, że nowojorczycy znowu nie zawiedli, ponownie nagrywając album inny od poprzednich, choć całkowicie w swoim rozpoznawalnym stylu. Ani nimi, ani tym stylem nie zachwiała zmiana za stanowisku perkusisty – doskonałego pojebanego miotacza w osobie Mike’a Smith’a wymienił dobrze znany fanom bardzo szybkiego death metalu Dave Culross, który swego czasu pozamiatał na rewelacyjnej epce „Despise The Sun”. Wtajemniczeni wiedzą, że nie jest to naturalnie zmiana 1 do 1, bo panowie mają zupełnie inny styl bębnienia, ale na pewno nie można tu mówić o stratach jakości. Należało się natomiast spodziewać, że potencjał Dave’a do luatycznego blastowania nie zostanie na tej płycie zmarnowany. Stąd też Pinnacle Of Bedlam jest dużo szybszy od poprzednika – taki bardziej dojebany, maniakalny i bezwzględny. Nie chciałbym pisać, że prostszy — choć przy zawrotnych tempach może odrobinę sprawiać takie wrażenie — bo raz że nie ma na to zbytnich dowodów, a dwa że oni od dawna już prosto grać nie potrafią. Odczucie uproszczenia wywołują bardziej klasyczne aranżacje, które tym razem nie wychodzą poza death metalowy kanon (choć są dalekie od sztampy) oraz tony chwytliwych — ale nie aż tak, jak na „Suffocation” — riffow i klimatyczne solówki. Przy całym dopierdoleniu, zabójczych szybkościach, zadziwiającej technice i przepięknej brutalności Pinnacle Of Bedlam zawiera takie po ludzku fajne, wpadające w ucho piosenki, o których kapele masowo zrzynające z nowojorczyków mogą tylko pomarzyć. Album kończy, zgodnie ze świecką tradycją, odświeżony numer z „Breeding The Spawn”. Tym razem padło na openera „Beginning Of Sorrow” – krytycznych uwag brak, brzmi jakby go napisali wczoraj. Co klasa, to klasa! W swoim fachu oni są nie do podjebania, o czym przekona się każdy meloman odpalający ten mocarny krążek.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 kwietnia 2013

Hexen – Being And Nothingness [2012]

Hexen - Being And Nothingness recenzja reviewNa takie krążki warto czekać. Drugi album żółtodziobów z Hexen jeszcze bardziej umocnił moją wiarę w kapelę i graną przez nią muzykę. Cztery lata po debiucie zajebali chłopaki kolejnym wydawnictwem, po którym zbierać jest tyle, co po bostońskich maratończykach. A że cztery lata to jednak kawał czasu, to i muzyka trochę się zmieniła. Najogólniej mówiąc zamieniono melodyjność i przebojowość na ciężar i agresję (oczywiście w ramach gatunku). Przyznać mi się jednak wypada, ze pierwsze okrążenia nie przekonały mnie jakoś nadzwyczajnie, ale z czasem było już tylko lepiej. Mogliście się już - patrząc po moich tekstach – domyślić, ze nie przeszkadza mi melodyjność i przebojowość w thrashu, zęby mnie nie bolą od speedowych klimatów, a gitarowe fajerwerki mógłbym hodować w piwnicy (w workach po ziemniakach, oczywiście) - debiut Hexen był w tych kategoriach bezkonkurencyjny. I właśnie stąd początki mojego obcowania z Being and Nothingness były nieco pokraczne. Jak już wspomniałem cztery lata to mnóstwo, szczególnie w przypadku młodych kapel. To, że chłopaki, a wraz z nimi muzyka, dojrzeli słychać na każdym kroku. Nie ma już tylu popisów, teksty trochę jakby wydoroślały, postawiono bardziej na klimat, struktury i kompozycje. Wokalista przeszedł od czystych, niemal powerowych zaśpiewów do growli i mięsistych wrzasków. Deathowy klimat zaczął unosić się znad kręcącej się płyty, a z głośników zaczyny dobywać się wyraźnie niższe rejestry. Trochę mi zajęło odnalezienie się w tych zmianach, bo debiut ceniłem właśnie za tą frywolność, zabawę dźwiękiem, prawie młodzieńcze wygłupy. Na szczęście nie zapomniano o fajerwerkach i niemal każdy z dziewięciu kawałków może poszczycić się bądź to setem motorycznych, rasowych riffów, bądź neoklasyczna solówką, bądź kombinacją wspomnianych. Kilka przykładów: „Defcon Rising” (riff i solówka), „Stream of Unconsciousnes” (to samo), „Indefinite Archetype” (wejście i wyjście; na dodatek utwór klimatem kojarzy mi się z Pestilence’owym „Testimony Of The Ancients”) oraz „Nocturne” (zajebiste wręcz wejście oraz, ponownie, riff). A to tylko kilka z całej masy naprawdę porządnych momentów. Na zakończenie raz jeszcze podkreślę - Hexen to thrashersi pełną gębą, niestroniący ani od wirtuozerskich popisów ani od wycieczek w bardziej deathowe rejony. Rewelacyjny warsztat, wciąż solidna dawka nieokiełznanej dzikości i przebojowości, a na dodatek trochę jebania po nerach w najlepszym stylu. Poziom debiutu utrzymany. Mus dla fanów gitarowego thrashu.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HeXeNMusic/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 kwietnia 2013

Cancer – Death Shall Rise [1991]

Cancer - Death Shall Rise recenzja okładka review coverNawroty raka nieraz niosą z sobą większe zniszczenie niż pierwsze uderzenie… I tak właśnie było z Anglikami. Sukcesor „To The Gory End” okazał się albumem wyraźnie mocniejszym, lepiej dopracowanym i jeszcze bliższym wzorcowej szkole amerykańskiej, a tym samym doskonalej trafiającym w mój gust. Najlepszym w dyskografii Cancer. Tym razem nagrań dokonano w mekce gatunku – na Florydzie, i choć nie jest to produkcja z najwyższej morrisoundowskiej półki (bo wydawca Anglików na pewno nie mógł konkurować budżetem np. z takim Roadrunner), to wszystkie najważniejsze cechy dźwięku „by Scott Burns” są tu wyczuwalne, a brzmienie jest tłuste, szorstkie i w klasyczny sposób fajne. Drugim niezmiernie ważnym i — jak to się ładnie mówi — robiącym różnicę amerykanizmem jest obecność w składzie mistrza sześciu strun Jamesa Murphy, który na Death Shall Rise zarejestrował wszystkie solówki (później zaś szlajał się z zespołem po świecie), a zrobił to w charakterystycznym dla siebie zajebistym stylu. Wisienką na torcie jest gościnny udział Glena Bentona, który produkuje się w otwierającym płytę hiciorskim „Hung, Drawn And Quartered”. Cała reszta, czyli w zasadzie trzon muzyki, idee za nią stojące, pozostała niemal niezmieniona w stosunku do bardzo dobrego i trochę jednak szybszego debiutu. Chodzi mi naturalnie o to, że obie płyty zagrano w identycznym, świetnie przemawiającym do mnie stylu – ostro, naturalnie i bez przynudzania. „Death Shall Rise” — co wynika z naturalnego progresu i poszerzenia składu — może się poszczycić większym urozmaiceniem, chwytliwością (nie tylko ze względu na wyborne solówki, ale i czepliwe teksty), pewną dozą finezji oraz ogromnym potencjałem koncertowym. Każdy, każdy! z ośmiu kawałków zawartych na płycie kosi równo z szyją, a przy tym łatwo zapada w pamięć i nie pozwala się od siebie uwolnić. Jedyne, co mnie na tej płycie denerwuje, to zbyt szybkie wyciszenie solówki w utworze tytułowym – gdyby nie ten szczegół, byłoby super. Żartowałem, jest super!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

11 kwietnia 2013

Orphaned Land – The Never Ending Way Of ORwarriOR [2010]

Orphaned Land - The Never Ending Way Of ORwarriOR recenzja okładka review coverSześć lat zajęło muzykom Orphaned Land nagranie nowego albumu. Można było więc domniemywać, że materiał będzie dopieszczony w najdrobniejszych szczegółach. I jest – przynajmniej w pewnym sensie. Z jednej strony dostaliśmy bowiem album nagrany z niesamowitym rozmachem, wielopłaszczyznowy i łączący, skrajne niekiedy, style muzyczne, bogaty w detale i zabierający słuchacza w muzyczną podróż. Z drugiej strony jednak, krążek wyszedł potwornie długi (siedemdziesiąt osiem minut, (sic!)), a przez to trochę jakby rozwodniony, stylowo uderza bardziej w folk niż prog i niestety trochę przynudza i dłuży się. W porównaniu do poprzednika stracił na wyrazistości i mocy i to dość znacznie. Pierwsze kilka podejść zakończyło się u mnie fiaskiem – nie byłem w stanie dotrwać do końca albumu. I dopiero mocne spięcie pośladów pozwoliło przebić się przez wszystkie piętnaście utworów. Nie było łatwo. Z czasem, co prawda, kolejne okrążenia przychodziły z większą łatwością, ale nie wyobrażam sobie, bym potrafił zabrać się za płytę z marszu. Niemniej jednak, kiedy już znajdę w sobie dość sił i animuszu by zmierzyć się z krążkiem, ten potrafi odwdzięczyć się kilkoma, naprawdę dobrymi, momentami. Już bowiem na sam początek dostajemy kawałek bardzo przebojowy (co jest pewnym wyróżnikiem na tle całości) i świeży, który bardzo szybko wbija się do łba i zachęca do nucenia pod nosem. Kolejny godny uwagi, piąty na płycie, „The Path, Pt. 2 – The Pilgrimage to or Shalem” oferuje ciekawe partie gitar i naprawdę, naprawdę dobrą solówkę, „The Warrior”, mimo pokracznego początku, okazuje się podniosły i przejmujący, z czasem rozkręca się i dryfuje w stronę muzyki filmowej, z partiami wokalnymi a’la chór Aleksandrowa. I znowu dostajemy niezłą solówkę, co w sumie nie powinno dziwić, bo że muzycy potrafią grać, było jasne już wcześniej. „Disciples of the Sacred Oath, Pt. 2” rozkręca się dość późno, ale gdy już się rozkręci potrafi być przyjemny. Za to, co zaraz napiszę demo mnie pewnie zabije, ale zaryzykuję – warto: „Vayehi Or” – jest w tym utworze coś bardzo gotyckiego, chłodnego i niepokojącego, coś co sprawia, że mam ochotę słuchać go na okrągło. Kolejny utwór zatytułowany „M I ?” to bardzo liryczna, smutna i pełna żalu ballada, jedna z lepszych, jakie ostatnio słyszałem. A na koniec wyliczanki perełka, która temu, starającemu się wyglądać dojrzale i poważnie, wydawnictwu, dorysowuje wąsy i zaczernia zęba; aż musiałem rzucić okiem na teksty, by się upewnić, że się nie przesłyszałem. „Codeword: Uprising” jest kawałkiem dobrym, dość żwawym i energicznym – rzekłbym nawet przebojowym. Wszystko jednak o kant dupy potłuc przez jedną linijkę w tekście: „We are the terrorists of light” – ja wiem, że kapelka chce być po dobrej stronie mocy, ale „terrorists of light”? No bez jaj, nawet najczarniejsi szataniści nie brzmią tak zabawnie ze swoimi inwokacjami i przechwałami, jacy to oni straszni są. Można sobie to było podarować i kilku uśmiechów półgębkiem uniknąć. Podsumowując: płyta da się lubić, ale trochę jej do poprzedniczki brakuje. Dobra i nic więcej.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.orphaned-land.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 kwietnia 2013

Lost Soul – Genesis: XX Years Of Chaoz [2013]

Lost Soul - Genesis: XX Years Of Chaoz recenzja okładka review coverA miało być tak piiijęęęknie, że zacytuję klasyka… Lost Soul mogli naprawdę zajebiście daleko dotrzeć na fali zasłużonego entuzjazmu po premierze „Immerse In Infinity” z, przypomnijmy, 2009 roku, jednak niemal cały potencjał albumu/zespołu został, mówiąc oględnie, zmarnowany, a bodajże większość planów promocyjnych (zwłaszcza poza granicami kraju) z hukiem szlag jasny trafił. Odłamkiem tej badziewnej sytuacji dostał album jubileuszowy – odkładany tak długo, że liczba w tytule nie odpowiada w momencie wydania rzeczywistej rocznicy. Winnych tej sytuacji upatruję przede wszystkim w Witching Hour, którzy wbrew logice najwyraźniej olali swoje najlepsze zespoły (Trauma, Nomad – hop, hop?!) i całą uwagę poświęcili trzecioligowemu blackowemu rzępoleniu dla ubogich gustem.

I tak po zbyt wielu miesiącach gdybania i zapewnień dostaliśmy do rąk okrojony z połowy pierwotnie planowanych materiałów Genesis: XX Years Of Chaoz, dwupłytowe wydawnictwo, na które składa się 35 utworów z wszystkich etapów „kariery” Lost Soul. Czy warto było tyle czekać? No pewnie, choć apetyt był znacznie większy.

Z pozycji fana ciekawszy wydaje mi się pierwszy krążek, zawierający kilka ponownie nagranych kawałków z demosów „Eternal Darkness” i „Superior Ignotum” (m.in. znakomite „Black Forerunner” i „In The Moment Of Death”) oraz dwóch pierwszych płyt, dwa covery (w tym bardzo śmiało potraktowany „For Whom The Bell Tolls”), a także mocno przerobiony (a przez to nie tak fajny jak oryginał) „If The Dead Can Speak” z ostatniego longpleja. Takiego zrewitalizowanego materiału jest tu trochę ponad 60 minut i od strony czysto technicznej brzmi on całkiem nieźle (choć nie aż tak dobrze jak „Immerse In Infinity”). Momentami te najstarsze, najprostsze w strukturach utwory w nowoczesnej, doprawionej szaleńczymi blastami i dopieszczonymi solówkami wersji wypadają nieco groteskowo (a zabawnie ze względu na teksty), ale to tylko pokazuje, jak bardzo przez 20 lat rozwinął i zbrutalizował się zespół.

Druga płyta, z archiwaliami, byłaby ciekawsza, gdyby poskładano ją według moich oczekiwań – jako wyczerpującą temat antologię demówek i promówek. Kawałki z „Scream Of The Mourning Star” i „Übermensch (Death Of God)” każdy fan powinien mieć od dawna na pierwszych wydaniach tych albumów i dublowanie ich na takiej składance uważam za zbyteczne. Już lepiej sprawdziłyby się jakieś alternatywne wersje lub starsze materiały foto-video, ale rozumiem, że są one gromadzone z myślą o wypasionym dvd. Tak więc teraz czekam na takie wydawnictwo, po cichu licząc, że nowy krążek studyjny ukaże się jednak dużo wcześniej.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: