Testament — wliczając działalność pod szyldem Legacy — wprawdzie nie zaczynał w jednym rzędzie z Metallicą i Slayer i debiutował po tym, jak te kapele swoje opusy miały już za sobą, ale klasy odmówić mu nie można. The Legacy nie dorównuje wyżej wymienionym ciężarem, szybkością czy stopniem agresji, ale nadrabia to ogromną melodyjnością i ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Mnie na tym krążku rozpieprzają przede wszystkim pomysły na kompletnie zajebiste i chwytliwe riffy oraz powalające solówki. Porządna jest również sekcja rytmiczna w osobach Grega Christiana i Louie’go Clemente. Szczególnie ten drugi pokazuje prawdziwą klasę. Klasą samą dla siebie jest natomiast Alex Skolnick – to, co na gitarze wyczynia ten facet imponuje i wprawia w zachwyt. Nieźle wypadają wokale Chucka – stara się śpiewać/wrzeszczeć melodyjnie i z pazurem, bez późniejszego okropnego zawodzenia w melodyjnych partiach. Ogólnie rzecz ujmując, cała banda może pochwalić się świetną techniką i wsiowym, choć poniekąd uroczym wyglądem (adidasy, obowiązkowe grzywki…). Chcąc wymienić najlepsze numery trzeba by wyrecytować wszystkie – nie ma tu ani jednego utworu, który schodziłby poniżej bardzo wysokiego poziomu. Absolutnie każdy powinien się spodobać wielbicielom thrash’u z Bay Area. No ale jeśli chodzi o moich prywatnych faworytów, to wskazałbym przede wszystkim na „Alone In The Dark” (kurrrwaaa mać, kult!), „First Strike Is Deadly” (bodaj najbardziej przejebana i wykręcająca jaja solówka) i „Over The Wall” (konkretna napierdalanka pod zajebistą solówką) – szczerze polecam! Brzmienie generalnie jest spoko, tylko wszystko jest zdecydowanie za cicho nagrane. I jest to jedyna większa wada, bo do muzyki nie mam zamiaru w żaden sposób się dopieprzać. Obok „Low” i „The Gathering” zdecydowanie najlepszy album Testament!
ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- ATROPHY – Socialized Hate
- XENTRIX – Shattered Existence
Trzeci album fenomenalnej polskiej kapeli tech thrashowej Wolf Spider to wydawnictwo, które bez najmniejszych wątpliwości można nazwać wybitnym w skali ogólnoświatowej. Niemcy mają Mekongów, Szwajcarzy – Coronera, Kanadyjczycy – Annihilator, a my, Polacy, mamy Wolf Spider. I ani na krok, na wyciągniętą rękę z tacą, ani na babciny wąs im nie ustępujemy. Szkoda tylko, zajebiście szkoda, że całe to dobro — podobnie jak wiele innych, wyprzedzających sobie współczesnych kapel — nie przetrwało próby czasu i Wolf Spider zakończył swoją działalność niedługo po wydaniu czwartego albumu zatytułowanego
"Legion" już w momencie wydania stał się kultem, monumentem, czymś, co cholernie trudno będzie prześcignąć. Deicide przekroczyli tu kolejne bariery szybkości, brutalności i bezkompromisowego bluźnierstwa. To był szok! A że metalowców rajcują takie rzeczy, to sukces był murowany. A dziś, po kilkunastu latach od premiery, Legion nadal powoduje u niektórych opad dolnej (a czasem i górnej – kwestia wieku) szczęki. Trudno się temu dziwić, bowiem materiał jest stosunkowo złożony (pod tym względem zespół wpisał się w tendencje panujące na ówczesnej death’owej scenie i skutecznie komplikował sobie życie), inteligentnie zagrany, intensywny (także za sprawą brzmienia), nabuzowany, dziki, a do tego niemiłosiernie zblastowany. Dlaczego zblastowany? Bo właśnie szybkości odgrywają tu ogromną rolę. Brutalnych galopad jest tu bez liku, więc każdy miłośnik death metalowych wyziewów znajdzie tu coś dla siebie. „In Hell I Burn” (genialne centralki i ogólna rytmika), „Holy Deception” (doskonałe solówki), czy „Revocate The Agitator” (nieludzkie szybkości) to numery, które po prostu musicie znać! Glen ryczy i wrzeszczy jeszcze wścieklej niż na debiucie, ale robi to nieco inaczej – w sposób bardziej zdyscyplinowany, co nie oznacza, że mniej diabelski. Teksty, chociaż poważniejsze niż na
Jak każda szanująca się religia, tak i wyznawcy Schuldineryzmu mają swoje święte ewangelie. A zwą się one (jak nagrano):
W 1990 roku pewien uberzdolny gitarzysta wstąpił w szeregi pewnego zyskującego na popularności zespołu, by wraz z nim stworzyć powalającą muzykę. Tym gitarzystą był James Murphy, zespołem Obituary, a muzyką potężny, brutalny DEATH METAL! Cóż to za wspaniała płyta! Sprawdzian ze stylu obranego na debiucie zdali na piątkę, a jednocześnie pokusili się o odpowiednio interesujące nowości. No bo czym byłaby ta zatęchła sieka bez dodatku w postaci wirtuoza gitary? Drugim
Nieumiejętność rozpoznania Mastodona dla szanującego się metala jest, mniej więcej, równie wstydliwa, co załapanie swędzenia na jakimś festiwalu gotyckim. Dany osobnik powinien — dla dobra ludzkości — poddać się sterylizacji (żeby swoich durnowatych genów nie dodawał do puli), po czym zgłosić się na ochotnika do akcji kopania wzdłużnego tunelu pod Wisłą, ewentualnie jako królik doświadczalny dla środków przeciwgrzybiczych. Po prostu nie można nie znać tej kapeli, zwyczajnie nie wypada, bo to zwykły brak obycia i kultury. Trzeci longplej Amerykańców dostarcza słuchaczowi porządną dawkę pokręconych, zawiłych jak polskie przepisy, poczynań, przy których połowa członków Mensy powysiadałaby z wyczerpania. Przy Blood Mountain nawet
Po ogromnym sukcesie „Reign In Blood” Slayer spokojnie mógł stworzyć podobny krążek – kontynuacja na pewno by się spodobała, a i strumień kaski z tego tytułu byłby niczego sobie. Tak się jednak nie stało, bowiem Zabójcy nagrali płytę zupełnie inną – całościowo znacznie wolniejszą i mniej ekstremalną, czy nawet… spokojną. Do głosu doszły fascynacje klasycznym hard rockiem, co w kilku numerach dość wyraźnie — jak dla mnie to nawet za bardzo — rzuca się w uszy. Jak zapewne wiecie – tragedii nie ma, bo South Of Heaven to bardzo wartościowy punkt w dyskografii zespołu i jakby nie było – dość oryginalny. Potwierdza to otwierający płytę numer tytułowy – stosunkowo wolny i klimatyczny, ale nadal genialny. Następujący po nim „Silent Scream” to już zdecydowanie większy wykop, ukazujący w pełni potęgę Dave’a Lombardo, jednocześnie najbardziej ze wszystkich nawiązuje do brutalnych wystrzałów z „Reign In Blood”. Genialnych kawałków jest tu więcej, bo co innego można powiedzieć o „Mandatory Suicide”, „Cleanse The Soul” czy „Spill The Blood”? Jednak obok tych perełek krążek posiada też słabsze fragmenty. Chodzi mi tu szczególnie o te hard rockowe naleciałości, które niepotrzebnie osłabiają naturalną moc Slayera i w sumie nijak się mają do pierwotnej agresji utożsamianej z tym zespołem. Zupełnie mnie nie przekonuje cover „Dissident Aggressor” – niby trwa tylko dwie i pół minuty, jednak jest niemiłosiernie nużący, flakowaty i nieciekawy. Jakoś nie przychodzi mi do głowy inny album Slayera, na którym znajdowałby się numer tak bardzo odstający poziomem od pozostałych. Chociaż płytę nagrywano z Rubinem, to brzmieniu również brakuje mocy i ciężaru, bez wątpienia jednak jest bardzo przejrzyste. Daleki jestem od stwierdzenia, że na tym albumie chłopakom się noga podwinęła, bo do South Of Heaven warto często wracać, ale wcześniej i później nagrali genialne, przełomowe, totalne i miażdżące krążki.
Dobrze jest wiedzieć, że niemal na całym świecie są ludzie, dla których granie metalu to styl życia. Na całym świecie, czyli także na Łotwie oraz na przykład we Francji, dzięki czemu ten — jakże wspaniały — kraj może nieco spoważnieć i zmężnieć. Pozostaje nam więc trzymać kciuki za francuski metal i za świetlaną przyszłość francuskiego narodu. Do dna, Monsieurs et Madames! Dla nas, jako słuchaczy, ten fenomen metalu jest ważny dlatego, że daje nam możliwość czerpania z niemal bezdennej studni gatunków, stylów i układów choreograficznych. I nawet gdy nasze ulubione kapele ciutkę nam spowszednieją i się przejedzą z deczka, bogactwo metalowej fauny pozwala niemal natychmiast znaleźć jakieś nowe kapele, które będą dla nas nowym źródłem podniet. Nie inaczej było u mnie w przypadku łotewskiej ekipy Neglected Fields i jej debiutu zatytułowanego Synthinity. Muzyka Łotyszy to zakombinowany, techniczny dm z okazjonalną obecnością klawiszy i babskich zaśpiewów, które pasują tu jak krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Myk jest taki, że muzyka jest na tyle dobra i ma w sobie na tyle jaj, że obecność osobnika płci głupszej niczego specjalnego nie wnosi. Mówię poważnie, dzieje się wiele i dzieje się dobrze. Muzyka jest odpowiednio skomplikowana, nie brakuje zmian tempa i porypanych zagrywek, a umiejętności muzyków są wystarczające, by zagrać owe cuda bez zająknięcia i debilnych pomyłek. Są więc zarówno możliwości, jak i ich wykorzystanie. Słychać to choćby w takich utworach jak „Eschatological”, „Ephemeral” oraz „Living Structures” (z wyłączeniem babinych podśpiewywań). Nie mówię, że nie słychać odwołań do mistrzów gatunku, ale są one raczej nienachalne i inspiracyjne. Generalnie jednak jadą chłopaki swoje dobitnie pokazując, że nie są z moheru i ciasta francuskiego. Jest więc żwawo, w dobrym, średnio-szybkim tempie, riffy są dobrze przemyślane, a solówki estetyczne. Lepiej niż poprawnie brzmi bas, który w kilku momentach ładnie wbija się na pierwszy plan i zapodaje mini solówkę. Solidna i gęsta praca garów może się spodobać wszystkim miłośnikom wyczynów Reinerta, tym bardziej, że album obfituje w najrozmaitsze spowolnienia, jazzowe wstaweczki i inne techniczne cudeńka. Pewnym zaskoczeniem może być barwa wokalu, która nie jest typowo death’owa, a wpada bardziej w black. Zaskoczyć może także ostatni kawałek, który jest coverem — uwaga, uwaga — The Prodigy i który brzmi całkiem sensownie. Na minus – jakość nagrania. Choć nie jest całkiem źle, niekiedy nie dorównuje jakości samej muzyki. Poza tym mankamentem debiut bardzo, ale to bardzo udany. Polecam. Amen.
Annihilator debiutował dość późno, bo w momencie, gdy popularność takiej muzyki wyraźnie malała, a na salony po chamsku wpychał się death metal. Nie przeszkodziło to jednak Kanadyjczykom w stworzeniu materiału wybitnego. Alice In Hell powala mnie za każdym razem, zawiera bowiem wszystko, co doskonały thrash’owy album mieć powinien, a co każdy wymagający słuchacz uwielbia. Kawałki zawarte na tym krążku są bardzo dynamiczne, przeważnie szybkie, zróżnicowane, oryginalne, agresywne, pełne technicznych zagrywek, porąbanych solówek i niebanalnych melodii. Jakby tego było mało, dawka energii, jaką pompuje do organizmu te niespełna 40 minut, podniesie ciśnienie nawet stetryczałemu leniwcowi z anemią. Dowodów kompozytorskiego geniuszu Watersa (szybko wypracował sobie charakterystyczne brzmienie gitary, tu obsługuje także bas) posłuchać można chociażby w „Alison Hell”, „W.T.Y.D.”, „Schizos (Are Never Alone)” czy „Human Insecticide”, ale prawdę mówiąc każdy kawałek zasługuje na uwagę, bo ilość chwytliwych riffów i błyskotliwe aranżacje robią potężne wrażenie. Alice In Hell to jest po prostu zajebiście wysoki poziom, osiągalny tylko dla nielicznych. Świetne rzeczy wyprawia Randy Rampage, który nie ogranicza się do agresywnego wrzeszczenia/śpiewania i wprowadza różne odjechane zaśpiewy, co szczególnie dobrze słychać w genialnym „Alison Hell”. Ponadto jego głos niesie ze sobą pierwiastek szaleństwa i czegoś nieprzewidywalnego, co kapitalnie wypada w połączeniu z zaawansowaną, diabelnie precyzyjną, przemyślaną w najdrobniejszym szczególe muzyką. Dzięki temu równowaga zostaje zachowana, a do płyty wraca się z radością. Nienaganna technika, bezbłędne kompozycje, znakomity wokal, porządna produkcja – to wszystko daje jeden z najlepszych thrash’owych albumów wszech czasów. Dzieło to ma tylko jedną wadę, która — o zgrozo! — wynika właśnie z jego ponadprzeciętnej zajebistości. Chodzi mi o to, że przy Alice In Hell pozostałe płyty Annihilator wypadają co najwyżej dobrze i nawet w połowie nie dostarczają takiej podniety, jak ta opisywana. Cóż, chyba chłopaki sami nie zdawali sobie sprawy z tego, jak genialny krążek popełnili.
Mekong Delta jest tym w historii thrashu, czym w historii literatury grozy było pojawienie się H.P. Lovecrafta – jakościowym przeskokiem tak ogromnym, że podobnego nigdy wcześniej nie zanotowano. Otóż bowiem pojawili się ludzie, którzy obrawszy sobie za podstawę thrash, tak go zmutowali, że nawet rodzona i kochająca matka by go nie poznała. Sam zaś album The Music of Erich Zann był dla Mekongów prawdziwym, choć drugim, początkiem. To, co wydobywa się z głośników to istna orgia – nieskrępowana, bezwstydna, niepohamowana żądza ucztowania – muzyczne bachanalia. I choć do absolutu z 


