5 października 2011

Mourn Code – Paradise Of The Walking Waste [2011]

Mourn Code - Paradise Of The Walking Waste recenzja reviewPierwsze dupnięcia (po ominięciu intra) przywodzą na myśl początki Angelcorpse, ale to nie jedyna kapela, z której twórczości czerpie meksykański kwintet. Koniecznie trzeba też wymienić Morbid Angel, Immolation oraz Krisiun. I te nazwy w zasadzie wystarczą, żeby mieć jaki taki obraz muzyki Mourn Code. Ciężki death metal z tendencją do technicznych zagrywek, w którym nie doszukacie się niczego nowoczesnego, ani tym bardziej oryginalnego. Wzorce chłopaki mają zacne, umiejętności techniczne zdradzają dłuższe obycie z instrumentami, no i panowie wiedzą, o co chodzi w tej muzyce… Jednak to nie wystarcza, by móc mówić o nich inaczej niż jako o zespole przeciętnym. W związku z powyższym Paradise Of The Walking Waste nie powoduje erekcji życia, choć słucha się tej płytki naprawdę spoko. Meksykanie trzymają równy poziom (z małymi przebłyskami), więc żaden numer nie odstaje od pozostałych, a to już starcza na kilka niezobowiązujących przesłuchań. Największy problem widzę w brzmieniu albumu, które zalatuje mi średnimi demówkami sprzed paru lat. Nie wiem, może kolesiom chodziło o brud i pierwotność, ale nie tędy droga – w takiej oprawie ich muzyka nabrała nieciekawej toporności, a szczegóły uległy rozmazaniu. Jeśli tylko poprawią się w tej kwestii, to i na następny materiał spojrzę bardziej przychylnym okiem.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mourncode
Udostępnij:

2 października 2011

Circle Of Defeat – Victims And Vengeance [2011]

Circle Of Defeat - Victims And Vengeance recenzja reviewKapela pochodząca z Denver (czyli siedziby Cephalic Carnage) o nazwie zaczerpniętej z kawałka Nasum… No to już wiecie, czego się po nich spodziewać. Co najlepsze i godne pochwały – grają zgodnie z oczekiwaniami. Dla mniej czujnych – chodzi o pokopany, przyzwoicie techniczny grind-death. Nie jest to jeszcze ten poziom, co wyżej wymienione zespoły, ale pewne zadatki na dobrych pojebów Circle Of Defeat zdecydowanie posiadają. Póki co ze swoim graniem lokują się gdzieś pomiędzy tradycyjnym wściekłym dopieprzaniem, a kombinatorstwem w ramach ekstremy – bez odjazdów w stronę jazzu, sludge czy rocka. Obecność w paru miejscach patentów bardzo bliskich jedynce Nyia pozwala przypuszczać, że chłopaki podążą ścieżką mniej lub bardziej posranych, ale raczej brutalnych eksperymentów. Tak więc ten materiał może zrobić dobrze szczególnie tym, którzy w grindzie szukają czegoś ciekawego, a zarazem w pewnym stopniu ortodoksyjnego. Oraz oczywiście tym, którzy już rzygają zbyt mocnymi wpływami hard core w takiej muzyce. Z oceną jestem ostrożny, bo chociaż stosunkowo urozmaicona zawartość Victims And Vengeance mi pasuje, to nie wiem jak bym zareagował na większą dawkę takiego grania – np. na 15 czy 20 minut. W wersji mikro Circle Of Defeat dają radę, no i nie ma się jak nimi znudzić.


ocena: 6,5/10
de
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100070157088111
Udostępnij:

29 września 2011

Toxik – World Circus [1987]

Toxik - World Circus recenzja reviewJeden z pionierów technicznego thrashu, prawdziwa ikona sążnistego młócenia, klasyka gatunku, najpiękniejsi na wyborach mistera roku stanu Nowy Jork i chuj wi, co jeszcze. Słowem – Toxik. Kapela równie dobra, co nieznana, a może nawet lepsza. Szlag trafia, gdy próbuje człek wejść w posiadanie takiej perełki, a tu albo brak (bo nagrano wieki temu), albo, jeśli już jest, to tylko dla zwycięzców ostatniego Lotto (bo absurdalnie drogie). Więc miota się człowiek między kurwami na eBayu, gdzie czasami ktoś robi porządki w kolekcji i sprzedając krążek chce stać się magnatem finansowym oraz chujami na Allegro, gdzie nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Aż w końcu przychodzi chwila, gdy — zupełnym fartem — wpada, zmęczony i solidnie wpieniony, człeczyna na reedycję, reedycję za śmieszną kwotę – by jeszcze na koniec dobić. A już na koniec najostatniejszy okazuje się, że płytka na rynku już chwilę jest, tylko dowiedzieć się o tym nie podobna. I tak wygląda droga przez mękę w dostaniu się do klasycznych pozycji thrashu z połowy lat 80tych. Gdy się jednak w końcu trafi na takiego np. Toxika, to radość podwójna, bo nie dość, że płyta w odtwarzaczu, to jeszcze muza kurewsko fajna, fajna, że odtwarzacz bez poganiania włącza „repeat”. Nawet sprzęt czuje, że kręci się nie byle co! A może wy, czytelnicy nasi, nie wiecie? Jeśli tak jest, to nawet się z tym nie afiszujcie, tylko w te pędy zapierdalajcie do sklepu, nawet nocnego (;]) byle tylko nadrobić ten haniebny brak. Otóż w czasach, kiedy thrash świętował swoje dni chwały, dobrych albumów przybywało wykładniczo, ten nowojorski kwartet postanowił pokazać, że to, co się dzieje, to jeno blotka w porównaniu z tym, co ma się dziać. Przed Toxik może ze cztery kapele potrafiły się zdobyć na takie granie, w tym arcyklasyczne Watchtower, Coroner, Juggernaut, Mekong Delta oraz duma prawdziwych Polaków – Wilczy Pająk. To są kapele, z którymi może się mierzyć Toxik, pozostałe do pięt nie dorastają. A dlaczego? Przede wszystkim fantastyczny, speedowy klimat i motoryka. Żadnego rozwolnienia, męczenia bądź wycieczki KPEiR – do przodu i to bez trzymanki. Po drugie, z czym wielu może się nie zgadzać (ich sprawa, że się nie znają) – wokale. Siła śpiewu Mike’a Sandersa jest porażająca, bije o dwie długości większość dzisiejszych chałturników, a oprócz tego wchodzi w takie rejestry, że specjalnie dla niego komisje międzynarodowe tworzyły nowe skale. A przy tym, nie jest to w najmniejszym stopniu ani cipowate ani delikatne – Mike Sanders śpiewa, jak gdyby właśnie stoczył walkę na corridzie. Zresztą zajrzyjcie na YT, tam jest kilka klipów live. Dalej – pomysły na utwory. Niby tylko do przodu, a taka różnorodność. Każdy kawałek ma swój klimat, każdy jest nieco inaczej skomponowany – raz akcent idzie na melodie, innym razem podbijany jest bas. Ale to, co kręci wora najbardziej to, oczywiście, gitary. Josh Christian, dziękuje i do widzenia. Dowód będzie jeden, bo nawet mi się więcej pisać nie chce – solówka w tytułowym World Circus. Smacznego.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/toxikmetalofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2011

Testament – Low [1994]

Testament - Low recenzja okładka review coverPrzed nagraniem Low Testament, jak to się ładnie mówi, zaliczył doła, doszły do tego istotne zmiany składu (odejście Skolnicka) i kłopoty z wytwórnią – w takiej sytuacji nie można było oczekiwać po zespole cudów, tym bardziej, że tenże zespół wydał już pięć płyt, którymi raczej wyczerpał temat. A tu coś takiego! Testament wbrew przeciwnościom losu podniósł się w glorii i chwale. Z wielkiego syfu powstał krążek, który z miejsca dołączył do ich największych osiągnięć – zaskakujący, mocniejszy niż którykolwiek wcześniej, bardzo zróżnicowany, świeży i przede wszystkim utrzymany na zajebiście wysokim poziomie. Panowie skomponowali wielowymiarowy choć bardzo składny materiał, w którym do odkrytego na nowo thrash’u dodali zwiększające siłę wyrazu elementy death metalu i zaaranżowali wszystko tak, żeby każdy mógł nagrać się do syta. Artystycznie Amerykanie ulżyli sobie najdosadniej w „Urotsukidoji” – popieprzonej instrumentalnej plątaninie robiących wrażenie różnorakich popisów każdego z muzyków. Ogólnie, na Low zajebichy jest co nie miara, tak w spokojnym („Trail Of Tears”, „Last Call”), jak i agresywnym („Low”, „All I Could Bleed”, „Ride” i w sumie pozostałe) wydaniu, ale wszystko to blednie przy totalnie poniewierającym, zajebiście brutalnym „Dog Faced Gods”. Raz, że to jeden z absolutnie najlepszych utworów Testament, a dwa, że ozdabiająca go solówka Murphy’ego jest z kolei jedną z jego najbardziej udanych – genialnym połączeniem technicznego mistrzostwa i niczym nie skrępowanej ekspresji. To trzeba usłyszeć! To trzeba znać na pamięć! Już za sam ten numer należy się dziesiątka – arcydzieło! Warto zaznaczyć, że wspomniane już wolniejsze/spokojniejsze fragmenty — w przeciwieństwie do poprzednich płyt — ani nie usypiają, ani nie denerwują, co koniecznie należy zaliczyć na plus. Cieszyć może mała rewolucja w obrębie brzmienia – zyskało na ciężarze (dotyczy to szczególnie gitar – sprawdźcie „Shades Of War”!) i soczystości, stało się pełniejsze, bardziej dynamiczne i przekonywające. Zmiany dotyczą także wokali Billy’ego – z jego śpiewu zniknęły przyprawiające mnie o ból głowy wycie i zawodzenie, a w ich miejsce pojawił się konkretny ryk. Jakby ktoś jeszcze nie załapał, Testament dzięki tej płycie, jak to się ładnie mówi, wrócił z dalekiej podróży. I to od razu do czołówki gatunku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 września 2011

Wormrot – Dirge [2011]

Wormrot - Dirge recenzja reviewJa tam jestem uprzedzony i ciągle z rezerwą podchodzę do grindowych kapel z Singapuru i okolic, bo przytłaczającą większość tego, z czym miałem dotąd styczność, można określić jedynie kalekimi generatorami szumu i dudnienia. Tych tutaj wydaje Earache, czyli teoretycznie mamy gwarant jakiejś tam jakości, ale niepewność mimo to pozostaje. Okazuje się jednak, że nie taki diabeł straszny, bo podopieczni Anglików (swoją drogą, co ich tak nagle wzięło na brutalizmy, szykuje się nowa moda?) grają zupełnie nieźle, choć wtórnie do n-tej potęgi. Dirge to szybka, gwałtowna i dzika, a przy tym dobrze brzmiąca napierducha, która bez problemu trafi do wielbicieli najbardziej klasycznych przedstawicieli gatunku. Nie spodziewajcie się zatem wyszukanych cudów na poziomie Nasum czy współczesnego Napalm Death, bo Wormrot ładuje prosto i raczej jednowymiarowo. Chłopaki unikają zarówno udziwnień, jak i urozmaiceń, ale ani jedne, ani drugie nie są im do szczęścia potrzebne – najważniejsze, że potrafią dostarczyć słuchaczowi przyzwoitej dawki czystej, niczym nie skrępowanej pierwotnej energii. 25 kawałków w 18 minut – imprezy plenerowej się tym nie rozkręci, ale starcza akurat, żeby sobie zagospodarować prawie całą przerwę reklamową na polSacie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/wormrot

podobne płyty:

Udostępnij:

20 września 2011

Dark Tranquillity – The Gallery [1995]

Dark Tranquillity - The Gallery recenzja okładka review coverA więc melodyjnie… – tak właśnie zareagował demo, kiedy dowiedział się, co mam zamiar wrzucić. Melodyjnie – odparłem. W końcu inaczej się tego nazwać nie da, chociaż to wcale nie jest obelgą, gdyby ktoś pytał. Drugi album goteborczyków to już w pełni rozwinięty styl, który na debiucie mógł, co najwyżej, kiełkować. To, co na debiucie trzeszczało i szumiało, tu brzmi klarownie i melodyjnie. Tam, gdzie debiut oferował prosty przekaz, tutaj ów przekaz staje się bardziej niedosłowny. W końcu tam, gdzie na debiucie było chłodno i sztywno, na The Gallery jest ciepło i na luzie. Słychać, że w ciągu trzech lat chłopaki trochę dopieścili brzmienie, klimat i — ogólnie — koncepcję muzyki. Poszli w kierunku mniejszej agresji, a większego nacisku na melodie i przez to – większej przystępności. Nie ma się więc co dziwić, że scena goteboruska, której niewątpliwie przedstawicielem jest Dark Tranquillity, jest tak łapczywie oblepiona przez babeczki oraz co mniej odważnych faciów, którzy na death niemelodyjny mają za małe cojones. Muszę jednak przyznać, że mimo swojej przystępności, wcale nie jest prostacka. Wsłuchując się w poszczególne kawałki można odnaleźć wiele ciekawych rozwiązań: a to jakaś podwójna stopa, a to tremolo, tu i ówdzie jakieś blackowe naleciałości albo zaskakująca pomysłem solówka. Jest więc na czym ucho zawiesić, choć — przyznam się bez bicia — kiedyś robiło to na mnie większe wrażenie. Tym niemniej sentyment do The Gallery pozostał i ma się nieźle, a że album zachował wiele ze swej początkowej fajności – tym lepiej dla mnie. Zwłaszcza, że te, co ongiś robiło na mnie największe wrażenie, nadal kopie. Pamiętam, że The Gallery nabyłem dla jednego utworu – kończącego płytę „…of Melancholy Burning”. Po kilku razach okazało się, że takich mocniejszych akcentów jest na płycie więcej, że wspomnę jeno „Punish My Heaven” oraz kapitalny, klasyczny „Mine Is the Grandeur…”. Nie jest to pierwszy taki klasyk w wykonaniu Szwedów, jednak dopiero ten pokazał ich klasę. Kawałek po prostu rozpierdala. Więc jest dobrym zwieńczeniem porządnego albumu.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.darktranquillity.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 września 2011

Immolation – Harnessing Ruin [2005]

Immolation - Harnessing Ruin recenzja okładka review coverSzóste uderzenie bogów technicznej brutalności nastąpiło jak zwykle w glorii i chwale, ale też i w nieco odmienionym składzie, bowiem podupadającego na zdrowiu, a coraz bardziej zainteresowanego rodzinką Alexa Hernandeza zastąpił nieznany w metalowym światku Steve Shalaty z nieznanego w metalowym światku Odious Sanction. Nieznany, ale nie znaczy to od razu, że dużo gorszy, bo z rytmiką Immolation radzi sobie wyśmienicie i najwyraźniej dobrze wpasował się obecne oblicze zespołu. Ujmy im z pewnością nie przynosi, choć na pewno nie miesza tak ostro jak Alex. Sama muzyka także odrobinę się zmieniła w porównaniu z „Unholy Cult” – jest jeszcze bardziej przystępna (naturalnie jak na „immolationowskie” standardy), chwytliwa (kilka riffów doskonale nadaje się do późniejszego nucenia pod nosem!), więcej w niej przestrzeni, gitary zdają się „ryczeć” jak nigdy dotąd, a melodiom blisko do tych z „Close To A World Below”. Znalazło się również trochę miejsca dla odświeżających eksperymentów (wyróżniają się pod tym względem „Dead To Me” i „Son Of Iniquity”), przez co zespół zebrał trochę zjebek od różnej maści ortodoksów z gilami do pasa. Początek płyty to bezwzględna jazda (prawie) na złamanie karku – utwory stosunkowo krótkie, intensywne i bezpośrednie. Dalej następuje wybornie mielący numer tytułowy, a po nim przychodzi czas na kawałki dłuższe, bardziej klimatyczne i rozbudowane. Niestety także przez przesadnie rozwlekłe wyciszenia. Nie zabrakło oczywiście kilkunastu firmowych solówek Roberta Vigny, który z gitarą czyni prawdziwe cuda i należy mu się za to wielki szacuneczek. Przy okazji – jeśli podczas ich nagrywania zachowywał się tak, jak to robi podczas koncertów, to musiał poczynić w studiu niemałe spustoszenie. Ross Dolan także w świetnej formie… tylko to w zasadzie żadna nowina, bo chyba prędzej cały death metal padnie na pysk niż on straci moc w głosie. Jeśli powątpiewacie w potęgę Immolation, nie pozostaje wam nic innego, jak zatopić się w „Crown The Liar”, „Swarm Of Terror” lub „At Mourning's Twilight”. Ci Mistrzowie w death metalowym fachu są zbyt wartościowi, żeby tak po prostu odpuścić sobie Harnessing Ruin.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

14 września 2011

Obituary – Xecutioner’s Return [2007]

Obituary - Xecutioner’s Return recenzja reviewPo Obitkach nie należy się spodziewać romansu z klawiszami, babskiego zawodzenia, wesołych melodyjek, pedalskich chórków czy ogniskowych ballad. To fakt. Zawsze stawiali na nieskomplikowany walec i właśnie takim rozjeżdżali słuchacza. To także oczywista oczywistość, że zacytuję wyjątkowo nielubianego polityka. Jednak gdy w tytuł płyty wskakuje prehistoryczna nazwa, to sytuacja, przyznacie, robi się nad wyraz intrygująca. Ponad wszelką wątpliwość szyld nie jest tu przypadkowy, bo nad krążkiem aż unosi się zielony odorek zamierzchłej przeszłości. W związku z przymusową absencją Allena, całą muzykę napisali Trevor i Donald, czyli… duet odpowiedzialny za lwią część materiału z genialnego „Cause Of Death”. I to właśnie z tą płytą Xecutioner’s Return ma najwięcej wspólnego. Jest odpowiedni ciężar, charakterystyczne szorstkie riffy, niezmiennie świetne wokale, średnie tempa (choć trzeba przyznać, że „dwójka” jest całościowo szybsza) i zbliżony poziom brutalności. A co do odczuć przy słuchaniu… porównajcie sobie „Seal Your Fate” (to mój faworyt) z „Find The Arise”, „Second Chance” z „Body Bag” lub „Evil Ways” z „Dying”… A to tylko część atrakcji, bo oprócz tego dostajemy także dwa wyjątkowo mozolne walce (tylko umieszczenie ich obok siebie nie było chyba najlepszym pomysłem). Kolejny istotny element to znakomite solówki autorstwa nowego nabytku Obituary, Ralpha Santolli (molestującego struny także w Deicide). Tych popisów jest sporo i niewątpliwie wzbogacają muzykę, czyniąc ją ciekawszą i „żywszą”. I tu uwaga: nie wierzcie pierdoleniu, jakoby Santolla zniszczył materiał melodyjnymi solówkami, czy w ogóle – swoją obecnością. Źródeł takich bzdetów upatrywałbym w krańcowym stępieniu słuchu ludzi wypowiadających podobne dyrdymały. No chyba, że dla niektórych przygłuchych półmózgów solówka = melodyjki z dobranocki. Różnica w brzmieniu w stosunku do „Frozen In Time” nie jest może kolosalna, ale wyczuwalna na korzyść Xecutioner’s Return. Tak więc i tu mamy kolejny plus. Zapewniam, że jeden z wielu, więc ten krążek spokojnie możecie dodać do listy zakupów.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 września 2011

Tess – St Charles [2011]

Tess - St Charles recenzja reviewJakoś tak się złożyło, że metalcore niezbyt często gości na naszych łamach. Są po temu oczywiście dobre powody – można to sprawdzić samemu, nawet w ramach Przysposobienia Obronnego: wystarczy zapodać wybrany w ciemno core’owy album do plejera i voila, to się przecież samo dyskwalifikuje. Kilka chlubnych wyjątków można znaleźć u nas. Z czymś na kształt wyjątku mamy do czynienia dziś. St Charles to kompilacja przygotowana przez francuskich muzyków z formacji nieżywych scha… pardon, Tess i obejmująca dwa longpleje z 2008 i 2010 roku i dwa luźne kawałki tegoroczne. Jest więc tego od zasrania, ale — co jest zaskoczeniem nawet dla mnie samego — da się przez to przebrnąć bez regulaminowej drzemki. To znaczy lepiej przedziera się przez materiał nowszy z 2010 roku, lecz i przy starszym można się kilka razy wzruszyć. Z tym starszym jest bowiem taki kłopotek, że zaczyna się całkiem smakowicie, z apogeum fajności w „Frenesie”, by z czasem stracić większość ze swej, nie najwyższej, słuchalności. Druga reguła rządząca tym wydawnictwem brzmi tak: im wolniej, tym większe flaki z olejem. Poniżej pewnego tempa zaczyna się uciążliwe dla słuchacza mędzenie i zawodzenie połączone z, jak kurwa na złość!, banalnymi melodiami, zaś przy większym przestrzeń ulega zagęszczeniu, więc czasu na smutki nie pozostaje za wiele. Pewnie by to tak jaj nie kręciło, gdyby nie to, że zwykle przy wolniejszych tempach wokalista przechodzi z wrzasków na czyste linie, co nawet dla najtwardszych może być nie do przegryzienia. Gdzieś koło połowy albumu przestaje się jednak zwracać na ten defekt uwagę, co niestety bierze się z tego, że kawałki zlewają się w jedną całość i muza wlatuje jednym, a wylatuje pozostałym uchem. Jest więc słabawo. St Charles ma jednak drugie oblicze – wydawnictwo AD 2010. Mówiąc w skrócie, większość niedociągnięć (eufemizm) udało się naprawić, a i da się zanotować pewien rozwój. Jest więc różnorodniej, kawałki mają swoje indywidualne rysy, ograniczono do minimum ilość smęcenia, a fragmenty wolniejsze dopieszczono, przez co nie irytują. Pojawiły się nawet ewidentne hiciory (hicior, tak właściwie) – „Erreur Systeme”. Nawet na kolejny ciekawy kawałek nie trzeba długo czekać, bo zaczyna się zaraz po wspomnianym i choć mianem hiciora nie można go określić, to nosi wszelkie znamiona porządnego utworu. Największym plusem albumu jest jednak znaczna, słyszalna od samego początku, poprawa warsztatu. Utwory zyskały nie tylko na wyrazistości, ale także na zaawansowaniu aranżacyjnym, przez co i więcej w nich mocy i słucha się tego lepiej. Bardzo za to szkoda, że tak soczystych gitarowych harmonii, jakie można usłyszeć w „Pantin”, nie wykorzystano częściej. Średnia dobrych harmonii zostaje więc utrzymana na tym samym, co w 2008 roku, poziomie. A to już straszna kupicha. Dwa ostatnie kawałki, usmażone już w 2011 roku, są bardzo podobne do tych z roku 2010, co z jednej strony może cieszyć, gdyż nie zboczono z dobrego kursu, ale powoduje też pewien niedosyt, bo poprawić można było więcej. Tym niemniej, całe wydawnictwo wypada mi ocenić pozytywnie, ze średnią 6: 5 za album wcześniejszy, 7 za późniejszy i ćwierć punktu za AD 2011 – tyle, że ćwiartek nie uznajemy.


ocena: 6/10
deaf
Udostępnij:

8 września 2011

Cannibal Corpse – Kill [2006]

Cannibal Corpse - Kill recenzja reviewWymownie i dość buńczucznie — zważywszy na poziom wtórnego „The Wretched Spawn" — ochrzcili swój dziesiąty album Kanibale. Jednak nie było w tym żadnej przesady, bo Kill rzeczywiście zabija! Począwszy od „The Time To Kill Is Now”, z każdym następnym mocarnym ciosem zespół potwierdza powrót do najwyższej formy. W ich przypadku to już trzecia młodość. Kill łączy w sobie cechy ich najlepszych, najbardziej krwawych płyt — czyli „The Bleeding” i „Bloodthirst” — ze świeżym podejściem do kwestii brzmienia i wielką przyswajalnością. Erik Rutan w swoim Mana Recordings zrobił im najlepszy sound od chwalebnych czasów współpracy ekipy z Buffalo z Colinem Richardsonem; najgęstszy i najbardziej masywny, z doskonale potraktowanymi, super precyzyjnymi gitarami rytmicznymi. Tym samym Cannibal Corpse dorobili się krążka, którego można słuchać już dla samego delektowania się dźwiękiem. Na brzmieniu zachwyty się jednak nie kończą, bo death’owa moc zawarta w tych trzynastu kawałkach robi spore wrażenie i budzi respekt przed ich twórcami. Każdy z nich (kawałek, nie twórca) może robić za przykład mocnego pierdolnięcia ubranego w miażdżące, szybko wpadające w ucho riffy, średnie, precyzyjnie nabijane tempa, basmańskie mistrzostwo i potężny, zdyscyplinowany ryk Corpsegrindera. Od czasu poprzedniego hajlajtu w dyskografii, przywołanego już „Bloodthirst”, muzyka Cannibal Corpse nie uległa jakimś znaczącym przeobrażeniom, ale już dwa poprzednie krążki Kill rozwala kompletnie poziomem kompozycji, ich zróżnicowaniem i stopniem dopracowania. Największa w tym zasługa doskonale spisującego się duetu O’Brien-Barrett, bo ich pierońsko intensywne, choć nie najszybsze w karierze, partie gitar długo nie pozwalają oderwać się od płyty. Wśród tych kilkunastu utworów nie znajdziecie najmniejszych mielizn ani naciąganych wypełniaczy. Cały, powtarzam cały materiał obija mordę ze skutecznością podkurwionych braci Kliczko. Ale jako, że i zajebistość ma swoje odcienie, to mnie najbardziej wgniatają w podłoże „Make Them Suffer”, „Death Walking Terror”, „The Time To Kill Is Now” i „Purification By Fire”, które, rzecz jasna, niniejszym polecam. Sam nie należę do ludzi, którzy daliby sobie za Kanibali coś odkroić (albo odgryźć), ale posiadanie Kill uważam za pieprzony obowiązek – udała im się ta płyta jak kurwa mać!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 września 2011

Exhumed – All Guts, No Glory [2011]

Exhumed - All Guts, No Glory recenzja reviewNapiszę petycję do muzyków Carcass (i tej perkmańskiej przybłędy z Arch Enemy), żeby dali se siana z tą lipną reaktywacją, a wszelkie pomysły związane z nagrywaniem czegokolwiek pod tą nazwą pogrzebali póki jeszcze mogą, i zanim dosięgnie ich moja ręka prawa i sprawiedliwości. Jako koronny argument dorzucę przegrywkę nowego krążka Exhumed. Posłuchają i może wreszcie zrozumieją, że nie mają w tej muzyce już nic do powiedzenia, a świat ich już nie potrzebuje. Naturalnie, o ile przeżyją kontakt z tym dziełem. Kurwa! To jest jeden z moich czołowych i jakże nielicznych kandydatów do płyty roku! Naprawdę nie spodziewałem się aż tak dosadnego uderzenia po odrodzonych Amerykanach. Chociaż wieści o ich reaktywacji mnie ucieszyły — wszak zawsze byli fajni — to byłem pewien, że nie wzniosą się na poziom znakomitego „Anatomy Is Destiny”. Jak miło się czasem pomylić! Dawno nie słyszałem klasycznego grind-death potraktowanego z tak rozbrajającą świeżością i pałerem. Każdy krwisty element All Guts, No Glory rozpierdala w bezkształtną papkę i cieszy zarazem. Początek płyty wywołuje banana na twarzy uroczymi cytatami z debiutu Terrorizer, a potem jest tylko lepiej – jak u Hitchcocka, choć nawet on nie wyprodukował tylu hitów, z iloma mamy do czynienia na czwartym (taką numerację stosuje Matt Harvey, to się będę jej trzymał) albumie Exhumed. Doskonałe mięsiste brzmienie uwydatnia wszystkie niuanse aranżacyjne, super chwytliwe riffy kładą na łopatki, świetnie rozłożone zmiany tempa przekuwają się na kapitalną dynamikę, zawodowe wokale (z przewagą tych wrzeszczanych – wielbiciele „Tools Of The Trade” uronią niejedną łzę wzruszenia) rzygają wzorcowo, ultra melodyjne solówki zachwycają technicznymi cudeńkami, a wszystko to spójne i dojebane z taką werwą, że długo nie można się otrząsnąć z wrażenia. Tylko w sumie po co wracać do gównianej rzeczywistości, skoro można sobie zapodać płytkę od początku? No właśnie. Taki materiał chłonie się całym ciałem, by potem napierdalać łbem na wszystkie strony, wymachiwać „diabełkami” i wydzierać się wniebogłosy, że „Exhumed, kurwa!”. To jest coś! Nie trzeba być po muzykologii, ani też żyć samym grindem, żeby po paru chwilach obcowania z All Guts, No Glory stwierdzić, że — niemłodzi już przecież — członkowie zespołu musieli mieć niezłą zabawę przy komponowaniu i nagrywaniu – to się czuje, a luźna atmosfera błyskawicznie udziela się słuchaczowi. Dla mnie rewelacja! Jeśli Amerykanie potrafią tak zajebiste krążki trzaskać po wielu latach scenicznego niebytu, to ja im życzę, żeby rozpadli się już dzisiaj. Warto będzie poczekać na następcę All Guts, No Glory nawet i dziesięć lat. Exhumed, kurwa!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 września 2011

Fleshgod Apocalypse – Agony [2011]

Fleshgod Apocalypse - Agony recenzja okładka review coverSeptic Flesh niespodziewanie wyrosła (groźna?) konkurencja na polu „symfonicznego death metalu”, i to również z „ciałem” w nazwie. Piszę niespodziewanie, bo choć Włosi już na poprzednich wydawnictwach przejawiali pewne neoklasyczne skłonności, to dopiero po przejściu do Nuclear Blast (to ich nagłe zamiłowanie do rzeźni jest dla mnie wielce zastanawiające) w pełni rozwinęli tę stronę swojej działalności, nie odpuszczając nic z wcześniejszej ekstremy. Już na początku warto nadmienić, że Fleshgod Apocalypse, pomimo obranej stylistyki, jest zespołem zupełnie innym niż wspomniany grecki potwór. O ile w dźwiękach generowanych przez Septic Flesh jest dużo napięcia, dostojeństwa i klimatu, to już autorzy Agony poszli w nieco innym kierunku i po prostu ostro młócą na tle żwawo zapieprzającej orkiestry (w znaczeniu: klawiszy). Grzańsko jest naprawdę konkretne i może robić wrażenie, bo perkman braki w swojej technice, a być może i wyobraźni (wolne partie zdają się to potwierdzać – chłop nie wie, co z sobą począć), maskuje napierdalanymi w okrutnych tempach blastami. Toteż przez jakieś 80% trwania płyty (po odliczeniu intra i outra) słyszymy gęsty, nieurozmaicony, a zapewne też wycieńczający blast. Ścianę blastów. Nie powiem, są momenty, w których brzmi to dość absurdalnie — zwłaszcza, gdy taka miazga leci pod czystymi wokalami i pięknymi melodiami — ale mimo to albumu słucha się bardzo przyjemnie. Również mimo dużej schematyczności, bo jakby na to spojrzeć, to większość kawałków polega na tym, że: orkiestra zapodaje swoje motywy, oni nakurwiają, potem wchodzą czyste wokale, ładna efektowna solówka, znowu czyste wokale i dalej już sieczka. Wyjątki są w zasadzie dwa: „The Forsaking”, w którym sieczki nie ma w ogóle, jest za to dużo melodii i trochę klimatu, oraz „The Egoism”, gdzie główny motyw zbudowano na stosunkowo wolnym motorycznym riffie, czyste wokale występują w wersji damskiej (oczywiście na tle gęstego pochodu), a napierducha wpada dopiero w ostatnim fragmencie. I to by było tyle w kwestii urozmaicenia struktur. A teraz ciekawostka w kontekście tego, co przed chwilą napisałem – kawałki są na tyle charakterystyczne, że bez trudu przychodzi odróżnić jeden od drugiego. To już zasługa aranżacji i subtelnych detali. Jako bonus mamy cover Carcass, który podobnie jak „Blinded By Fear” z epki został zagrany bardzo sprawnie, ale ze 30 razy szybciej od oryginału (oraz z drobną acz niepotrzebną orkiestracją). Elementy wykonawczej perfekcji mieszają się tu z groteską, ale numer daje radę. Zdecydowałem się ocenić Agony bardzo wysoko (mając pełną świadomość wad tego materiału), a to głównie dlatego, że konfrontacja z płytą sprawia sporą frajdę – ma kopa, jest w tym jakiś powiew świeżości, jest doskonała realizacja (w ramach tego, co chcieli osiągnąć), no i w końcu kilka udanych piosenek. Prawdziwym sprawdzianem dla Fleshgod Apocalypse będzie dopiero następny album.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.fleshgodapocalypse.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

31 sierpnia 2011

HR Giger – ARH+ [2005]

HR Giger - ARH+ recenzjaWprawdzie ta książka nie ma nic wspólnego z muzyką, ale już widzę te niezdrowo zainteresowane gęby zwabione nazwiskiem i bezeceństwami na okładce. Przed wami bogato ilustrowana (nie mogło być inaczej!) autobiografia mistrza pogiętych piekielnych wizji, zdobywcy Oscara i miłośnika szelek – Hansa Rudolfa Gigera. Z tej dość krótkiej publikacji zadowoleni będą zarówno ci, którzy chcą się dowiedzieć czegoś ciekawego o tym wybitnym artyście, bo Giger (albo po polskiemu: Gajger – jak ten od licznika promieniowania, hehe) nie szczędzi wspomnień i anegdot, jak i ci, którym zależy tylko na „obrazkach”, bo reprodukcji jego dzieł — obrazów (także w różnych stadiach powstawania), rzeźb, szkiców, itd. — jest tu od groma. Rozczarowanie natomiast spotka każdego, kto nastawia na jakieś sensacyjne studium przypadku, odkrywające przed światem dramatyczne początki zwichrowanej wyobraźni autora. Mały, a później młody Giger miał zupełnie dobre (a jak na połowę XX wieku to nawet doskonałe) warunki, by się swobodnie rozwijać w dowolnie wybranym przez siebie kierunku. Żadnych skandali, traumatycznych wydarzeń – po prostu nic. Nawet nie był porządnie bity. Jednak już jeden rzut oka na jego zdjęcia z dzieciństwa (te oczka – Damien z „Omena” się kłania) wystarcza, by zgadywać, że od najmłodszych lat Hans miał coś z deklem, co musiało wykiełkować na etapie narodzin, albo jeszcze wcześniej. Później w jego życiu pojawiały się elementy wyłącznie wzmacniające to odchylenie: gołe baby, jazz, Lovecraft, Dali, gołe baby… Dowiecie się także, jak niewiele trzeba, by człowiek oskarżany o promowanie pornografii dorobił się własnych tematycznych barów. Nie ma sensu, żebym zdradzał więcej, bo choć ARH+ to lektura na jeden letni wieczór, to wraca się do niej wyjątkowo często.


demo
wydawca: www.tmc.com.pl
Udostępnij:

29 sierpnia 2011

Blind Guardian – Tales From The Twilight World [1990]

Blind Guardian - Tales From The Twilight World recenzja okładka review coverTrzeci longplej Strażników należy potraktować jako zwieńczenie pewnego rozdziału w ich karierze, rozdziału poszukiwań, tworzenia własnej tożsamości i wychodzenia z wieku młodzieńczego. Dwa lata od wydania pierwszego „Battalions of Fear” wystarczyły, by — doszedłszy do granic stylu — zacząć się zastanawiać nad wyjściem z dość gęsto obsianego poletka niemieckich kapel speed metalowych. Można więc Tales From The Twilight World potraktować w dwójnasób, z jednej strony jako koniec pewnej epoki, ale też jako łącznik między własnym dziedzictwem muzycznym, rozpoczętym jeszcze w erze Lucifer’s Heritage, a rosnącą samoświadomością. A co to znaczy przetłumaczone na polski? Znaczy to tyle, że tak, jak nie można powiedzieć, że Tales From The Twilight World rozpoczynają nowy okres w dziejach kapeli (przyjdzie na to jeszcze poczekać), nie można też powiedzieć, że są „tylko” albumem speedowym. Pierwsze, na co kieruje się uwaga, to większa ilość wszelkiej maści poza-speedowych elementów, w tym zmian tempa, niebanalnej melodyjności i złożonych struktur. Mówiąc prościej – jest bardziej progowo. Nadal do przodu, bezpardonowo wręcz, ale gdzieś tam (i to dość często) słychać rozmaite eksperymenty z czasem i muzyczną przestrzenią; żeby nie być gołosłownym – „Lord of the Rings” to przecież pierwsza ballada, forma dotychczas Blindom nie znana. Słychać też, kolejny krok w dobrą stronę, poprawę jakości realizacji materiału, większą głębię dźwięków, ich bardziej naturalne brzmienie, a co za tym idzie większą soczystość muzyki i rozpoznawalność elementów składowych, co przy zwiększonej komplikacji pozwala lepiej się nimi cieszyć. Nie można też nie wspomnieć o wielkiej przebojowości Tales From The Twilight World, znakomita większość utworów to koncertowe hity, grane nawet teraz, mimo upływu przeszło dwudziestu lat i wciąż tak samo kopiące. Ktokolwiek był na występnie Bardów z pewnością się ze mną zgodzi, że utwory takie jak: „Welcome to Dying”, „Goodbye My Friend” (fantastyczna melodia i refren), „Lost in the Twilight Hall”, „The Last Candle” (kończące utwór chórki poniewierają, niezależnie, czy się słucha kawałka w domu, czy na koncercie) czy przywoływany już „Lord of the Rings” to nieodłączne elementy każdego setu, bez których nie obejdzie się poważany koncert. Warto przywołać jeszcze dwa, które zasługują na uwagę, a które przez większość traktowane są po macoszemu – niezrozumiane. Pierwszy z nich to „Tommyknockers”, a drugi, następujący zaraz po nim, „Altair 4” – oba lekko szalone, bardziej niż pozostałe zawinięte, z lekko odjechanymi melodiami i przejściami. Tworzą one wspaniałe uzupełnienie dla pozostałych utworów, pokazując jednocześnie jak otwarte i niestroniące od eksperymentów umysły mają Blindzi. Dla mnie, podobnie jak dla części ich fanów, Tales From The Twilight World są pierwszym albumem, który z całą pewnością można uznać za Blindowy. I jako takowy zasługuje na naprawdę wysokie noty. Ode mnie ma 9.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:
Udostępnij:

26 sierpnia 2011

Slayer – Christ Illusion [2006]

Slayer - Christ Illusion recenzja okładka review coverNie powiem, żebym miał jakieś ogromne oczekiwania względem Christ Illusion, bo poprzednim krążkiem Zabójcy mnie nie zabili, a sama obecność Lombardo w składzie przecież „Reign In Blood” jeszcze nie czyni. Spodziewałem się natomiast, że szum wokół tej płyty skupi się na osobie oryginalnego pałkera, nie zaś na muzyce. Toteż z radością przyjąłem fakt, że album wyszedł Slejerkom dużo lepiej niż „Bozia nas nie lubi”, choć o powrocie do starych czasów nie mogło być mowy i chyba tylko szaleńcy czekali na powtórkę z rozrywki sprzed 15-20 lat. Jako się rzekło, styl został zachowany. Tak na dobrą sprawę, Christ Illusion zaskakuje tylko mnogością wyjątkowo chwytliwych riffów, bo reszta w zasadzie pozostała bez większych zmian. Czasem jest szybciej („Supremist”!), czasem bardziej motorycznie (np. w „Skeleton Christ”), a i na odrobinę walcowania też się miejsce znalazło (w „Catatonic”). Powodów do wkurwienia nigdy nie brakuje, więc Slejerki — choć coraz bliżej im do respiratorów i pieluch dla dorosłych, zwłaszcza ostatnio — wykrzesały z siebie dość agresji, żeby przez te 38 minut zbyt radośnie nie było. Płytka, w moim odczuciu, jest bardziej urozmaicona i dynamiczna od poprzedniej, wyraźnie różni się od niej feelingiem, a wchłania się dużo łatwiej. Wszystko ładnie sobie zapodaje, większych mielizn brak, sprawę psują tylko irytujące introsy do „Eyes Of The Insane” i „Jihad”. Materiał solidnie sprawdza się w wersji live, szczególnie „Cult” dorobił się miana hitu na miarę „Disciple”. Solówek, jak zwykle, jest bez liku, więc żaden miłośnik talentu Hannemana i Kinga nie powinien mieć powodów do narzekań. Swą nieprzeciętną klasę pokazał także Lombardo, nawalając gęsto i bardzo precyzyjnie, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „nowa” muzyka wymogła na nim grę nieco w stylu Bostapha. Brzmienie albumu to absolutny full-wypas, z kapitalnie mięsistymi gitarami i pełną, czystą perkusją. Wprawdzie Christ Illusion nie zaliczyłbym do szczytowych osiągnięć tego zespołu, ale spokojnie można postawić go obok takiego „Divine Intervention”, który słaby przecież nie był.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 sierpnia 2011

Azarath – Blasphemers' Maledictions [2011]

Azarath - Blasphemers' Maledictions recenzja okładka review coverCo tu ukrywać, w ogóle mi się nie spieszyło do poznania zawartości Blasphemers' Maledictions. Raz, że „Praise The Beast” zupełnie mnie nie ruszył, a dwa, że gdzieś na poziomie szóstego zmysłu ustaliłem sobie, iż niczego lepszego od „Diabolic Impious Evil” Azarath już nie nagra. No i nie nagrał, co wcale nie oznacza, że nie ma tu na czym ucha zawiesić. Porządnej death’owej młócki dostajemy pod dostatkiem, bo aż 45 minut. Oczywiście - porządnej, o ile zechce się zaakceptować nowy kierunek zespołu, bo płyta znacząco różni się od poprzednich. Blasphemers' Maledictions jest przede wszystkim bardzo oldskulowy, powiedziałbym nawet, że rebeliancki, bluźnierczym duchem bliski pierwszym profesjonalnym nagraniom Possessed i Morbid Angel, tylko o lata świetlne od nich brutalniejszy. Łączą się z tym kolejne zmiany, a nawet nowalijki – wszak tak melodyjnie (Necrophobic się pięknie kłania!) grającego Azarath jeszcze nie mieliśmy. Klasyczna chwytliwość riffów robi dobre wrażenie, i choć niemal każdy motyw można sobie później zanucić, nie ma to nic wspólnego z wesołym popierdywaniem na neo-szwedzką czy fińską modłę. Poza tym utwory stały się dłuższe, bardziej rozbudowane, w pewnych fragmentach niemal podniosłe, jednocześnie ich struktury zyskały na większej czytelności. Można pod to podpiąć pewną przewidywalność, jednak nie przeszkadza to tak bardzo, żeby trzeba było rwać ostatnie włosy z głowy, zwłaszcza, że „Supreme Reign Of Tiamat”, „Crushing Hammer Of The Antichrist”, „Firebreath Of Blasphemy And Scorn” czy „Deathstorms Raid The Earth” potrafią się dobrze i szybko wkręcić. Udział odpowiedzialnego za wokale (nie tak znowu odległe od tego, co robi Legion), teksty i większość solówek (kapitalny pomysł z tym mocnym pogłosem, ugh!) Necrosodoma dodał muzyce Azarath blackowych odcieni i zbliżył zespół do hord typu Belphegor. Podejrzewam, że nie każdemu to spasuje, choć rezultat naprawdę nie jest zły. Jest evil, hehe. Główny kłopot Blasphemers' Maledictions polega w moim odczuciu na trochę przesadzonej długości – pod koniec płyty napięcie wyraźnie siada, a ja zaczynam niecierpliwie spoglądać na wyświetlacz. To nie tyle wina samych kawałków (wszak każdy z osobna spokojnie daje radę), co zbyt dużej ich liczby. Gdyby tak skrócić album o dwa utwory (w tym „Under The Will Of The Lord”, którego początek strasznie zalatuje Behemothem), to piekielny siarczany klimat nie zdążyłby się rozrzedzić, jak to jest w obecnej wersji. Podsumowanie będzie krótkie – dobry materiał, ale nie czuję się przezeń rozjebany. A powinienem.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.azarath.tcz.pl
Udostępnij:

20 sierpnia 2011

Esqarial – Burned Ground Strategy [2008]

Esqarial - Burned Ground Strategy recenzja reviewEsqarial jest przykładem kapeli, która raz wszedłszy na równię pochyłą, trzyma się jej z uporem maniaka. Bo jak inaczej wytłumaczyć poziom Burned Ground Strategy z perspektywy, po pierwsze, „Discoveries”, a następnie „Inheritance”. Lecą chłopaki na łeb, nie mam co do tego żadnych wątpliwości; pomijam „Klassikę” bo to zupełnie inna para kaloszy – ten i tylko ten album można potraktować inną miarą. Burned Ground Strategy trzeba jednak potraktować jako pełnoprawny album tech deathowy. I już w tym miejscu pojawiają się pierwsze lampki ostrzegawcze. Tak coś mi się słyszy, że death Esqariali podpada bardziej pod miękko-rozmokły styl francuski, aniżeli np. amerykański, niemiecki czy kanadyjski. Mam tu na myśli przede wszystkim ogromny nacisk położony na gitary, ich względną prostotę, mocno dmuchane wokale, które bardzo, ale to bardzo chcą być growlem oraz sporą melodyjność. Przy tym wszystkim Burned Ground Strategy jest jednak mniej cipowaty niż kanon zakłada, bo bardziej szorstki i męski. Nie zmienia to jednak faktu, że brutalności to tu za wiele nie ma, flaczanych wyziewów i obijających nery technicznych połamańców też raczej szukać tu nadaremno. Zadziwia, wręcz szokuje (przy dwóch gitarzystach to lepsze sformułowanie) pusta przestrzeń, która zdaje się być zapełniona dźwiękami zaledwie w połowie. Brakuje mięsistości i choćby ciut gęstszej atmosfery, skutkiem czego całość przelatuje jak roztopiony lód między palcami. Trochę to frapujące, bo jak się tak wsłuchuję, to i gary dają całkiem sensownie i bas podbija, więc teoretycznie wszystko powinno hulać. Teoria swoje, a to, co słyszę – swoje. I to nie koniec narzekań, bo kilka momentów zatkało mnie na dłużej. Po pierwsze, połowa solówek pasuje bardziej do jakiejś rockowej kapelki z ery Beatlesów, przez co potrzebne są na Burned Ground Strategy jak włosy w dupie. Po drugie, mam wrażenie, że sporo zagrywek słyszałem gdzieś wcześniej, choćby instrumentalny kawałek numer sześć, początek i pierwsze wokalizy ósmego, intro do „The Colour of Your God”, no i czwórka też tak „delikatnie” inspiracjami pachnie. I jeszcze coś – cały album sprawia wrażenie sklejonego z przypadkowych kawałków, brakuje nie tylko ducha, ale wręcz jakiejkolwiek myśli przewodniej stojącej za takim, a nie innym układem kompozycji. Efekt tego jest taki, że kawałki pasują do siebie jak obiad ze śliwek popijanych mlekiem i zagryzanych kawiorem. Miałem się jeszcze poznęcać nad oprawą graficzną i drutem kolczastym rodem z ramienia amatora więziennego dziarania na nadruku na kompakcie, ale co mi tam – odpuszczę. Skupię się za to na ciekawszych momentach, bo jest ich kilka. Warto zwrócić uwagę na dwa kawałki: „Mors Tua Vita Mea” oraz „Burned Ground Strategy”. Można spokojnie powiedzieć, że są dobre od początku do końca, bez żadnych zastrzeżeń. Mimo zupełnie zbędnych czystych zaśpiewów, całkiem przyjemnie słucha się także „Cyanide Candies”, a zajebisty, końcowy riff „Experiment Fear” rok później wykorzysta inna kapela. Tak patrzę na naszą skalę ocen i wypada mi, że Burned Ground Strategy plasuje się gdzieś w okolicach przyzwoitej, z kroczkiem w stronę dobrego.


ocena: 6,5/10
deaf
Udostępnij:

17 sierpnia 2011

Decapitated – Carnival Is Forever [2011]

Decapitated - Carnival Is Forever recenzja okładka review coverPrzychodzi mi to z wielkim trudem, jak wychodzenie do kibla podczas karnych, ale nic nie poradzę – jestem zmuszony napisać kilka ciepłych słów pod adresem powrotnej płyty Decapitated. Nowy skład i nowe pomysły na muzykę sprawiły, że wreszcie tego zespołu da się słuchać i, co więcej, można czerpać z tego nielichą przyjemność. O bezgranicznym zachwycie z mojej strony nie ma wprawdzie mowy, ale i tak za pomocą Carnival Is Forever chłopaki dokonali czegoś, co nie udało się choćby Morbidnym Andżelom – pozytywnie zaskoczyli.

Progresja w ramach prezentowanego dotąd stylu oznacza tu przede wszystkim dopuszczenie do głosu wpływów ambitniejszego hard core’a, co przejawia się głównie w wokalach (krzyczano-wrzeszczane, nie każdemu muszą pasować – mnie nie robili poprzedni wokaliści, więc równowaga w przyrodzie została zachowana), poszarpanej rytmice i przewijających się przez cały album krótkich rwanych riffach. Muza nabrała dzięki temu więcej życia, agresywnej dynamiki i ma lepszy ciąg na bramkę. Lepiej jest także z rozpoznawalnością poszczególnych kawałków, bo każdy dorobił się czegoś charakterystycznego. Najlepiej wypadają na Carnival Is Forever te najbrutalniejsze utwory, w których solidnie dołożono do pieca — „United”, „Homo Sum”, „404” (ten momentami przywodzi na myśl ostatni Nomad), „Pest” — bo tak się ciakawie złożyło, że Voggowi najlepsze riffy wyszły akurat pod najgęstsze blastowanie.

Bardzo spodobał mi się pomysł, niestety stosowany niekonsekwentnie, by solówki były odgrywane na podkładzie samej sekcji. W zespole jest jedna gitara, to i słychać jedną gitarę. Proste i odświeżające; miła to odmiana po tych wszystkich płytach, gdzie każdy dźwięk wklepano dla pewności na 84327 ścieżek. Brzmienie i produkcja to klasa światowa, ale nie mogło być inaczej skoro w grę wchodziła kasa od Nuclear Blast i zdolności Daniela Bergstranda do wydobywania tego, co najlepsze z niskich rejestrów.

Ogólne wrażenie psują głównie zbędne dłużyzny (choćby w kawałku tytułowym i „A View From A Hole”) i fragmenty (w tym także cały „Silence”), z których zespół próbuje wycisnąć coś klimatycznego – takie granie zdecydowanie im nie idzie i nic ciekawego z tego nie wynika.

Na koniec trochę arogancji: większą rekomendacją dla Carnival Is Forever niż ocena jest podpis pod nią – jeśli mnie się Decapitated podoba, to albo naprawdę płyta im się wyjątkowo udała, albo jest to zwiastun rychłego końca świata.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decapitated/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:








Udostępnij:

14 sierpnia 2011

Dead Infection – Brain Corrosion [2004]

Dead Infection - Brain Corrosion recenzja okładka review coverPowrót Dead Infection do czynnego uprawiania krwistej sztuki wielu przyjęło z nieskrywaną radością – wszak to bogowie gore grind, a rozmaici teologowie przekonują, że obecność istot wyższych jest człowiekowi w życiu bardzo potrzebna. Nie pamiętam tylko, czy wspominali cokolwiek o napierdalaniu. Pewnie chcieli, tylko im odwagi brakowało. OK, sprawy wiary odłóżmy na kiedy indziej. Na Brain Corrosion białostockie trio rusza z miejsca, w którym skończyli wieki temu na „A Chapter Of Accidents” (oczywiście pomijam milion splitów i składanek!), czyli nadal mamy do czynienia z pozbawionym eksperymentów grzmoceniem po staremu: mocno, brutalnie, prosto i z jajami. Sposób grania nie zmienił się nawet na jotę (radocha przy słuchaniu także), za to brzmienie bardzo. Trochę się bałem łączenia Dead Infection z nowoczesnym soundem (nagrywano w Hertzu), ale efekt okazał się być znakomity – jest potężnie, masywnie, dość czytelnie ale nie sterylnie (coś pomiędzy Regurgitate a Nasum, a jeszcze bliżej mu do Neuropathii…). Kwestie liryczne — jak zwykle zresztą — potraktowano z dużym przymrużeniem oka, szkoda tylko, że we wkładce nie wygospodarowano miejsca dla tekstów, bo tytuły takie jak „Beware! My Name Is Thunderbolt!”, „Take Your Pants Off”, „Brutal Murder In Dr Petru Groza”, „Deaf Death” czy „Dressed In Moles” narobiły mi sporego apetytu. Obojętnie jednak o czym by miały traktować, totalnie chore wokale Jaro uniemożliwiają zrozumienie czegokolwiek. Brain Corrosion jako powrót na scenę jest naprawdę niezły, ale czy przebija poprzednie dokonania? Tego bym nie powiedział, choć to bez wątpienia dobra płyta. Młodszym adeptom grindu — z powodu oprawy — powinien wejść znacznie łatwiej niż „starocie” tego zespołu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: deadinfection.info

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 sierpnia 2011

Coroner – R.I.P. [1987]

Coroner - R.I.P. recenzja reviewJeszcze do niedawna Szwajcarzy mogli się pochwalić, poza potwornie drogimi zegarkami dla snobów (Patek… fap, fap, fap), serem z dziurami od krów wypasających się na alpejskich stokach oraz turystyką eutanazyjną, zaledwie czterema poważnymi — tak pod względem muzyki, jak i rozpoznawalności — kapelami, a Coroner był oczywiście jedną z nich. Od niedawna kapel jest pięć, mam na myśli Punish, ale nie o nim dzisiaj będzie. A będzie o wspomnianych już Koronerach. Trochę przyszło wam na nich poczekać, ale kapela jest tego warta. Ujmę to tak: przekonanych przekonywać nie trzeba, bo muzykę Szwajcarów zdążyli już poznać i wiedzą, że z byle Vaderem nie mają do czynienia; tych zaś, którym po prawie ćwierćwieczu od pierwszego wydawnictwa nie dzwoni w żadnym kościele, serdecznie zapraszam, by się — dla dobra swojego i innych — publicznie wychłostali. Po tej lekcji pokory, pochłoną oni nauki ze zdwojoną prędkością i być może zrozumieją, jak bardzo w życiu byli w głębokiej dupie. Bo Coroner to jest marka jakich mało, teraz nawet mniej niż wtedy. Jak wiele kapel w tamtym okresie: Celtic Frost, Bathory, Venom, Running Wild czy Sodom — powiedzmy kapel szkoły Europejskiej — Koronerzy grają szybko (podpadając niekiedy pod speed), wokale mają lekko szorstkawe i charczące, gitary pędzą na złamanie karku, a całość podana jest na ostro – w punkowo-trupiej polewce. W przeciwieństwie jednak do wyżej wymienionych, muzycy Coronera umieją wycisnąć ze sprzętu coś więcej niż tylko brzęczenie i dudnienie. Mówiąc krótko – umieją grać. Słychać to od samego początku i trwa to jeszcze długo po zakończeniu ostatniego kawałka. Gitarowe riffy, choć utrzymane w speedowych klimatach, mają w sobie sporą dozę wirtuozerii i niebanalności. Także perkman wybija się ponad utrwalone i oklepane schematy, co i rusz zaskakując słuchacza zmianą tempa, pojawiającą się z partyzanta galopadą, tudzież zgrabnym pasażem. Ale największym cacuszkiem, elementem, który stanowi o jakości płyty, są solówki. Jest ich w chuj, średnio jedna nowa w miejsce starej – kończącej się. Tak się wtedy nie grało, bo niewielu umiało pociągnąć wymagające wielkiej maestrii i wyczucia solowanie; zresztą także i dzisiaj wiele takich kapel nie ma, a te, co są, na palcach jednej ręki wieloletni pracownik tartaku byłby w stanie policzyć. Przejdę teraz błyskawicznie do podsumowania i powiem, co mam powiedzieć, prosto z mostu, bez owijania w bawełnę, dokładnie między oczy – nie ma słabych utworów, są tylko bardzo dobre, fantastyczne i orgazmiczne. Ocena więc może być tylko jedna – album znakomity ocierający się o wybitny.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/coronerband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2011

Behemoth – Zos Kia Cultus [2002]

Behemoth - Zos Kia Cultus recenzja okładka review coverPo tym, jak „Thelema.6” niespecjalnie mnie skopała, po Zos Kia Cultus wybierałem się z pewnym ociąganiem (to może też mieć jakiś związek z lenistwem, ale co tam) i bez wielkich nadziei. Szybko się okazało, że niepotrzebnie, a płyta do dziś jest jedną z najlepszych w bogatym dorobku Behemoth. Album ten to kawał solidnego, wymagającego (od słuchacza) i brutalnego death metalu w konwencji nieco odmiennej od średniej gatunkowej, acz baaardzo mocno osadzonego w twórczości takich jednych sławnych z Ameryki. Oczywiście chodzi o Morbid Angel (i głównie krążek „Domination”), którymi fascynacja sięgnęła zenitu właśnie na Zośce. Ma to swoje plusy, minusy także, ale tych pierwszych jest zdecydowanie więcej – naturalnie jak ktoś lubi ekipę z Florydy. Dobrze wypadają melodyjność i czytelność większości motywów, częste zmiany tempa (z przewagą tych solidnie dopierdolonych, znaczy szybkich), solówkowe rzeźbienie, zróżnicowane wokale oraz techniczne wywijasy. Po przeciwnej stronie mamy dobre, ale raczej stonowane brzmienie (ponownie kłania się „Domination”) z nieco przytłumionymi gitarami (siódemki…) i płytkim werblem, zupełnie niepotrzebne elektroniczne przeszkadzajki oraz kawałki, za wielkim przeproszeniem, instrumentalne. Minusy nie przesłaniają plusów, więc jest OK. Mnie tu najbardziej roznoszą następujące numery: „As Above So Below”, „Here And Beyond”, „Blackest Of The Black” (na polski to się tłumaczy: „ciemno jak w dupie u Murzyna”), „No Sympathy For Fools”, „Zos Kia Cultus”, „Typhonian Soul Zodiack” oraz chyba najbardziej morbidowy w zestawie „Heru Ra Ha: Let There Be Might” – czyli, jak widać, wymieniłem prawie cały program płyty! Kurwa! To jest naprawdę niezłe i zapewnia godziwą estetyczną ucztę. A propos estetyki, warto także wspomnieć o oprawie graficznej, bo ta — szczególnie w wersji digipack — nadal robi spore wrażenie i doskonale uzupełnia się z napakowanymi magiją tekstami. Zos Kia Cultus pod względem „ulubioności” stawiam na równi z „Satanicą” i „The Apostasy", tworzącymi elitarny top, do którego pozostałe płyty Behemoth nie mają startu.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 sierpnia 2011

Anorexia Nervosa – Redemption Process [2004]

Anorexia Nervosa - Redemption Process recenzja reviewZ Redemption Process sprawa miała wyglądać wyjątkowo prosto – nazwa, tytuł, a przy ocenie wklepane dziesięć. Jednak pierwsze przesłuchania czwartej płyty umalowanych i wystrojonych Anorektyków (brawa za oryginalny image!) dały mi wyraźnie do zrozumienia, że trzeba będzie się nieco postarać. Po następcy niesamowitego „New Obscurantis Order” oczekiwałem bowiem wulkanu energii i notorycznego, maniakalnego wręcz blastowania, a tu – pewne zaskoczenie. Nie żeby Francuzi nagle przerzucili się na doom (czego im nie życzę), ale nie jest to materiał tak ponaddźwiękowy, jak można było się tego spodziewać i na jaki ich stać. Dostajemy za to krążek na pewno najbardziej podniosły, poważny, w niektórych fragmentach nawet patetyczny (aczkolwiek bez popadania w skrajności – żadnej sztuczności), zaaranżowany z barokowym rozmachem i wielką wyobraźnią, a do tego przybrany we wspaniałe tłuste brzmienie (wzmocniono przede wszystkim niższe tony). Różnorodność tempa, wokali, klimatu, a właściwie wszystkiego robi naprawdę dobre wrażenie i wychodzi to Żabojadom zdecydowanie na zdrowie. Ponadto jest tu wszystko, co symfoniczny black metal mieć powinien: wściekłe i brutalne galopady, przyprawione klawiszami monumentalne pasaże, szalone wokalizy i jeszcze coś, o czym większość zespołów z tego nurtu zdaje się zapominać – agresywny black metal. No proszę, niektórzy potrafią zrobić tak, by uniknąć jakiegokolwiek pedalstwa… Podobnie jak na dwóch poprzednich płytach, i tu znajdziemy wspaniałe hymny, na których miano zasługują według mnie utwory „An Amen” i — absolutnie powalający, zwłaszcza na żywo — „Sister September”. Co ciekawe, są one relatywnie wolne i spokojne, szczególnie w porównaniu z huraganowymi „Antinferno”, „Codex-Veritas” czy „The Shining”. Przy okazji wspomnianego już zróżnicowania tempa – jest spore, co mnie cieszy o tyle, że mogę podziwiać pełnię umiejętności Nilcasa Vanta (perkman); gość będzie wielki, jestem tego pewien, niech no się tylko zbiorą do kupy i nagrają coś nowego. A skoro jestem przy podziwianiu, to warto też wspomnieć o tym, co wyrabia Mr. Hreidmarr – zawodzi, wrzeszczy, krzyczy, przechodzi w ogłuszający pisk – za każdym razem doskonale wpasowując się w muzykę i wzbogacając ją. Tylko czy Redemption Process jest lepszy od poprzednika? Ciężko powiedzieć, ale nie musi być, bo oba te krążki są równie znakomite, bardzo interesujące, ale i odmienne od siebie. Tak czy tak, warto się z Redemption Process zapoznać. Najlepszy zespół gatunku, jestem o tym przekonany!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100050667301272

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 sierpnia 2011

Voice Of Ruin – Voice Of Ruin [2011]

Voice Of Ruin - Voice Of Ruin recenzja reviewPrzeczytałem niedawno na jakimś forum ciekawą myśl. Otóż jeden z dyskutantów stwierdził, że groove metal — a taką muzę ma niby pogrywać bohater dnia – Voice of Ruin — to najgorszy gatunek metalu jaki wymyślono. Na pytanie czemu od razu najgorszy, ze spokojem skonstatował, że przez groove powstały takie gatunki jak: metalcore, deathcore oraz nu metal. Nie wiem, ile koleżka ma lat, ale na browara zasłużył. I o co tyle hałasu, zapytacie. I właśnie o ten hałas się rozbija, bo jak dla mnie Voice of Ruin to nic innego jak „trzy akordy, darcie mordy”. Walczę z tym ustrojstwem od jakiegoś czasu i z przykrością muszę stwierdzić, że mnie takie cusik nie przekonuje. Ja wiem, że to nie zawsze o fikuśne kompozycje chodzi, że jest coś więcej niż techniczne połamańce, ale na litość – tak zaserwowana muzyka nie ma w sobie niczego wartościowego. Ani w niej polotu, ani wizjonerstwa, ani frajdy ze słuchania. Bolesna prawda jest taka, że muzyka pokroju Voice of Ruin nie uszczęśliwi nikogo poza nimi samymi, ich wspierającymi rodzicami i naiwnemu producentowi, który utopiwszy w nich parę euro, musi się głupkowato uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry. Dosłownie. Przez dokładnie 35 minut dzieję się niewiele, żeby nie powiedzieć mało. Średnie tempa, kawałki proste jak konstrukcja cepa, nowoczesne brzmienie – wspaniały przepis na nowoczesną kupę byle czego. Oczywiście żadnej solówki, a jedyne urozmaicenia, to — raczej kretyński — dialog z końca ósmego utworu oraz porządniejsze wokale, które pojawiają się dwukrotnie, w kawałku szóstym i dziewiątym. Czyli niezbyt nachalnie. Jak więc widać, na nadmiar atrakcji nie można narzekać. Jak już wspomniałem, wokalnie jest nowocześnie, ergo słabo. Podobnie dobrze jest z instrumentarium – gitary mocno przestrojone w dół, a gary równie wielopoziomowe jak intelekt mewy. Mówiąc bardziej obrazowo – bida aż piszczy. Choć nie, nie jest tak tragicznie – przypomniałem sobie o kilku a’la grindowych patentach: świńskie wokale i brutalna młócka. A propos brutalności, inne źródła podają, że Voice of Ruin to brutalny metal. Chyba dla przedszkolaka, ewentualnie…, nie tylko dla przedszkolaka. Jedyne, co podbija wartość albumu, to łatwość wejścia/wyjścia oraz, wspomniane już, średnie tempa. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby zamiast tych kilku lepszych, bo klasycznie thrashowych kawałków wstawiono, zamieszkującą po sąsiedzku, nijaką papkę. Ok, produkcja jest ok – punkt w górę. W takim tempie niebawem dobijemy do 5, a tak 4.


ocena: 4/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/voiceofruin
Udostępnij:

29 lipca 2011

Cephalectomy – An Epitaph To Tranquility [2009]

Cephalectomy - An Epitaph To Tranquility recenzja okładka review coverIm bardziej ekstremalna muza, tym gorzej wypada w niej automat perkusyjny. Cephalectomy grają z tym gównem zakręcony death-grind, więc możecie sobie wyobrazić, jak to wszystko brzmi. A jak to może (nie)zabrzmieć na żywo, aż się boję pomyśleć. Najgorsze jest to, że Kanadyjczycy mają całkiem niegłupie pomysły, które dobrze oprawione mogłyby dać w rezultacie solidny i o zgrozo dość melodyjny album, gdyby nie ten pierdzący plastikowo-elektroniczny szajs. Chłopaki kombinują jak partie przed wyborami, w zasadzie każdy kawałek jest inny, choć wszystkie — z wyjątkiem miniatur — są utrzymane w tej samej pogiętej stylistyce: fragmenty kakofoniczne przeplatają z ambitnymi, więc przy pierwszym odsłuchaniu ciężko stwierdzić, czy naprawdę potrafią grać, czy tylko udają. Cephalectomy do celu (a tym, jak mniemam, jest wymordowanie słuchaczy) dochodzą niemal wyłącznie okrężnymi drogami, tak więc zwolennicy konwencjonalnego, bezpośredniego napieprzania wielkiej uciechy z An Epitaph To Tranquility mieć raczej nie będą. Zauważyłem, że w kontekście tego zespołu często pada nazwa Kataklysm. Jest w tym sporo racji — przy czym chodzi o stary Kataklysm — bo rozbudowane dzikie wokale, „northern hyperblasty” (czyli takie plastikowe prrrrrrr) i wybuchy pierwotnego chaosu kojarzą się jednoznacznie z ich rodakami. Tylko czemu, kurwa!, czemu nie sprowadzili prawdziwego perkmana, skoro pozwolili sobie na to, żeby na An Epitaph To Tranquility aż trzy osoby wydzierały ryja. Rozumiem taki problem w Burkina Faso, ale w Kanadzie? Niepojęte. A mogła być z tego fajna płytka, eh…


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.cephalectomy.com
Udostępnij:

26 lipca 2011

Spinal Cord – Stigmata Of Life [2004]

Spinal Cord - Stigmata Of Life recenzja reviewSpinale nagrywając drugą — i niestety wciąż ostatnią — płytę, odwalili kawał dobrej roboty, która ponownie mogła być zdeprecjonowana przez wytwórnię i obraną przez nią wyjątkowo debilną linię promocji – robienie z zespołu projektu Novego z Vader, żeby skusić rzeszę ułomów z „tik-takiem zamiast mózgu”. To było tytułem wstępu, czas na muzykę. Na Stigmata Of Life wszystko jest znacznie brutalniejsze niż na debiucie (zdecydowanie postawili na death metal), szybsze, bardziej zawiłe, zbite, masakra dokonywana za garami przez Bastiego robi spore wrażenie, wokal jest lepiej dopracowany, zajebichne solówki to też spory plus materiału. Całość została ubrana w paciajowatą okładkę i niezwykle zwarte, mechaniczne, nie przepuszczające powietrza brzmienie… Jeno, psze państwa, jest taki kłopocik – uleciała gdzieś ta thrash’owa chwytliwość, która tak mi się podobała na „Remedy”. Chłopaki zagrali i nagrali muzę stosunkowo oryginalną (szczególnie jak na polskie warunki), cholernie mocną, precyzyjną, perfekcyjną, a po mojemu wychodzi, że nawet zbyt perfekcyjną. Z tego, że Stigmata Of Life jest bardziej wymagająca od poprzedniczki problemu nie robię, ale przydałoby się trochę tej wspomnianej przebojowości czy spontanu, wtedy efekt końcowy ostro — tzn. jeszcze ostrzej — by poniewierał. Nie zmienia to faktu, że płytki słucha się dobrze, a o to przecież chodzi.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SPINALCORDOFFICIAL/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lipca 2011

Lost Sphere Project – Third Level To Internal Failure [2011]

Lost Sphere Project - Third Level To Internal Failure recenzja reviewO Lost Sphere Project posiadam całe zatrzęsienie informacji. Jest ich pięciu, pochodzą ze Szwajcarii, wymiatają wściekle agresywny hard core’owy grind, a Third Level To Internal Failure to ich druga pełna płyta. No i niewykluczone, że w wolnym czasie spekulują kursem franka, albo obsługują lewe konta członków SLD średnio-starszego pokolenia. Tyle faktów i domysłów. Podkurwieni Szwajcarzy stworzyli, jak na taką muzykę, materiał dość nowoczesny, bo z klasycznym podejściem do gatunku łączy ich jedynie idea napierdalania na całego bez oglądania się na boki. Za to poziom intensywności i użyte środki są już zdecydowanie współczesne. Nie, nie jest to żadna hybryda ani bezmyślna „radykalna” techniawa. Lost Sphere Project, by nawywijać ile tylko można, korzystają przede wszystkim z własnych kończyn i wpompowanej w żyły adrenaliny. Piszę przede wszystkim, bo po epickim „Vaginal Excavation” dostajemy zupełnie niepotrzebny remix zmajstrowany przez jakiegoś, pewnie wybitnie sławnego i uzdolnionego, didżeja. Wszystkie pozostałe kawałki są zagrane normalnie, co nie oznacza, że każdy będzie w stanie przy nich wytrzymać. Third Level To Internal Failure jest gęsta od skompresowanych, zakręconych gitar, wykrzyczanych wokali, hard core’owo pracującej sekcji (zmiany tempa i te sprawy, starym Mastodonem też zaleci) i wybuchów furiackiego blastowania, a przez to wydaje się nieco dłuższa niż w rzeczywistości (a trwa prawie 25 minut). Rozumiem, że kolesiom nie zależy na słodzeniu i produkowaniu hitów, tylko wywaleniu flaków na drugą stronę, ale nic by nie zaszkodziło, gdyby te flaki były przewalane za sprawą nieco bardziej zindywidualizowanych kawałków. Jeśli tylko szukacie w gatunku czegoś bardziej ambitnego niż np. Rotten Sound, ale wciąż utrzymanego na wysokim poziomie ekstremalności, to nic nie stoi na przeszkodzie, byście sprawdzili waśnie Lost Sphere Project. A nóż-widelec się spodoba, choć nie gwarantuję, że powali na kolana.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lspchaos/
Udostępnij:

20 lipca 2011

Alchemist – Tripsis [2007]

Alchemist - Tripsis recenzja okładka review coverPodobno jedna z ikon australijskiej sceny metalowej; swoją drogą, jak to brzmi: scena australijska. Jest jednak pewne podobieństwo między muzyką Alchemików a instytucją zwaną „scena australijska”, podobieństwo mianowicie takie, że kiedy człowiek słyszy którekolwiek z powyższych, na twarzy wykwita mu dziwny grymas, zaczyna drapać się po głowie i nic, absolutnie nic konkretnego nie przychodzi mu do mózgownicy. Zostawiając w spokoju scenę, w końcu tworzoną przez potomków niechcianego na Wyspach tzw. elementu, taka reakcja w stosunku do samej muzyki raczej nie jest dobrym zwiastunem. Przecież nawet Francuzi potrafią dokopać porządnym materiałem, a tu takie nie wiadomo co. Oddając cesarzowi, co cesarskie, muszę jednak wspomnieć, że sam początek jest zwodniczo dobry i nie zapowiada kiepawego materiału, który rozpoczyna się równo z końcem wspomnianego już „Wrapped in Guilt”. Bylejakość krążka jest bowiem sprawą globalną, której nie uratuje ani przyzwoity pierwszy utwór, ani rozsiane gdzieniegdzie na krążku lepsze zagrywki. Prawda jest bowiem bolesna, jak wmontowana w dupska włócznia Aborygena – materiał trawi się gorzej niż golonkę przepitą piwem. Trzeba się mocno zaprzeć, by przesłuchać materiał za jednym posiedzeniem. A to, jak już wspomniałem, nie pozwala marzyć o wysokich ocenach – że się odwołam do samej konfrontacji materiału z recenzentem. Największym orzechem do zgryzienia była dla mnie osobiście zbytnia jednolitość materiału; większość kawałków jest duszna, mdła i bez fajerwerków. Biorąc pod uwagę, że krążek trwa swoje czterdzieści minut, takie zhomogenizowane brzmienie potrafi skutecznie odrzucić. W końcu Alchemist to muzyka wielkanocna, czyli post. Nie trafia to do mnie, argumenty o tym, że to wyższy stopień rozwoju mnie nie przekonują, a monoblok jaki trafia do uszu, wcale nie powoduje polucji nocnych. Dalej, zupełnie nie przemawiają do mnie wokale, jak na deathowy growl (choć bardziej pasowałoby deathowawy) są zupełnie pozbawione porządnego pieprznięcia. Mówiąc ogólnie, brakuje im jaj. Ciężko mi także idzie przyswajanie ludowych zapożyczeń, przy czym nie wiem, czy jest to wina samej australijskiej ludowości, czy też może formuły ich używania przez muzyków. Nie mam za to większych zastrzeżeń do sekcji, która pracuje bardzo dynamicznie, ma dużo energii i jest w dodatku dobrze zrealizowana. Poprawnie, z wyłączeniem wspomnianych już etno-naleciałości, brzmią gitary, przy czym mam raczej na myśli ich faktyczne brzmienie, niźli to, co grają. Samo bowiem granie, jest jedną z gorszych stron albumu. Szkoda, bo opener jest dobry, a jak słyszę – muzycy potrafią się sprężyć i zagrać bez pomyłek nie najprostsze w końcu kawałki. Ocena jest więc jasna. I równie niewysoka.


ocena: 4,5/10
deaf
oficjalna strona: www.alchemist.com.au
Udostępnij:

17 lipca 2011

Demise – Like A Thorn [1999]

Demise - Like A Thorn recenzja reviewDemise, podobnie jak kilka innych ciekawych, świeżych i wartościowych kapel (jak choćby Tenebris, Misteria, Trauma…), mieli taki problem, że niezbyt szczęśliwie trafili w kraj pochodzenia. Przykład? Proszę bardzo – recenzowana płyta została nagrana w 1997 roku, a oficjalnie wydana dopiero dwa lata później, po czym przepadła w cholerę, nie wzbudzając w zasadzie żadnego zainteresowania. Żeby było ciekawiej, chłopaki bodaj jako pierwsi w kraju grali death metal inspirowany tą bardziej melodyjną wersją szwedzkiej młócki — At The Gates, Eucharist czy najbardziej ekstremalnymi wyczynami Dark Tranquillity — i to grali na najwyższym poziomie, bijąc przy tym na głowę wiele skandynawskich projektów. Materiał z Like A Thorn to znakomity przykład na to, w jaki sposób sprawnie łączyć szybkość i brutalność z melodią i świetną techniką, żeby powstał zestaw kilku jebitnie przebojowych, bardzo koncertowych utworów. Nie można mieć najmniejszych zarzutów pod adresem warstwy instrumentalnej, bo zarówno praca gitar (brawa należą się za wyjątkowo zróżnicowane i niesztampowe riffy oraz za znakomite solówkowe rzeźbienie), jak i porządnie urozmaicone partie perkusji (dużo zmian tempa, gęste przejścia, przyjemne blasty) świadczą nie tylko o wysokich umiejętnościach całej kapeli, ale także nielichej pomysłowości. W ogóle członkowie Demise napracowali się, żeby kontakt z albumem nie skończył się przedwczesnym odpłynięciem w objęcia Morfeusza. Energetyczność muzyki, jej przyswajalność, wyczuwalna radocha z grania – to wszystko sprawia, że kawałki typu „Icarus” (koncertowy wymiatacz!), „Blowing My Flame”, „Affliction” czy „Utopia Rest” szybko zapadają w pamięć i chce się do nich wracać. Brzmienie płyty jest zaskakująco dobre, choć nagrań dokonano w Selani – cieszy brak buczenia charakterystycznego dla tego studia (choć to pewnie bardziej zasługa techniki muzyków niż realizatora), wyróżnia się natomiast żywy, bezpośredni dźwięk bębnów. Jako bonus dorzucono czteroutworowe demo „Outcome Of…” z 1996 roku, za sprawą którego można się przekonać, że od samego początku Demise był zespołem z wielkimi perspektywami. No i się sprawdzili, gorzej z wydawcami…


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DemisePoland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lipca 2011

Dysfunctional – John Stone Lives [2011]

Dysfunctional - John Stone Lives recenzja reviewNieźle, nieźle… Międzynarodowy sukces Gojira musiał podziałać na wyobraźnię młodych, pragnących się sprawdzić w ambitnym graniu francuskich kapel, bo ostatnimi czasy sporo się ich namnożyło. Do tego grona mogę bez przeszkód zaliczyć Dysfunctional, którzy może nie są najoryginalniejsi na świecie (ich sławnych rodaków wymieniłem nie bez powodu), ale ciężkie, a zarazem ciężkostrawne muzykowanie wychodzi im naprawdę dobrze. Mądrzejsi ode mnie zwykle mówią na takie granie post-thrash, czy jakoś tak. Mnie te wszystkie post-gatunki wyłącznie śmieszą, więc do opisu John Stone Lives posłużę się normalnymi, więcej mówiącymi etykietami – płytka to połączenie death, thrash i hard core z odrobiną elektronicznych dodatków. Z czymś takim mogą trafić w gusta fanów wspomnianej Gojiry, Meshuggah, Strapping Young Lad, ale i The Dillinger Escape Plan, bo ich wpływy są również wyczuwalne. Na pierwszy plan wysuwa się na intensywna praca sekcji – rwane rytmy, dużo zwolnień i motorycznego łomotu, nieźle obliczone pauzy – to wszystko sprawia, że Dysfunctional powinni dobrze wypadać na koncertach. Oczywiście o ile potrafią ogarnąć ten materiał. Nie, żebym miał coś do ich techniki, ale przy takiej muzyce łatwo zatracić czytelność. Jeśli wyjdziemy z — w sumie pozbawionego jakichkolwiek podstaw, ale co tam — założenia, że kierunek rozwoju grupy odkrywa się przed nami wraz z kolejnymi kawałkami, to sądząc po niemałej ilości zajebistych zagrywek pod koniec płyty, następna produkcja Francuzów może już namieszać, bo numery w stylu „Pristine Bowel” czy „Curves” są już w dojrzały sposób chwytliwe, a nie tylko pokomplikowane. Co więcej, podczas słuchania John Stone Lives ze zdziwieniem przyjąłem, że rozmaite elementy irytujące mnie u innych kapel, u Dysfunctional jestem w stanie bez bólu zaakceptować. Wskazałbym szczególnie na elektronikę, która — choć nie ma jej dużo — potrafi dodatkowo zakręcić utwory oraz fajnie podbić ich klimat. Za to z wokalami nie jest już tak wesoło. O ile duże ich zróżnicowanie zaliczam na plus, to z poziomem poszczególnych partii jest różnie – te agresywne są OK, jednak już część czystych wyraźnie przerosła odpowiedzialnego za nie wokalmena (który zajmuje się też samplami). No, ale od czego są ćwiczenia… albo zmiany w składzie, hehe. Na tą chwilę Dysfunctional jawi mi się jako dość perspektywiczna kapela, więc warto się z nimi zapoznać. Ot, choćby po to, żeby szpanować znajomością ich starych materiałów, jak już będą sławni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dysfunctionalband

podobne płyty:

Udostępnij:

11 lipca 2011

Origin – Entity [2011]

Origin - Entity recenzja okładka review coverPrawda jest taka, bo na sieci różne opinie można znaleźć, że Entity jest krążkiem słabszym od „Antithesis”. Wynika to pewnie z kilku rzeczy, między innymi — najbardziej pod słońcem oczywistego — osłuchania się takiej muzyki. Poza tym brakuje, co tak strasznie zapunktowało na „Antithesis”, pełnokrwistego hiciora, kawałka, którego można by słuchać na okrągło; dowodem na to, że nie ma przeboju, jest brak klipu. Proste, czyż nie? Nie jest też prawdą — o czym także dowiedziałem się z przeróżnych komentów — że Entity tak bardzo różni się od poprzednika. No bez jaj! Różni się, to jasne, w końcu nie zagrali drugi raz tego samego, zmiany mają jednak charakter raczej ewolucyjny niż rewolucyjny. Że tak sobie ulżę werbalnie: to wciąż ten sam skurwysyńsko szybki i brutalny Origin. A czegóż się spodziewali wszelacy niedzielni komentatorzy? Vadera?!? To, co się zmieniło, to w głównej mierze — że tak powiem niepoprawnie politycznie — czystość gatunkowa. Zdarza się chłopakom, i to dość często, przy okazji wykręcania kolejnych połamańców zahaczyć o stylistykę od blackowej po hard-core’ową. I akurat ta otwartość wyszła ekipie na dobrze, bo nowe klimaty odświeżyły nieco już przeżutą muzykę. Nowe klimaty zaowocowały także kilkoma ciekawymi zagrywkami, które — jakoś tak się złożyło — tłumnie obsiadły „Consequence of Solution”. Ubiegając trochę plan powiem, że to bodaj najlepszy numer na tym, nie najdłuższym, albumie. Próbuję jeszcze wydumać, co się zmieniło, ale wychodzi mi na to, że innych, większych zmian brak. Wypada mi za to wspomnieć, że kilka patentów słyszałem już po różnych kapelach i tylko przez wrodzoną wysoką kulturę osobistą nie powiem jakich;]. Możecie jednak spać spokojnie, bo żadnych głupstw chłopaki nie zrobili, wręcz przeciwnie – dodali muzyce kilka nieoczywistych szlifów, które raczej podniosły jej wartość. Czyli, w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to, o czym już napisałem, że Entity to odmalowany, stary i dobry Origin. Wchodzi to to bez popitki, to, co wyblakło – odświeżono, a nowości tylko poprawiły recepcję. Niewiele w sumie zabrakło, by Entity dogonił poprzednika, a tak zaledwie ósemka.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2011

Hour Of Penance – Paradogma [2010]

Hour Of Penance - Paradogma recenzja reviewKompletnie się nie orientuję, jakie Hour Of Penance ma branie w Polsce – może i są tutaj bogami (czego reakcja publiki podczas koncertów raczej nie potwierdziła), ale na wszelki wypadek skrobnę o nich dobre słowo, bo szkoda by było, żeby taaaka płyta przeszła u nas bez echa. Włosi wycinają podparty bardzo solidną techniką przykładnie antychrześcijański bardzo brutalny death metal w typie i z wpływami Nile i Hate Eternal oraz — w mniejszym stopniu — Morbid Angel i Cannibal Corpse. Muzyka tych czterech panów od początku robi cholernie dobre wrażenie, bo korzystają z co lepszych patentów wymienionych zespołów i miksują je w ciekawy, niepozostawiający wątpliwości, że przy tym myślą, sposób – daje to morderczą jazdę z dominującym tempem klechy uciekającego przed urzędem skarbowym, prokuraturą i policją, ale także ze szczyptą klimatu i paroma chwytliwymi patentami. "Paradogma" może się okazać smakowitym kąskiem szczególnie dla tych, których — tak jak mnie — ekipa Sandersa od trzech płyt niespecjalnie rusza (tudzież nudzi), bo Hour Of Penance napierają z taką werwą i zaangażowaniem, o jakim Amerykanie (i Grek) mogą obecnie jedynie pomarzyć. Swoją drogą także entuzjaści ostatnich wylewów Nilu powinni się z tym krążkiem zapoznać, żeby uzmysłowić sobie, jak bardzo mydli im się oczy i uszy. Dobrze widzicie, Hour Of Penance od obecnej czołówki gatunku odróżnia tylko zaplecze promocyjne, bo Uniqe Leader zdecydowanie nie stać na to, żeby każdego mieszkańca tej shithole planety uświadamiać o wręcz namacalnej zajebistości tego zespołu. Jako się rzekło, bluźnierczy (słitaśna okładka plus fajne teksty) kwartet napiera naprawdę okrutnie, ale jest w tej muzyce dość przestrzeni, melodii i feelingu, żeby do płytki chciało się często wracać, choćby 'play' trzeba było już wciskać dymiącym kikutem. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Włosi wiedzą, jaka jest różnica pomiędzy zamęczeniem a zanudzeniem słuchacza, więc ograniczyli czas trwania krążka do niecałych 40 minut, co jest miłą odmianą po godzinnych torturach w wykonaniu Nile. Z powyższego tekstu jasno wynika, że oryginalności w muzyce Hour Of Penance nie ma za grosz, ale przynajmniej jej poziom jest tak wysoki, jak mniemanie menedżmentu Vadera o swoich pupilach. Czyżby uczeń przerósł mistrza? Czemu nie, mnie to nawet pasuje.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 lipca 2011

Elend – Les Ténèbres du Dehors [1996]

Elend - Les Ténèbres du Dehors recenzja okładka review coverLes Ténèbres du Dehors to druga część lucyferiańskiej trylogii autorstwa Francuzów z Elend. Dwa lata upłynęły od wydania części pierwszej, a zarazem debiutanckiego albumu zespołu, a ekipa jak nie znała angielskiego, tak go nie zna nadal. To, że śpiewają po angielsku, nie znaczy oczywiście, że śpiewać po angielsku umieją. Że śpiewać w ogóle umieją – prym wiodą tu faceci, których wokalizy potrafią niekiedy wywołać uśmiech politowania na obliczu. Tym śmieszniejsze jest więc, że lgną do tego angielskiego, jak diabły do smoły. Ma to oczywiście swój urok, więcej nawet – dzięki temu pokracznemu angielskiemu całość zyskuje na arystokratyczności i dystynkcji. Ale tak to chyba jest, kiedy za angielski zabierają się żabojady i doprawiają go swoim akcentem i piekielnym „rh”. Żarty jednak na bok, bo Les Ténèbres du Dehors to coś więcej niż radosna angielszczyzna, to przede wszystkim kawał porządnego, neoklasycznego ambientu, który jest dodatkowo ubogacony (że tak sobie zapożyczę amboniaste powiedzonko) poważną, niewyświechtaną liryką. Mogłem już o tym pisać, ale nie zaszkodzi powtórzyć – mimo całej swojej lucyferycznej ambientowatości, nie jest Elend kapelą dla różnej maści mew i fanów zabawy w zjadanie kotów pod nieobecność rodziców. Co to, to nie – Elend jest kapelą dojrzałą, świadomą własnej dojrzałości i gotową podjąć niełatwy temat. A jeśli już się na coś zdecyduje, to efekt jest fantastyczny. Les Ténèbres du Dehors łatwy nie jest, jest ciężki i niejednokrotnie dołujący, ale emocje towarzyszące lekturze albumu wynagradzają po stokroć czas nań poświęcony i chwile zwątpienia. Tym bardziej, że po dwóch latach przygotowanie kompozycyjne i warsztatowe stoi na znacznie wyższym poziomie i większości mankamentów udało się powiedzieć „au revoir”. Całość jest spójniejsza, lepiej przemyślana i zaaranżowana. Produkcja lekko odstaje, ale śmiem twierdzić, że jest to działanie zamierzone – w końcu historia jest rodem z piekła, a tam są tylko Kasprzaki. Podsumowując należy stwierdzić, że Elend nagrał płytę poważną, zmuszającą do skupienia i wymagającą. Jest to jednak taki rodzaj wymuszenia, które nie tyle nie męczy, lecz wręcz zachęca do skosztowania zawartej na Les Ténèbres du Dehors muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.elend-music.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: