2 lipca 2011

Hate Eternal – Fury & Flames [2008]

Hate Eternal - Fury & Flames recenzja okładka review coverDokładnie takiej płyty oczekiwałem od Hate Eternal zaraz po „King Of All Kings” – muzycznego dokręcania śruby i wciskania pedału gazu jeszcze głębiej w podłogę. Na tamtym albumie dotarli do ściany, tym – ścianę przesunęli. Fury & Flames doskonale wpisuje się w to, jak ja postrzegam ewolucję muzyki tego zespołu: szybciej, brutalniej, intensywniej, bardziej technicznie i lepiej brzmieniowo, a wszystko zamknięte w klasycznej formule death metalu z Ameryki. Jeśli ktoś tak pojmuje rozwój death’owej kapeli, to na pewno nie będzie zawiedziony zawartością krążka. Nad taką muzyką nie ma się sensu specjalnie rozwodzić, bo to zajebichnie czysty napierdol, w którym utrzymują się głównie zabójcze tempa, a stopień zakręcenia niektórych partii powoduje u słuchacza rękozwis – całość ogłusza, zdezorientuje i wyczerpuje. Brutalną treść albumu urozmaicają aż trzy melodyjne solówki (w „Para Bellum”, „Tombeau (Le Tombeau De La Fureur Et Des Flames)”, „Bringer Of Storms” – do tego ostatniego, najlepszego, trzaśnięto teledysk) oraz garść szybko wpadających w ucho riffów – tyle w zupełności wystarcza, żeby nie zdechnąć od nadmiaru blastów. Warto skrobnąć kilka słów o składzie, który podpisał sie pod tym czterdziestominutowym dziełem. Rutan jaki jest, wszyscy wiemy – swoją klasę jako muzyk i producent potwierdzał już nie raz i Fury & Flames nie jest żadnym wyjątkiem od reguły. Znakomicie spisał się też inny deathmetalowy wyjadacz – Alex Webster zagrał zupełnie inaczej (a już na pewno znacznie szybciej) niż w Kanibalach, a jego bas cały czas przebija się przez gitarową orgię. Wzięty znikąd Jade Simonetto nie jest wprawdzie takim mistrzem jak jego poprzednik (Derek Roddy), ale jedno mu trzeba przyznać – chłopaczyna jest, kurwa!, szybki, a przy tym potrafi udanie zagospodarować podrzucane mu riffy. Shaune Kelley nie miał jakiegoś wielkiego wpływu na kształt muzyki (jakkolwiek maczał paluchy w dwóch kawałkach), jednak już za same solówki należy mu się pochwała. Tyle. Fury & Flames to dla mnie najlepsza płyta Hate Eternal – jest konsekwentnym rozwinięciem poprzednich i zawiera wszystko to, czego przynajmniej ja od nich oczekuję. Jednocześnie materiał jest niezwykle łatwy w odbiorze, a to dużo, jak na ścianę dźwięku.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

29 czerwca 2011

Autopsy – Macabre Eternal [2011]

Autopsy - Macabre Eternal recenzja reviewPowrót Autopsy nabrał kształtów wraz z ciepło przyjętą zeszłoroczną epką. Teraz przyszła kolej na przywalenie pełnym albumem – albumem z monstrualnym materiałem, potwierdzającym, że poprzednie wydawnictwo nie było dziełem przypadku ani krasnali ogrodowych. Wprawdzie ten nagły szał na punkcie zespołu u wielu osobników mocno mi zalatuje chęcią podpięcia się pod jakiś wyimaginowany sentyment do czegoś, z czym się wcześniej nie miało kontaktu, ale trudno – pewnie w ciągu roku-dwóch te zachwyty zostaną zweryfikowane i przy zespole pozostanie garstka wiernych fanów. Póki co, Amerykanie mogą się przez chwilę pławić w dawno zasłużonej chwale. Sam album jest pięknym przykładem na to, jak odświeżyć nadgniłego trupa za pomocą nowoczesnej techniki studyjnej. Nad nagraniami z Macabre Eternal unosi się wyraźny smrodek przedpotopowych albumów Possessed, Venom oraz — już bardziej aktualnego — ostatniego Entombed – czyli oldskul pełną gębą, ale brzmią one jak najbardziej współcześnie: mocno, klarownie, profesjonalnie i w pełni naturalnie. W porównaniu ze starymi płytami różnica jest kolosalna, bo choć sama muzyka nie zmieniła się jakoś znacząco (choć na pewno więcej w niej techniki, precyzji i świadomości), to w takiej oprawie wypada znacznie brutalniej. Jedyne, czego mi trochę brakuje, to charakterystyczny dla pierwszych dwóch płyt wyeksponowany suchy bas. Poza tym Macabre Eternal zawiera w zasadzie wszystko, co fan tej siwiejącej ekipy chciałaby usłyszeć: ostre, wibrujące gitary, gwałtowne wyładowania solówek, bulgotliwy krzyk Chrisa, zasyfione zwolnienia, trochę formalnego chaosu i jedyny w swoim rodzaju necro-klimat. Pewnym zaskoczeniem jest spora melodyjność krążka – tak chwytliwie nie grali nigdy wcześniej. Marne to jednak pocieszenie dla poszukiwaczy sezonowych bożków, bo muzycy Autopsy zmajstrowali aż dwanaście piosenek zamykających się w 65 minutach. Taka ilość plugawego death metalu zmiażdży niejeden trendziarski łeb, ale już paru popaprańców będzie miało z tej okazji nielichą estetyczną ucztę. Mnie najbardziej spasowały kawałki Cutlera: „Dirty Gore Whore” (może być hit), „Seeds Of The Doomed” i przede wszystkim zajebiście rozbudowany „Sadistic Gratification” (ten klimat i genialne zakończenie!), choć i wytworom wyobraźni Reiferta — szczególnie „Born Undead” i tchnącym optymizmem „Always About To Die” — nie mogę nic zarzucić, bo wszystkie utrzymane są na odpowiednio wysokim poziomie. Z Macabre Eternal jest jak z zardzewiałym gwoździem – robi nagłe kuku, a wychodząc zostawia zabrudzoną ranę. Nic, tylko czekać, aż zebrana w niej ropa zaleje świat…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Autopsy-Official-162194133792668/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 czerwca 2011

My Dying Bride – Evinta [2011]

My Dying Bride - Evinta recenzja okładka review coverJubileuszowe wydawnictwa My Dying Bride zawsze się wyróżniają i zawierają coś zaskakującego, więc nie zaskakuje (sic!) fakt, że tak też jest w przypadku Evinta. Dwupłytowy (gdyby nie opieszałość dystrybutora, pisałbym teraz o wersji składającej się z trzech krążków) cd-book to prawie 90 minut muzyki odwołującej się w poszczególnych utworach do różnych etapów z bogatej historii zespołu. Nie jest to jednak żadna kompilacja (tego nawet najwierniejsi fani mogliby im nie wybaczyć), ani też hiciorski medley, którego spodziewałem się po pierwszych wzmiankach na temat koncepcji tego albumu. Na Evinta składa się dosłownie kilka motywów zaczerpniętych choćby z „Turn Loose The Swans”, „The Angel And The Dark River”, „Like Gods Of The Sun”, „The Light At The End Of The World” czy „Songs Of Darkness, Words Of Light”. I są to wyłącznie najspokojniejsze fragmenty z tych płyt. Podano je oczywiście w nieco zmienionych aranżacjach oraz „obudowano” tak, że trwają po kilka-kilkanaście minut, ale każdy średnio zorientowany fan szybko się w tym połapie. Muzyka doskonale komponuje się z grafiką, w jaką została zapakowana – jest prosta, ascetyczna, minimalistyczna, stonowana, niezwykle klimatyczna… Toteż materiał jest bliższy ambientowi i muzyce poważnej niż jakiejkolwiek odmianie rocka. Dźwięki płynące z albumu są ciche i nieco leniwe – mają zdecydowanie charakter kontemplacyjno-relaksacyjny aniżeli rozrywkowy. Utwory sączą się jeden po drugim, nic się właściwie nie dzieje, a mimo to trudno uznać Evinta za materiał nudny. Nie wiem, jak to zrobili, ale udało im się utrzymać moją uwagę przy użyciu najprostszych patentów. Pewnym urozmaiceniem, a zarazem dodatkową atrakcją są z pewnością motywy przypominające swą dramaturgią twórczość Preisnera – docenią je na pewno miłośnicy „Podwójnego życia Weroniki”, bo to pierwsze skojarzenie po ich usłyszeniu. Żeby nie było, że nie ostrzegałem – na płytach nie znajdziecie ani jednej przesterowanej nuty, czy momentu, który można by podciągnąć pod „mocne uderzenie” – są tu tylko czyste wokale (w tym kobiecy), pianino, skrzypce, wiolonczela, klawisze oraz kilka uderzeń perkusji. Tylko tyle, a w zupełności wystarcza. Jako odpoczynek po Autopsy czy Origin Evinta sprawdza się wyśmienicie, ale miejcie świadomość, że pobrykać przy tej muzyce się nie da.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2011

Morbid Angel – Illud Divinum Insanus [2011]

Morbid Angel - Illud Divinum Insanus recenzja okładka review coverJak na, rzekomo, największy zespół gatunku, Chorobliwe Aniołki przez ostatnie… hmm… 15 lat jakoś nie dawały dowodów na potwierdzenie tego górnolotnego hasła. Ba! Tak się składa, że ostatni naprawdę dobry materiał Morbidów to „Behind The Shadows Lie Madness”. Problem polega jednak na tym, że nie oni się pod nim podpisali oraz — co bardziej dobijające, choć z pewnością nie zaskakujące — że sytuacja po wydaniu Illud Divinum Insanus wcale się nie zmieniła. Amerykanie i osamotniony Norweg, po zdecydowanie zbyt wielu latach, znaleźli gdzieś pomiędzy wspominkowymi trasami trochę wolnego czasu i wymędzili nowy materiał – rozczarowujący materiał, mówiąc baaardzo oględnie. Gdyby wybrać z tego poronionego krążka cztery najlepsze utwory (czyli jakieś 80% normalnych), mielibyśmy do czynienia z zupełnie niezłą dwudziestominutową (sic! kurwa! sic!) epką – zwartą, nieoryginalną i niewprowadzającą niczego nowego do dorobku kapeli, ale mimo to fajną, bo zawierającą to, co od dawna doskonale znamy. Niestety, Aniołkom coś siadło na łepetyny (w żargonie medycznym mówi się w takiej sytuacji, że ich do cna popierdoliło na obie półkule), bo na swoim ósmym albumie postanowili poszerzyć death metalowe horyzonty o trochę rocka i elementy „muzyki” drętwo-industrialnej. Dobrze widzicie, choć brzmi to głupio i absurdalnie jak przedwyborcza delirka Jarosława K. i jego otłuszczonych przydupasów – Morbid Angel wzięło na stare lata na syntetyczne pitolenie, do którego metal jest tylko dodatkiem! W paru — czyli zbyt wielu — kawałkach grają, jakby ich największym marzeniem było teraz konkurowanie z Rammstein, Pain i Mortiisem oraz podbijanie dyskotek w Zapizdowiu Małym. Co więcej, sądząc po bzdurach zawartych w tekstach, ta droga nawet im pasuje. Skąd takie pomysły?! Czemu to miało służyć?! To tak ma wyglądać przewartościowanie gatunku? Sorki, ale taaakie przejawy „wolności artystycznej” (której ponoć od wieków hołdują) mogą sobie z powodzeniem w dupy wsadzić, a nie upychać na płytę, która jest, bądź co bądź, skierowana do fanów death metalu. Oby wyniki sprzedaży szybko przywróciły ich do mentalnego pionu, bo inaczej ludzie ich zlinczują za taki syf. Z kolei te normalne, death’owe kawałki dla nikogo nie będą zaskoczeniem, bo każdy z nich można bez problemu podciągnąć pod „Formulas Fatal To The Flesh” („Nevermore”), „Covenant" („Existo Vulgoré”), „Domination” („Blades For Baal”) czy „Gateways To Annihilation” („Beauty Meets Beast”) – brzmią znajomo, powtarzają sprawdzone patenty i zawierają trochę niedoróbek, jednak można ich posłuchać bez odruchu wymiotnego. Ot takie przyzwoite, dobrze brzmiące granie: w miarę szybkie (choć nie ekstremalnie), niezbyt ciężkie (przez grzeczność nie porównam tego do ostatniego Pestilence), z ładnymi solówkami (których ogólnie jest stanowczo za mało), niezłymi wokalami i znośnym ładunkiem brutalności. Prawdopodobnie te utwory są nawet lepsze, niż się wydaje i tylko syfiastość pozostałych psuje ich odbiór. Ale, ale – od zespołu tego formatu należy wymagać zdecydowanie więcej. Widzę tylko jeden pożytek z wydania tej płyty: można dzięki niej docenić nie najwyższych przecież lotów „Heretic”. Po tym odwlekanym w nieskończoność „wielkim” powrocie spodziewałem się przede wszystkim odcinania kuponów od starych dokonań (nota bene tym właśnie są te najnormalniejsze numery) i siłą rzeczy byłem przygotowany na każdą słabiznę, jednak zawartość Illud Divinum Insanus i tak dość mocno mną wstrząsnęła Teraz już wiem, czemu do mega wypasionej edycji z ołtarzem dodano kadzidełko zamiast noża…


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 czerwca 2011

Burial – Relinquished Souls [1993]

Burial - Relinquished Souls recenzja okładka review coverW muzyce niezwykle istotne jest, żeby odważnie iść do przodu, poszukiwać nowych rozwiązań i zrywać z wcześniejszymi schematami. W końcu oryginalność to wysoko ceniona cnota. Przed państwem zespół, którego zajebistość wynika z jej absolutnego braku! Holendrzy zawarli na swym mocarnym debiucie kwintesencję wspaniałego, czystego, klasycznego death metalu prosto z Florydy. Wzorce, jakie Burial obrali przy komponowaniu i nagrywaniu materiału, są zaiste piękne, ale też bardziej niż oczywiste: Massacre, Death (tylko „Leprosy” i „Spiritual Healing”) i Obituary (ze „Slowly We Rot”). Bardziej upraszczając tą wyliczankę, można skonstatować, że nagrali po prostu wyborną kontynuację „From Beyond”. I to kontynuację, która jest lepsza od „Inhuman Condition” oraz bije na głowę niesławną „Promise”. Kontynuację, za którą panowie Amerykańcy powinni dać się poćwiartować. Struktury kawałków, tempa, sposób riffowania, solówki, rytmika, wokal, zwolnienia, brzmienie – dosłownie wszystko ma swoje źródła w dokonaniach wymienionych protoplastów gatunku. Kolesie grają tak sprawnie, naturalnie i przekonywająco, że podczas słuchania człowiek czeka aż mu jakiś „Symbolic Immortality” czy „Born Dead” wyskoczy spomiędzy autorskich utworów Burial. Czy to przeszkadza, albo wywołuje niesmak? W żadnym wypadku, bo nie o zadziwienie świata tu chodzi. Relinquished Souls to płyta, na której granice między inspiracją, a zrzynką zupełnie się zacierają. Zresztą, niezależnie od wersji ta muzyka miażdży, wpada w ucho i pozwala się cieszyć zawartym w niej ładunkiem surowej brutalności. Zachwytom sprzyja brak uchybień natury kompozytorskiej, wykonawczej i realizatorskiej. Wszystko, każdy najmniejszy element jest na właściwym miejscu i prezentuje się tak, jak trzeba, by miłośnik death metalu starej daty mógł się zatopić bez pamięci w tych dziewięciu szorstkich jak przyjaźń Kwacha i Millera przebojach. Aż się wzruszyć można.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.burial.tk

podobne płyty:

Udostępnij:

17 czerwca 2011

Carcass – Symphonies Of Sickness [1989]

Carcass - Symphonies Of Sickness recenzja okładka review coverGrindowej biblii część druga. To dzieło Carcass wchodzi mi znacznie lepiej, bowiem band pod każdym względem (może oprócz okładki) wyraźnie poszedł do przodu. Brzmienie nadal wpisuje się w podziemną konwencję: jest niskie, brudne, chropowate, ale tym razem bez problemu można wyodrębnić wszystkie instrumenty. Taki dość przejrzysty dźwięk uzyskano dzięki współpracy z Colinem Richardsonem, który umiejętnie ociosał muzyczną materię, choć mógłby nagrać wszystko ciut głośniej. Taki produkcyjny awans bardzo się przydał, bo i kompozycje (sama ich liczba spadła z 22 do 10) stały się dużo ciekawsze, bardziej przemyślane, inteligentne; więcej zmian tempa, więcej różnorodnych, czytelnych riffów (niektóre są naprawdę zajebiste – „Embryonic Necropsy And Devourment”, „Slash Dementia”, „Exhume To Consume”…), więcej solówek, które nareszcie przypominają prawdziwe solówki, a nie zlepek przypadkowych sprzęgnięć. W każdym kawałku słychać, że ekipa Ścierwa podciągnęła się technicznie i starała się to sensownie zaprezentować. Szczególnie fajnie jest sobie posłuchać tego, co gra Ken Owen, gdyż perkusję nagrano dość dokładnie, więc w spokoju można podziwiać niemały, a wciąż będący w rozkwicie talent chłopaka. Lepsze są także wokale – właściwie bez problemu można wychwycić o czym chłopcy z Liverpoolu „śpiewają” (naturalnie z tekstami przed nosem!). Teksty… tu rozwój jest szczególnie dobrze widoczny – liryki stały się znacznie dłuższe, poważniejsze i jeszcze solidniej wyładowane skomplikowanymi sformułowaniami. Konkludując, w moim mniemaniu Symphonies Of Sickness jest znacznie lepszy od poprzednika, może i znacznie bardziej melodyjny — bo temu trudno zaprzeczyć — ale na pewno grindowy! Mnie to rajcuje. Dla wielbicieli necro-gore-czego-tam-tylko-kurwa-chcecie pozycja obowiązkowa!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 czerwca 2011

Symphony X – The Divine Wings Of Tragedy [1997]

Symphony X - The Divine Wings Of Tragedy recenzja reviewAż sam się dziwię, czemu tak długo zajęło mi napisanie tekstu poświęconego jednej z najważniejszych kapel w nurcie progresywnego power metalu, czyli Symphony X. Zwalę to więc na karb zarażenia się bakterią E.Coli (a nie E.Pepsi? - przyp. demo), a w konsekwencji trwającej przeszło dwa tygodnie biegunki. A przecież cacane wydanie albumu The Divine Wings of Tragedy pyszni się w mojej kolekcji, niczym Donald chwalący się swoimi „osiągnięciami” (piszę w cudzysłowie, bo mnie na dalsze sranie zbiera, kiedy słyszę o takich sukcesach). Albumu będącego trzecim w dorobku Amerykanów, albumu tak gęsto poupychanego hiciorami, że aż dziw bierze, że RMF wraz Zet-ką nie puszczają przebojów pokroju „Sea of Lies” bądź „The Accolade” na okrągły zegar. A, do kurwy nędzy, powinni! W ramach wstępniaka winienem jeszcze wspomnieć i ostrzec co bardziej chorych na power, że to jednak power, progresywny, ale power. A co za tym idzie, pełno tu klawiszy, wszelakich ozdobników i dźwiękowych dupereli, mniej i bardziej słodkich melodii, chórków, nawet jakieś solo na parapet się znalazło, słowem – power metal pełną gębą. W przeciwieństwie jednak do innych power kapel, w tej gra Michael „moje palce są szybsze niż twoje myśli, ale nie aż tak szybkie jak twoje ręce, kiedy dochodzisz przed filmikiem z Jenna Jameson” Romeo (podobno Romeo ma też przydomek „może mam palce jak serdelki, ale gram na gitarze lepiej, nawet kiedy gitara nie ma strun”). A ten gość zasłużył na pomnik, nawet kilka, w sumie to nawet na taki a’la Rio de Świebodzineiro. Niedowiarkom radzę zarzucić filmiki z jego lekcjami na Youtube. Innymi słowy – jeśli wydaje ci się, że fest z ciebie gitarzysta i masz ochotę założyć jakąś techniczną/progową kapele, to ten człowiek ustawi cię w szeregu. Tylko nie daj się zwieść jego wieśniackiemu, znaczy „stylowemu” imidżowi, bo jeśli ktoś ma zapewnione dzięki graniu na gitarze dupczenie, to on, a nie ty. Ale wracając do muzyki. Jak już wspomniałem The Divine Wings of Tragedy to album na wskroś powerowy, ale nie na tyle, by co bardziej open-minded melomani, nie byli w stanie docenić jego zalet. Bo wspomniane klawisze wprawdzie są, ale ich obecność tylko podnosi fajność muzyki, wszystkie te elektroniczne przeszkadzajki, gdzie jak gdzie, ale tu pasują, melodie nie są „miłe” aż do zrzygania, chórki są solidne i pełne mocy, a solówka na klawisze najwyższych lotów. Jak na power przystało, jest tu nieco ckliwości i rzewnych nut, jakieś balladowe fragmenty i wysokie „c” wokalisty, ale uwierzcie – nie przeszkadza to ani przez chwilę. Dla popisów Romeo człowiek jest w stanie wybaczyć bardzo wiele. Chcecie dowody, proszę bardzo: „Of Sins and Shadows”, wspomniane „Sea of Lies” oraz „The Accolade”, no i oczywiście tytułowy The Divine Wings of Tragedy – przeszło 20-minutowy opus. Można tego słuchać non stop. Radzę więc przeprosić się z powerem, albo zastosować jakąś racjonalizację, bo nie znać Romeo, to jak nie znać Georga R. R. Martina. Wstyd i hańba, psia mać!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.symphonyx.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2011

Punish – Raptus [2009]

Punish - Raptus recenzja okładka review coverOdnoszę wrażenie, że młode kapele ze Szwajcarii nie chcą albo nie robią nic, żeby wyjść z cienia garstki tamtejszych klasyków w postaci Hellhammer/Celtic Frost, Coroner, Samael czy Messiah. A może nie mają nic do zaoferowania i dlatego pokornie siedzą cicho? Bo tak na dobrą sprawę, z iloma szwajcarskimi odkryciami mieliśmy do czynienia w ciągu ostatnich, powiedzmy, 10 lat? Były choć dwa wyrastające ponad średnią europejską? Mnie przychodzi do głowy jedynie Requiem, ale ich też nie rozpatrywałbym w kategoriach sensacji. Parający się technicznym death metalem Punish jak dotąd niczym nie zabłysnął. Ba!, nic nie wskazuje, żeby to się miało kiedyś zmienić, choć akurat napierają bardzo dobrze, w porywach nawet zajebiście i mogą pochwalić się  wyjątkowo lekkostrawną płytą. Raptus to dość długi (45 minut) materiał czerpiący z całej masy grających „po nowemu” brutalistów — od Necrophagist, przez Prostitute Disfigurement po Dying Fetus — a więc okazji do wyłożenia się na pysk i pogrążenia w schematach tu nie brakowało. Jednak nie tym razem! Punish wprawdzie niczego nowego nie wymyślili, ale mają tę przewagę nad chmarami podobnych (z założenia) kapel, że obok technicznej biegłości zawarli w swych kawałkach multum wyrazistych patentów, od groma chwytliwości, a całość zagrali z młodzieńczą — choć najmłodsi z pewnością już nie są — werwą. Świeżość tego albumu naprawdę zaskakuje, bo przy tych zagęszczonych instrumentalnych wygibasach i dużej ilości melodii nic a nic nie zatraciła się pierwotna gwałtowność muzyki. Raptus to kipiący agresją napierdol – w jakiś dziwnie poukładany sposób dziki, jakby nie do końca kontrolowany, a mimo to wewnętrznie niezwykle spójny i zdyscyplinowany. Słucha mi się tego wybornie, bo krążek zaspokaja jednocześnie potrzeby estetyczne oraz żądzę brutalnej jatki, jak również niesie ze sobą mnóstwo ożywczej energii. Ta ostatnia cecha każe przypuszczać, że chłopaki grają na luzie i z przyjemnością. Każdy numer czymś się wyróżnia, posiada indywidualny rys, dzięki czemu nie sposób go pomylić z pozostałymi, a to w graniu o takim współczynniku intensywności niemałe osiągnięcie i powód do dumy. Jeśli jednak macie do mnie mniej zaufania niż do lokalnego biskupa i pani z warzywniaka, sprawdźcie koniecznie „Bonefire”, „Herder Of The Misguided”, „Subnatural Coexistence” i instrumentalny „Disruptor”, a natychmiast zachce się wam zapoznać z pozostałymi sześcioma. Jak to mawiają w reklamach – satysfakcja gwarantowana!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.punish.ch

podobne płyty:

Udostępnij:

8 czerwca 2011

Napalm Death – From Enslavement To Obliteration [1988]

Napalm Death - From Enslavement To Obliteration recenzja okładka review coverCzym się różni From Enslavement To Obliteration od „Scum”? Eeee… Nooo… To znaczy… Okładką… Yyyy… Składem… Uuuu… Tytułami kawałków… I tego, no, nooo, wiecie, no… No! Ale nie, to by było na tyle. Jasne, że „dwójka” brzmi nieco lepiej i jest nieco składniej zagrana (bo i ekipa miała czas się dotrzeć), ale to wciąż to samo postpunkowe napierdalanie w zawrotnie szybkich tempach i dzikie darcie ryja. Wszystkie spostrzeżenia odnośnie do debiutu można powtórzyć w przypadku tego krążka i na pewno nie będzie to nadużycie ani tym bardziej przesada. Chłopaki po prostu rozpędzili się jak należy, nie licząc raczej na to, że przeciwnicy drogi obranej na „Scum” nagle się w nich zakochają. Ekstrema jest, społeczne zaangażowanie także, o więcej lepiej nie pytać. Jednocześnie tą zbieraniną kilkudziesięciu krótkich strzałów — jak by nie patrzeć — wyczerpali temat i trzecia dawka takiego samego hałasu już by nie przeszła. Stąd też wielka odmienność „Harmony Corruption” i późniejsze eksperymenty. Ja tam mogę słuchać From Enslavement To Obliteration wymiennie ze „Scum” – wszak świadomość, która z tych płyt leci niewiele daje, a wrażenia za każdym razem są podobne.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2011

Krisiun – Works Of Carnage [2003]

Krisiun - Works Of Carnage recenzja reviewSwego czasu wielu fanów miało w stosunku do tej płyty spore obawy, a wynikały one z bardzo niejednoznacznego poprzedniego krążka, jak i wywołanego przezeń braku wiary w twórczy potencjał i dalszy rozwój Krisiun. Brazylijczycy jednak z pełną mocą udowodnili, że te strachy z wielkimi ślepiami były irracjonalne i spadek formy to urojenie. Przede wszystkim panowie z pomocą Pierre’a Rémillarda poprawili brzmienie, które na „Ageless Venomous” pozostawiało wiele do życzenia i niejednokrotnie wywoływało zgrzyt zębów. Na Works Of Carnage dźwięk jest soczysty, ostry, wyraźny, bardziej intensywny i co chyba najważniejsze – naturalny. Od strony muzycznej jakichś kolosalnych zmian względem 2-3 poprzednich płyt nie ma, bo rzeź dokonuje się w ramach stylu wypracowanego przez Brazylijczyków kilka lat wcześniej, choć oczywiście udoskonalonego i nie pozbawionego pewnych nowości. Postęp oznacza tu poprawę podstawowych elementów składowych muzyki tej kapeli: jeszcze szybsze tempa (i to chyba największe w historii Krisiun), większą brutalność i podniesione umiejętności techniczne. A nowinki – głównie coś, co na własny użytek nazwałem riffo-solówkami. Moyses czasami rozwija riffy w tak pojebany i nie do przewidzenia sposób, że rozciągają się do popieprzonych rozmiarów i dość konkretnie wkręcają w mózg. „Normalne” solówki również zyskały na posraniu (zwłaszcza przez dużo sweepów i niekonwencjonalnie wstrzelonego tappingu), więc i za nimi ciężko czasem nadążyć. Nie dość, że są techniczne, to jeszcze dziwne i niezaprzeczalnie dzikie. Z kolei bębnienie Maxa powinno być wzorem dla wszystkich death metalowych wypierdalaków, bo chłop potrafi połączyć samobójcze tempa z dużą dynamiką i zaawansowanym kombinatorstwem. W ośmiu numerach Works Of Carnage mamy do czynienia z syntezą pełni możliwości poszczególnych muzyków – napieprzają bez litości na najwyższych obrotach, a jak już zdecydują się zwolnić, to dbają, żeby nikt przypadkiem od prostych patentów nie ziewnął. Czyli jest klasycznie dla nich, ale też bardzo odświeżająco. Do tego mamy dwa zaskakująco klimatyczne popisowe instrumentale, dające miejsce na oddech po ostrym grzańsku. Zastrzeżenia mam wyłącznie do końcówki albumu. Chodzi mi o totalnie zbrutalizowany cover Venom „In League With Satan”, który brzmi dość dziwnie/groteskowo, szczególnie gdy przyłożyć ten prosty jak konstrukcja cepa kawałek do nielicho pokręconych utworów autorskich. Ale to jeszcze można przełknąć. Moje wątpliwości dotyczą także bzycząco-szumiącego outra, które trwa ponad dwie minuty, a niczego ze sobą nie niesie. No przecież żaden zdrowy psychicznie fan Krisiun nie będzie przy tym tańczył! Jak na mój prosty rozum, te dwie przylepy (plus jeszcze minuta bzyczenia w introsie) dodano wyłącznie w celu rozciągnięcia płyty do — pewnie zadowalających wytwórnię — 32 minut. Zabieg kompletnie niepotrzebny, bo rozbija spójność materiału, a pozbawiony tych „cudów” krążek — zamknięty w uczciwych 27 minutach — byłby jeszcze bardziej intensywny. No, ale nikt wam nie każe słuchać płyt do końca – zawsze w odpowiednim momencie można wcisnąć stop. I zacząć tortury od początku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 czerwca 2011

Gonoba – Chains Of Ignorance [2009]

Gonoba - Chains Of Ignorance recenzja reviewPośród wszędobylskiego, darmowego shitu, słoweńska Gonoba jawi się jako prawdziwa perełka, ta sama, co się ją między wieprze rzuca, a one i tak nie są w stanie tego docenić. Bo czegóż człek spodziewa się po darmówkach, jeśli nie muzykowania na poziomie kapeli do kotleta, patentów bardziej wyświechtanych niż dowcipy Strasburgera, a na dokładkę chujowieńkiego brzmienia. W końcu jakieś przyczyny umieszczania pełnego materiału w sieci za free być muszą. Idąc tym tokiem rozumowania należałoby przyjąć, że także po Gonobie wiele spodziewać się nie można. Niespodzianka nr jeden – można. Słucha się tego bardzo przyjemnie i to nie w „słitaśnym” tego słowa znaczeniu. Od początku coś się dzieje, chłopaki nie siedzą po próżnicy, tylko śmigają kawałek po kawałku z entuzjazmem kolesia pierwszy raz idącego na striptiz. Jeśli ktoś lubi skandynawską szkołę szybkiego i melodyjnego death metalu okraszoną sporą dawką technicznych zagrywek, to trafiwszy na Gonobę może się zatrzymać na dłużej i może ona mu się nawet spodobać. Gonoba ma się tak do, wspominanego w ostatniej recenzji, Children of Bodom, jak ten do bohatera tejże recki – Crystalic. Czyli mówiąc prościej – granie jest soczyste, melodie wpadające w ucho, poziom agresji odpowiednio podkręcony, a co więcej – nie ma w tym naciągania i stękania. Wszystko przychodzi Słoweńcom z łatwością podobną tej, jaką ma prezydęt Komorowski w strzelaniu gaf. Melodyjnie i z wykopem – tak właśnie gra Gonoba. Niespodzianka nr dwa (o której już co nieco napomknąłem, ale nic) – przy całej swojej melodyjności nie tracą chłopaki jaj i ze znośną częstotliwością zapodają jakieś techniczne zagrywki; a to połamany riff, a to wykręcona solówka lub np. budzący uznanie pasaż na garach. Instrumentalnie jest więc dobrze, między innymi za selektywnie brzmiący i nieźle pomyślany bas. Jak na kapelę ze Słowenii, darmową kapelę, trzeba także pochwalić za brzmienie: jest klarowne, odpowiednio krwiste i naturalne. Na zakończenie wypada pochwalić Słoweńców i życzyć jednak większych sukcesów, bo Chains of Ignorance ma potencjał i bardzo dobrze rokuje na przyszłość.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100065062081778
Udostępnij:

29 maja 2011

Crystalic – Persistence [2010]

Crystalic - Persistence recenzja okładka review coverTakie mamy czasy, że nie można ufać nikomu. Ot choćby pięciu fińskim koleżkom, którzy wyglądają jak nieco mroczniejsza wersja Stratovarius, a twierdzą, że grają death metal. A takiego! Śladowe ilości gęstszej pracy werbla (takie niby blasty) i ewidentnie wymuszone agresywne (raczej stylizowane na agresywne) wokale niosą ze sobą tylko złudzenie brutalności. Ten pięćdziesięciominutowy materiał to zlepek super miętkiego death’u (umownie) jak z najgorszych produkcji In Flames, miętkiego, pozbawionego pazura thrash’u oraz rozlazłego power metalu, który z swej natury jest miętki. Stylistyczny rozstrzał może świadczyć zarówno o dużej otwartości i odwadze, jak i — co jest bardziej prawdopodobne — chęci zdobycia jak najszerszego, a przy tym jak najmniej wymagającego audytorium. Tak czy siak, miało być różnorodnie i metalowo, a wyszło niezbyt składnie i flakowato. Niby coś tam mają w paluchach, basman nawet dorwał się do bezprogowca, ale zupełnie nie przekłada się to na choćby szczątkowo ciekawą muzykę. Sytuację, w moich uszach, pogarszają wyjątkowo bezbarwne melodyjki, tragiczne rycerskie zaśpiewy (capią trzecioligowym niemieckim powerem, zgrrroza) i plumkające bez sensu klawisze. Jakby tego było mało, Finowie starają się wykorzystać każdą okazję, żeby popitolić do kotleta sojowego. Przypominam – oni chcą być rozpatrywani w kategoriach death metalu! Gładziutko wygolony Alexi Laiho i jego cukierkowa kompania z Children Of Bodom wypadają przy Crystalic na mega rzeźników, a to o czymś świadczy. Persistence nie da się słuchać nawet przy ogromie dobrych chęci, bo już przy drugim kawałku jakiś różowy glut wypływa z głośników i skutecznie je zakleja.


ocena: 3/10
demo
oficjalna strona: www.crystalic.net
Udostępnij:

26 maja 2011

Kat & Roman Kostrzewski – Biało – Czarna [2011]

Kat & Roman Kostrzewski - Biało - Czarna recenzja reviewWydany wieki temu „Mind Cannibals” nikogo — poza samym zespołem — raczej nie zachwycił, więc wszystko wskazywało na to, że ekipa Romana i Irka powinna bez trudu przebić tamten materiał – wszak czasu na dogłębną analizę muzyki i dopieszczenie najmniejszego detalu mieli całe mnóstwo, a i na wsparcie fanów nie mogli narzekać. Tymczasem Biało – Czarna przy pierwszym kontakcie sprawia wrażenie skleconej na odwal się i do tego w dużym pośpiechu.

Taką konstatację zresztą łatwo obronić, odnosząc się do brzmienia, którego jakość pozostawia trochę do życzenia i zdecydowanie odbiega od obecnych standardów, a już na pewno oczekiwań. Domyślam się, że wzięto tu za wzór pozbawioną upiększeń produkcję „Death Magnetic”. I o ile w przypadku Metallicy dało to dobre rezultaty, tak nowa muzyka Kata prosi się o nieco bogatszą oprawę. Twórczość Kostrzewskiego nigdy nie była przesadnie bezpośrednia, niejednokrotnie wymagała od słuchacza sporo skupienia i cierpliwości, by mógł w pełni docenić (czy w ogóle – odkryć) jej walory — a tak jest i tym razem — toteż taka formuła dźwięku może się stać dla niektórych kolejną barierą do pokonania.

Zgodnie z moimi przewidywaniami Biało – Czarna monumentem ani rewelacją nazwać nie można, mimo to godzina (to wbrew pozorom wcale nie tak dużo) szorstkiego, ciężkiego thrash’u w wykonaniu katowickiej grupy robi naprawdę pozytywne wrażenie. I choć poziom poszczególnych kompozycji nie jest najrówniejszy, w praniu sprawdzają się dość dobrze. Muzyka została podana w raczej tradycyjny, surowy sposób (zapomnijcie o nowoczesności i odlotach Alkatraz), bez miejsca na dodatkowe instrumenty i silenia się na niezrozumiałe eksperymenty, a wszelkie nowe wpływy (do wspomnianej Metallicy można dorzucić choćby Nevermore) wmontowano w nienachalny sposób. Nad wszystkim — co stanowi duży atut krążka — unosi się charakterystyczny klimat, który podbija siłę najmocniejszych fragmentów, a te spokojniejsze czyni bardziej nastrojowymi.

Pewnym ryzykiem było wrzucenie na początek przydługiego, a przy tym niezbyt porywającego quasi-instrumentala, bo można go uznać za najsłabszy punkt płyty. Na szczęście dalej jest już tylko lepiej, z piękną końcówką w postaci „Bieluń”, „Z Boskim Zyskiem” i „Kapucyn Zamknął Drzwi”. Gdyby cały album trzymał poziom tych ostatnich utworów, mielibyśmy do czynienia z powrotem do prawdziwie katowskiej formy. Ale i tak jest nieźle – album jest porządnie zaśpiewany, nie brakuje dobrych pomysłów na riffy, solówki i zmiany tempa, niektóre z nich ocierają się nawet o geniusz – jest różnorodnie, spójnie, a poziom wykonawczy naturalnie nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Kat z Romanem daje radę zarówno w balladowym „Wolni Od Klęczenia”, rozbudowanym „Diabelskim Domu cz. IV” (jazda na sentymencie do tytułu była zbędna), jak i dynamicznej „Kupie Świąt”, więc warto poświecić tym kawałkom przynajmniej kilka przesłuchań.

Teksty dotyczą w głównej mierze pozbawionych mistyki aktualnych tematów, czyli przede wszystkim religijno-politycznego szamba i problemów wypływających z niego w życie zwykłych ludzi. Przy takiej okładce nie powinno to dziwić, jak i nie dziwi obecność ostrych terminów typu „Pisbollah” czy „kleropolska rzecz”. Przykro się tego słucha, bo właściwie każdy wers przypomina nam, w jak pokurwionym kraju żyjemy. Niestety, nie starczy nam tupolewów, żeby choćby jako tako sytuację wyprostować…

Oprócz soczystej produkcji życzyłbym sobie więcej przyspieszeń oraz solówek, bo akurat gitarzyści mają taką technikę, że nie widzę powodu, dla którego nie mieliby sobie bardziej poużywać. Jeśli dotąd wyrażałem się niejasno i ktoś ma wątpliwości, czy Biało – Czarna przebija „Mind Cannibals”, odpowiadam twierdząco – tak, przebija, ale wciąż nie jest to płyta na miarę możliwości tego zespołu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: kat-rk.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2011

Pestilence – Doctrine [2011]

Pestilence - Doctrine recenzja okładka review coverO "Doctrine" można bez większego wysiłku powiedzieć tylko tyle, że jest to najcięższy album w karierze Pestilence, jak również to , że z pewnością nie jest ich najlepszym, bo taki już nagrali 20 lat temu. W każdym razie właśnie wspomniany ciężar na początku najbardziej skupia uwagę słuchacza — przysłaniając całą resztę — bowiem efekt uzyskany w Woodshed jest iście makabryczny – dwie ośmiostrunowe gitary i sześciostrunowy bezprogowy bas miażdżą okrutnie, a przy okazji wprawiają w osłupienie totalną selektywnością. Posłuchajcie tej płyty głośno, naprawdę głośno – farba ze ścian schodzi od tego dźwięku. Tylko od tych powtarzanych na każdym kroku porównań do Meshuggah zbiera się na rzyganko… Litości! Najwyraźniej według niektórych sam fakt użycia ósemek determinuje muzykę. Każdy, kto choć raz posłucha tego albumu, błyskawicznie dojdzie do wniosku, że ta Meshuggah do Meshuggah jakoś nie podobna. Gdy już oswoimy się z wszechogarniającym gitarowym dołem, do naszych uszu dociera chociażby wyższy niż ostatnio, bardziej histeryczny wokal Patricka (najwyraźniej forsował głos, bo już za stary jest, żeby mu takie wrzaski przychodziły z łatwością – ten sam problem mają van Drunen i Marc Grewe), bardzo duża ilość zwolnień podkreślających przejebane brzmienie oraz cuś jakby uproszczenie struktur. I to w zasadzie koniec refleksji po pierwszym przesłuchaniu. Dopiero z czasem do świadomości zaczynają przebijać się naprawdę udane i — co niezmiernie ważne — inne niż poprzednio kawałki, z których właściwie każdy, niezależnie od tempa, może zmielić odbiorcę na pył. Klasa muzyków jest niepodważalna, więc wyprostowanie kompozycji jest tylko pozorne – pod masywnym podkładem kryje się bowiem wiele nagłych zwrotów i ostro pokombinowanych technicznych zagrywek. Wystarczy wspomnieć o basowych ozdobnikach wstrzeliwanych co i rusz przez Jeroena Paula Thesselinga, czy o solówkach, którymi Mameli próbuje chyba nawracać nieprzekonanych na „Spheres”. W Doctrine bardzo podoba mi się także to, że materiał zupełnie nieźle potrafi zniechęcić do siebie niewyrobionych, skaczących z trendu na trend słuchaczy, w tym także wielce obeznanych fanów, którzy jeszcze trzy lata temu o Pestilence w ogóle nie słyszeli. Dzięki tej płytce odstrzał sezonowców następuje z każdym kolejnym kawałkiem. Eksterminację w pięknym stylu rozpoczyna „Amgod” — jeden ze żwawszych w zestawie — którym zespół dobitnie pokazuje, że nie ma zamiaru oglądać się na innych i, zgodnie z gorefestową maksymą, „łil łok dejr łej”. Takich hardziorowych pierdolnięć mamy tu więcej, ale ograniczę się do wskazania tylko trzech: „Salvation”, „Sinister”, „Divinity” – przy czym ten ostatni swoją zmiennością i pokręceniem poniewiera mnie najbardziej. Jeśli chodzi o konstrukcję tekstów i sposób ich odśpiewania, Doctrine powiela schematy obecne na „Resurrection Macabre”, polegające na maniakalnym powtarzaniu tytułów – tak, żeby przypadkiem nikt nie miał wątpliwości, jakiego kawałka akurat słucha. Szczerze mówiąc, od początku nie rzucał mnie ten pomysł na kolana, bo niezbyt to wyszukane, ale co poradzić – na koncertach sprawdza się to doskonale, i właśnie taki cel widzę w jego stosowaniu. Płyta weszła mi lepiej niż dobrze, co jednak (niestety!) nie oznacza, że zostałem doszczętnie zmasakrowany jej zawartością. Nic podobnego. Niemniej ten krok w nowym kierunku wypadł Zarazie bardzo na plus.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2011

Levi/Werstler – Avalanche Of Worms [2010]

Levi/Werstler - Avalanche Of Worms recenzja okładka review coverNie będzie żadnym kłamstwem stwierdzenie, że spędzam ostatnio nad tym albumem jakieś 80 procent czasu przeznaczonego na słuchanie muzyki. Dziennie siedzę z muzą na uszach coś około trzech godzin, uśredniając. Daje to więc prawie dwie i pół godziny przesiedziane nad Avalanche of Worms. I zapewniam – są to jedne z lepiej zmarnowanych godzin spędzonych z muzyką. Dawno, ale to dawno nie słyszałem tak zajebistego kawałka instrumentalnego grania. Mówię to z pełną odpowiedzialnością – jest to bodaj najlepszy instrumental jaki słyszałem w ogóle w całym swoim życiu, a słyszałem już niemało. Poza wszelkimi innymi cudownościami, album ten ma jedną, zasadniczą zaletę, przymiot prawdziwego geniuszu, coś, z czym spotykam się pierwszy raz w przypadku albumu instrumentalnego – totalność. Chodzi mi mianowicie o to, że akcenty na Avalanche of Worms są tak porozkładane, że brak wokali nie tyle nie jest odczuwalny, co ich najmniejsza obecność wysłałaby cały ten cacuszkowy majstersztyk w pizdu. Innymi słowy – wokale położyłyby ten album na łopatki. Dodanie jakichkolwiek śpiewów byłoby równie sensowne, co ozdobienie Ferrari spojlerem. Po jeden, wielki, kosmaty chuj! Jeśli miałbym wskazać jeden, jedyny album instrumentalny, którym z czystym sumieniem miałbym unausznić co to za gatunek „instrumental”, byłby to właśnie Avalanche of Worms. Jeszcze nigdy słuchanie instrumentala nie było tak wciągające i narkotyzujące. Co kilka dni próbuję się od niego oderwać, ale niczym nałogowiec, wracam szybciej niż odszedłem. Duet gitarzystów Levi/Werstler stworzył album, który mimo iż dedykowany właśnie temu instrumentowi (o czym poniżej), nie należy do albumów pokroju tych, nagranych przez Canvas Solaris bądź Electro Quarterstaff, czyli takich, które — nieco przerysowując — zmierzają do zamęczenia słuchacza wirtuozerią. Zdecydowanie bliżej Leviemu i Werstlerowi do Gordian Knot, choć L/W jest dużo bardziej strawny i — co równie ważne — żwawy, pełen pasji, zadziornych melodii i solidnego kopa. Tu nie ma czasu na smęty i ociąganie, tutaj ciągle coś się dzieje, permanentnie zmieniająca się muzyka nie pozwala się oderwać i zapomnieć o sobie. To prawdziwa przejażdżka kolejką górską, gdzie nigdy nie wiadomo, czy za kolejnym wzniesieniem jest tylko prosto w dół, czy może nim się dół osiągnie, kolejka zdąży wykręcić korkociąg, beczkę i potrójnego axla z podwójnym tulupem. Ogień z dupy, szanowni państwo. Na chwilkę wrócimy do gitar. Panowie Levi i Werstler znają się z kapelki Daath, za którą próbowałem się zabrać i co nieco przesłuchać i niestety poległem. Cienka ona jak wymówki PO o potrzebie podniesienia VAT-u, którego miano nie podnosić. Jednak Avalanche of Worms to zupełnie inna bajka. Tutaj gitary są użyte zgodnie z przeznaczeniem, żadne tam industrialne pitu pitu. Są mięsiste i soczyste jak dorodny kawał mięcha. Nie ma za to masturbacji. Żeby nie było jednak niedomówień, podkreślę to z całą stanowczością – mimo iż panowie nie przesadzają z kombinowaniem, gitary brzmią lepiej niż gdyby tylko shredowały. Właśnie to sprawia, że muzyka nie męczy. Solówek, epickich pasaży i szalonych riffów jest tyle, by podnieść ciśnienie, ale nie na tyle by sprowadzić zawał na delikwenta. Swój niemały udział mają w tym także pozostali muzycy, z Reinertem na czele, którzy zapełniają pozostałą przestrzeń brakującymi elementami: ciężarem, rytmiką, melodyjnością i bogactwem dźwięków. Muszę powoli kończyć, więc dodam tylko, że jeżeli macie ochotę kupić sobie jakiegoś instrumentala, to bez zbędnego opierdalania sięgnijcie po Avalanche of Worms.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: leviwerstler.com

podobne płyty:

Udostępnij:

17 maja 2011

Sinister – Creative Killings [2001]

Sinister - Creative Killings recenzja reviewPierwsza płyta z Rachel (wcześniej w Occult) w składzie wywołała sporo kontrowersji wśród miłośników Sinister, z obowiązkowymi oskarżeniami o danie dupy i wymię(t)kanie. Czy słusznie? Ano nie, bo w muzyce próżno szukać nawet najmniejszych znamion najdrobniejszej rewolucji, a wokalne różnice nie są kolosalne. Wprawdzie ukochana Aada ma głos słabszy niż Mike czy Eric, ale wygląda od nich trochę lepiej i z powodzeniem — już głosem — przebija wielu bardziej doświadczonych krzykaczy-facetów, ot choćby wiecznie stękającego Ambasadora Metalu z Polski. Creative Killings różni od poprzednika głównie brzmienie (bez szału, ale spoko, choć dla niektórych może być zbyt syntetyczne) oraz zdecydowanie mniejsza dawka chwytliwości. Kawałki są utrzymane na niezłym, równym poziomie, a mocniej wyróżniają się w zasadzie tylko dwa. Pierwszym jest „Moralistic Suffering” z fajnymi, przyjemnie kombinowanymi riffami i zadowalającym tempem – gdyby takich numerów było więcej, to ocena poszłaby w górę, a i wrażenia podczas słuchania byłyby lepsze. Drugim jest… cover Possessed „Storm In My Mind”, który wypadł zaskakująco dobrze, bo nie dość, że Holendrzy nie zjebali początkowej solówki, to udało się im nawet zachować odpowiedni klimat. To tyle, reszta wypada trochę zbyt jednolicie, żeby na pochwały zasłużyć. Na Creative Killings nie znajdziecie wielu przebłysków, bo to bardziej solidna rzemieślnicza robota, ale nic się strasznego nie stanie, gdy krążek czasem trafi na tackę odtwarzacza.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 maja 2011

Dystrophic – Dystrophic [2010]

Dystrophic - Dystrophic recenzja reviewWprawdzie to tylko EP-ka, ale trwająca więcej niż kwadrans (niewiele więcej, ale zawsze), czyli nieźle zważywszy na standardy gatunku. A gatunek jest nielichy, bo to czystej postaci „extreme guitar wanking brutal technical death metal/grind”, czyli jazda dla wszelkiej maści fanów Origin, Brain Drill, Beneath the Massacre czy innych Viraemii, żeby się odnieść do kapel już opisanych (w większości). Jeśli więc czujecie niedosyt łomotu i macie niekończącą się chrapkę na więcej dopierdalających — niczym kotłowy w Luxtorpedzie — blastów, wywracających flaki wokali i świdrujących uszy masturbacji gitarowych, to trafiliście pod dobry adres. I choć nic z tego, co usłyszycie nie wyda wam się specjalnie odkrywcze, to zawiedzeni nie będziecie, bo w ramach gatunku poruszają się panowie Amerykanie całkiem sprawnie. Powiedziałbym nawet, że sporo patentów wyda wam się żywcem przerżniętych z wyżej wspomnianych, ale — tak między nami — cóż nowego można w taki niszowym gatunku wykminić. Generalnie rzecz ujmując, w warstwie kompozycyjnej otrzymujemy porcję mięcha porządnej jakości – żaden frykas, ale przyjemnie wpada w ucho i nie nuży. Trochę bladziej wypada obycie w rzemiośle, a realizacja przypomina wyeksploatowanego pirata-kuternogę. Zarzuty w stronę wykorzystania instrumentarium są dwojakie, po pierwsze brakuje basu (ale to też sprawa słabej realizacji), a po drugie – gitary, mimo iż szybkie i połamane, to jednak trochę za schematyczne, za łatwe i z rzadka tylko dojebujące solidnym kręciołkiem. A w tym bagienku to zarzut dość wielkiego kalibru. Jeśli zaś idzie o realizację, to in minus należy potraktować ustawienie brzmienia pod wokale i gary. Kompletny brak głębi i ciężaru objawia się nieistnieniem basu i kartonowym brzmieniem werbli i centralek. Bezapelacyjnie do poprawy. Mimo tych wszystkich niedociągnięć, debiut można uznać za udany. Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście. Prawie.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Dystrophic

podobne płyty:

Udostępnij:

11 maja 2011

Farmakon – A Warm Glimpse [2003]

Farmakon - A Warm Glimpse recenzja reviewLubicie miksy gatunkowe? Jeśli tak — a nie mam w tym momencie na myśli alkoholu — to niewykluczone, iż debiut Finów was zainteresuje. No bo co my tu mamy – europejską odmianę death metylu… eee… metalu charakterystycznego dla szwedzkiej sceny (ale nie tej „ponadmelodyjnej”), obficie polaną progresywnym sosem wpływów jazzu i funky. Całkiem dużo tu technicznego grania, mieszania akcentów, wybiegów w klimatyczne rejony, ponadto często i gęsto pojawiają się czyste wokale. Upraszczając (bardzo, naprawdę baaardzo, i na siłę) sprawę, można by porównać chłopaków do panienek z Opeth. Tylko w przypadku Farmakon ten eklektyzm (o przecież znacznie szerszych podstawach) wypada spójnie i bardzo naturalnie, podczas gdy Szwedzi — w moim mniemaniu (i na szczęście nie tylko moim) — katują nużącym schematem pitoląco-groźnego przekładańca, w sam raz dla smutnych/mrocznych dziewczynek i chłopców, którzy postanowili poszukać łomotu poza bluźnierczym Linkin Park (i tym samym zwiększyć swoje szanse u smutnych/mrocznych dziewczynek). Żeby nie zamotać – Farmakon prezentują niekiedy zbliżone rejony, tylko znacznie lepiej im to wychodzi. Udowadniają przy tym, że można stworzyć zróżnicowaną pod względem nastroju, tempa i użytych środków muzykę, która będzie daleka od kiczu i sztucznego/rozdmuchanego patosu. Jedyna większa wada albumu i główny element do poprawienia to barwa czystego głosu wykorzystywana w tych najbardziej „męskich” zaśpiewach – bywa, że może krew w żyłach zmrozić, i to w ten niefajny sposób. Przy okazji wokali warto wspomnieć jeszcze jedną rzecz – ich zróżnicowanie przywodzi na myśl martwy już Edge Of Sanity (czyli znowu Szwecja…). Niektóre spokojne fragmenty (chociażby z „Stretching Into Me”, „Flowgrasp”) — oprócz tego, że miejscami podchodzą pod Atheist — potrafią swą delikatnością (tak!) powalić na kolana już na przestrzeni dwóch taktów. Żeby nie było za cienko, chłopaki potrafią też mocniej uderzyć, o czym najlepiej może świadczyć „Same”. Jak więc sami widzicie – na nudę narzekać nie można. Płyta oryginalna, niebanalna, bardzo ciekawa i zdecydowanie mająca to „coś”.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

8 maja 2011

Morgoth – Odium [1993]

Morgoth - Odium recenzja okładka review coverObecnie, gdy masa zespołów pręży zwieracze w pogoni za nie wiadomo jaką awangardą i nowatorstwem, kurz zapomnienia zdaje się przykrywać bardzo ciekawą płytę Odium niemieckiego Morgoth. A tak się właśnie składa, że to oni byli jednymi z prekursorów śmiałego wykorzystywania sampli, itp. dziwactw w metalu. Ot po prostu, panowie kiedyś stwierdzili, że nie chce im się grać w kółko tego samego, więc tu i ówdzie dorzucili odrobinę industrialnego hałasu i włala. Powstał dzięki temu krążek bardzo odważny i oryginalny jak na swoje czasy, a tym bardziej pochodzenie zespołu. Pod pewnymi względami można Odium porównać do „Spheres”. Nie jest co prawda tak techniczny i pokręcony jak dzieło Pestilence, ale atmosfera dziwności i mechaniczny sound wyróżnia oba te albumy. Podobnie jak zdecydowane wykraczanie poza granice death metalu. Żeby nie zamącić, tudzież zniechęcić, muszę nadmienić, że wszystko jednak opiera się na metalu, i to takim w średnich tempach (sporo tu rytmicznego ładowania – np. świetne „Resistance” czy „Under The Surface”), tylko od czasu do czasu zespół wyskoczy z bardziej walcowatym fragmentem (początek/środek „Drowning Sun” miażdży!). Ale to nie wszystko, bowiem Morgoth upchnęli w muzyce zaskakująco dużo wyciszeń i akustycznych wstawek, które… są jednym z większych atutów Odium. Dobrze widzicie – to właśnie spokojne momenty odpowiadają w dużym stopniu za klimat albumu — który swoją drogą musi przypaść do gustu wielbicielom sajensfikszyn i horrorów — tchnący chłodem, przygnębiający i poniekąd przerażający. Mnie szczególnie powala ciche wejście przesterowanej gitary w 4:53 „Golden Age” – coś pięknego i ciary na plecach! A co się dzieje w numerze tytułowym… sprawdźcie sami, hehehe. Bardzo dobrze prezentują się histeryczne wokale Marc’a Grewe, są jeszcze mocniejsze i wyraźniejsze niż na poprzednich produkcjach, no i też dokładają się do klimatu. Świetny krążek, chyba najlepszy w karierze Morgoth, choć ortodoksom raczej nie podejdzie.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 maja 2011

Aurora Borealis – Timeline: The Beginning And End Of Everything [2011]

Aurora Borealis - Timeline: The Beginning And End Of Everything recenzja okładka review coverAmerykańskie trio proponuje nam kolejną dawkę super rzemieślniczego death metalu na zajebiście równym (nie mylić z zajebistym!) poziomie, którą każdy fan tamtejszej sceny wciągnie bez problemu jak zapach napalmu o poranku. Pojawia się jednak pytanie, czy taki człek w ogóle będzie łaknął wzmożonego kontaktu z, co tu ukrywać, bardzo zwyczajnym i przewidywalnym graniem. Timeline: The Beginning And End Of Everything spełnia właściwie wszelkie wymogi klasowej death’owej napierduchy: zróżnicowane tempa z przewagą tych naprawdę szybkich (to, że Mark Green nie jest wyjątkowo znany, nie oznacza, że nie potrafi dojebać w zestaw), gęsto chodzące centralki, jadące przede wszystkim tremolem gitary, ostre solówki, odrobina melodii, sporo czadu… Dołóżcie do tego techniczną nienaganność (nienaganność, nie szpanerstwo!), optymalną długość kawałków i dobrą, ale też dość typową produkcję. Jedynie blackowy wokal odstaje od standardów, a zarazem stanowi najsłabszy punkt albumu, bo zupełnie nie pasuje do takiej muzyki. Z wyjątkiem tego szczegółu, mamy do czynienia ze standardowym amerykańskim dopieprzaniem podanym przez doświadczonych muzyków, którym do artystów daleko. Aurora Borealis ze swoim graniem lokują się gdzieś pomiędzy średniakami Malevolent Creation, Vile i tymi nie-genialnymi tworami Monstrosity. Przy tym nie robią niczego, żeby się wzbić ponad tą wypracowaną przez lata średnią, bo koncept w tekstach to jednak trochę za mało. Na płycie nie ma ani czego zjebać, ani tym bardziej przed czym paść na kolana, ale na upartego mogę wyróżnić „Crucible Of Creation”, „Tearing Holes In The Fabric Of Time” i „The Rebirth” jako te najbardziej robiące kawałki, choć uczciwie zaznaczam – od pozostałych zbytnio (jeśli w ogóle) nie odbiegają. Cóż, kariery z tą muzą Amerykanie już raczej nie zrobią, tym bardziej, że nie zrobili jej także, gdy posiadali pewne „selling pointy” – czyli poprzednich sławnych perkmanów. Mimo wszystko, dla maniaków Timeline: The Beginning And End Of Everything to rzecz godna uwagi.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.auroraborealis.org

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2011

God Dethroned – Bloody Blasphemy [1999]

God Dethroned - Bloody Blasphemy recenzja okładka review coverOwoce wieloletniej kariery God Dethroned zawsze były co najmniej dobre, parę razy trafiły się i znakomite, zresztą do dziś holenderska ekipa radzi sobie niezwykle sprawnie, nawet pomimo braku znaczącej promocji ze strony wytwórni. Nie zmienia to faktu, że pozycja najmocniejszego punktu ich dyskografii — opisywanego Bloody Blasphemy — wydaje się niezagrożona. Na trzeciej płycie tej kapeli po prostu wszystko się zgadza, a proporcje między najważniejszymi elementami — ostrą młócką i zajebistymi melodiami — są kapitalnie wyważone. Trzon muzyki stanowi świetnie brzmiący, dynamiczny i brutalny death metal z lekkim blackowym sznytem: agresywny wokal, szybkie blasty, porządna motoryka (Slayer!), dobre solówki, cholernie zaczepne riffy, a wszystko to cacy pod względem technicznym. Do tego od czasu do czasu pojawia się jakiś urozmaicający krwawą jatkę miękki patent (co na szczęście nie wpływa znacząco na ogólną brutalność): czyste chórki, babskie zawodzenie, klawisz, pianinko – a wszystko w rozsądnych, czyli niewielkich, dawkach. Słucha się tego lepiej niż wybornie, bo muza jest wyrazista, zwykle pruje w odpowiednim (bo szybkim) tempie, melodie miło łechcą uszy, a prostej konstrukcji teksty są w sam raz, żeby wydzierać ryja razem z Henrim. W takiej atmosferce czas z płytą (39 albo 45 minut – zależnie od wersji, na tej drugiej jest rimejk kawałka tytułowego z debiutu) mija niepostrzeżenie. Bloody Blasphemy zawiera niemal same mocno koncertowe przeboje, które po brzegi wyładowane są energią i chwytliwością. Przypuszczam, że każdy fan Holendrów, wskazując swoje ulubione szlagiery, wybierze przynajmniej jeden spośród „Serpent King”, „Nocturnal”, „The Execution Protocol' (to mój główny typ), „Boiling Blood”, „A View Of Ages”, „Under The Golden Wings Of Death” (ten też), „Firebreath”, „Bloody Blasphemy” (i ten!)… Wyjątek jest tylko jeden – „Soul Capture 1562”, który na hiciora jest po prostu za długi, zbyt epicki i rozbudowany, a którego podniosłość dodatkowo sprytnie zwiększono, wrzucając go w środek albumu między konkretne petardy. Jeśli z jakichś względów nie znacie tej płyty, to radzę migiem nadrobić to niedopatrzenie, bo to, obok dokonań Altar i Sinister, jeden z lepszych wytworów holenderskiej sceny końca XX wieku.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

29 kwietnia 2011

Gama Bomb – Tales From The Grave In Space [2009]

Gama Bomb - Tales From The Grave In Space recenzja reviewKlasyczny thrash zagrany podług najlepszych wzorców zawartych na starych płytach Metallicy, Exodus czy Forbidden. Praktycznie każdy element Tales From The Grave In Space świadczy o tym, że twórcy tej płyty spędzili duuużo czasu na kombinowaniu, jak najlepiej wstrzelić się w kanony amerykańskiej odnogi gatunku. Jeśli o to chodzi, to nawet osiągnęli sukces, bo w zasadzie wszystko się tu zgadza – tempa, riffowanie, wokale, solówki, brzmienie… Nie zgadza się za to sztywność tej muzyki – album jest niczym innym, a nieruchawym zlepkiem bardziej lub jeszcze bardziej wytartych schematów i klisz. Owszem, chłopaki mają umiejętności, ale wyobraźni, swobody kompozytorskiej czy pazura już za grosz. Mnie to zalatuje sztucznością i graniem na siłę – z linijką i kalkulatorem w ręku. To wrażenie pogłębiają zdjęcia zespołu – ładnie rozczesani, uśmiechnięci, w lśniących nowością katanach i tak poprawnie thrash’owi, że ciągnie na wymioty. Samą muzykę do pewnego stopnia da się zaakceptować, bo choć nie wykracza ponad „ujdzie w tłoku”, to przynajmniej nie przeszkadza i łatwo o niej zapomnieć. Co innego wokale – Philly Byrne skupia w sobie chyba wszelkie możliwe rodzaje irytujących zaśpiewów, z dobijającymi piskami i wyciem włącznie. Zgaduję w ciemno, że za takie popisy podczas koncertów nie raz zebrał w łeb pustą butelką. Już to mi w zupełności wystarcza, by raz na zawsze uczciwie olać zespół Gama Bomb. Gdyby chociaż panowie muzykanci niektóre braki nadrabiali energetycznością, ewentualnie chwytliwością materiału. Nic z tych rzeczy – półgodzinna płyta, a nudzi i męczy.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gamabomb
Udostępnij:

26 kwietnia 2011

Vital Remains – Dechristianize [2003]

Vital Remains - Dechristianize recenzja reviewJak łatwo wywnioskować po ocenie, piąty album Vital Remains uważam za mocarną i absolutnie wyjątkową pozycję. Założę się, że macie podobnie. Nie ma w tym wszakże nic dziwnego, bowiem Dechristianize to wybitny death’owy akt, a zarazem kolejny przykład doskonałych możliwości tego zespołu, czy raczej jego filarów w osobach Tonyego Lazaro i Dave’a Suzuki. Płyta powstała w zmienionym już któryś raz składzie: poprzedniego wokalistę zastąpił sam Diabeł pod nieświętą postacią Glena „śmierć chrześcijanom” Bentona. Przyznaję, że byłem pełen obaw właśnie w związku z wokalnym obliczem Vital Remains, bo to, co lider Deicide odstawił na kiepskich — delikatnie rzecz ujmując — „Insineratehymn” i „In Torment In Hell”, w ogóle do mnie nie przemawia. I tu następuje niezłe zaskoczenie, bo odwalił kawał naprawdę wyśmienitej roboty, wyśpiewując liryki Dave’a (świetne swoją drogą) maksymalnie nienawistnie i z pełnym oddaniem sprawie. Co więcej, są to jedne z lepszych partii w jego bezbożnej karierze! O samej muzyce bardzo ciężko pisać, bowiem nie jest to coś, co puszcza się w tle i słucha jednym uchem podczas przepychania kibla. Muzyka na Dechristianize stanowi dowód prawdziwego rozwoju kapeli, kunsztu technicznego i rozpasania aranżacyjnego. Pod tymi względami przebili nawet sławetny „Forever Underground”. Płytę wchłania się z na oścież otwartą gębą i przy pełnym skupieniu: jest wymagająca (kawałki dochodzą nawet do 10 minut), kurewsko brutalna, zaskakująco melodyjna, niezwykle urozmaicona – arcyciekawa. Pomimo, iż to amerykański, ostro i bez litości napierdalający death metal, słychać tym razem także chociażby wpływy szwedzkiej szkoły, czy nawet — co może być dla wielu nie do przyjęcia/przełknięcia — klasycznego heavy metalu („Savior To None… Failure For All…”)! Pięknie! – Inspiracji należy szukać wszędzie, nie tylko pod kamieniami w norweskich lasach i w czechosłowackich strumykach. Zreeesztą, posłuchajcie fenomenalnych solówek w utworze tytułowym, a zrozumiecie, że był to słuszny zabieg. Już dla nich warto kupić Dechristianize za każde pieniądze. Przy całym bogactwie środków w ogóle nie zatraca się spójność materiału, a o to też chodzi. Świetnie wypadają momenty, w których Glen ryczy/skrzeczy na podkładzie cholernie melodyjnych harmonii i równych, utrzymanych w średnich tempach centrali – efekt jest iście diabelski. W co szybszych blastach („Infidel”, „Rush Of Deliverance” – jak się komuś nudzi, to może spróbować policzyć uderzenia w werbel…) człowiek zaczyna doszukiwać się jakiegoś „podkręconego” automatu, bo to już niemożliwa sieczka. I faktycznie, jest to maszyna marki Suzuki, hehe. Partie solowe jak zwykle masakrują swą różnorodnością, jak i „zawirowaniami” stylistycznymi; po prostu urywają łeb równo z dupą. Akustyczne „rademarkowskie” popisy występują jedynie w ostatnim, a zarazem najdłuższym kawałku, genialnym „Entwined By Vengeance”, ale ich wyjebność w pełni wynagradza oczekiwanie. Fajnie wygląda również prezentacja zespołu wewnątrz wkładki – takie „Once Upon The Cross”, hehe… Słabuje tylko brzmienie, ale jak na tak duży materiał i krótki pobyt w studiu, i tak jest dobrze. I podziemnie. Dechristianize to dla mnie największe dzieło Vital Remains – głębokie, bogate, porywające… Powinno, ba!, musi znaleźć się w kolekcji każdego fana brutalnego death metalu - jest nie do podrobienia i nie do podjebania.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vital.remains.official/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 kwietnia 2011

Aghora – Formless [2006]

Aghora - Formless recenzja okładka review coverDługo kazała na siebie czekać ekipa pod wezwaniem Santiago Dobelsa, ekipa zupełnie odmieniona, zbudowana całkowicie od podstaw. Do wymiany poszli wszyscy poza samym Dobelsem, który — parafrazując Ludwika XIV — powiedział „Aghora to ja”. Tym sposobem z zespołem pożegnała wokalistka Danishta, Cyniczna sekcja rytmiczna z oraz drugi wiosłowy Charlie. Biorąc pod uwagę zajebistość debiutu, takie roszady mogły budzić pewne zdziwienie (w końcu nie zmienia się zwycięskich składów) oraz obawy o poziom nowego albumu. Ubiegając jednak fakty powiem, że po dobrych dziesiątkach przesłuchań i mimo początkowego rozczarowania, udało się zespołowi wyjść z personalnych zawieruch obronną ręką i nagrać album, który, może nie tak wybitny, wciąż jednak dla miłośników progowo-jazzowych nut w orientalnych klimatach powinien być nie lada kąskiem. Ale po kolei. Zabierając się do Formless miałem za sobą przesłuchania debiutu liczone w setkach. Mówiąc ogólnie i możliwie krótko, pasowało mi na nim wszystko: klimat kawałków, wyczyny instrumentalne dwóch Seanów, tajemnicze i aksamitne wokale Danishty, słowem – ewryfing. A tu nagle szast, prast i do uszu dobiegają dźwięki „Atmas Heave”, „Dime”, tudzież innego Formless. Eee? A co się stało z głębią, wielopoziomową strukturą, jazzowością, gdzie się podział bas? Po kilku pierwszych przesłuchaniach miałem ochotę zrobić proste odejmowanie: z 9/10 „Aghory” odjąć jeden za brak Danishty, jeden za brak Seana, jeden za brak drugiego Seana i dać karnego kutasa za karygodne spłaszczenie i uproszczenie muzyki. W najlepszym wypadku, ocena mogłaby więc oscylować w okolicach 6/10, czyli słabo. Były to jednak czasy przed blogiem, więc nie myślałem nawet o czymś takim jak pisanie recek. I tak minęło trochę czasu od tamtych dni, zespół wielokrotnie gościł na moich słuchawkach i moje podejście do Formless zaczęło się zmieniać. To, co wcześniej upatrywałem jako wadę, czyli spłaszczenie i uproszczenie muzyki, ulegało powolnemu morfingowi w zaletę. Oczywiście nie stało się to bezwarunkowo, bo udało mi się to dopiero wtedy, kiedy zdałem sobie sprawę, że Formless to po prostu inna muzyka, w podobnych (z grubsza) klimatach, ale jednak inna. „Aghora” to album zdecydowanie trudniejszy, a tym samym akceptowalny przez znacznie węższe grono słuchaczy, skierowany raczej do melomanów, Formless zaś to odmiana tej muzyki na poziomie beginner. Ma jednak także swoje plusy, które nie wynikają wprost z faktu ułatwienia odbioru. Zmiany personalne sprawiły, że jedynym pełnokrwistym wirtuozem został Santiago. Pewnie musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo sposób, w jaki skomponował, a następnie zagrał partie gitar aż się prosi o Nobla. Formless dzięki temu jest albumem bardziej przestrzennym, otwartym, rześkim i co ciekawe – bardziej młodzieńczym. Solówki, których jest mnóstwo, a które są cudowne, brzmią niekiedy jakby wyszły spod ręki Vaia. Doskonale do zobrazowania nadaje się, nieco kiczowata, ale dokładnie pasująca, migawka gitarzysty stojącego na wysokiej, pomarańczowo-żółtej skale pośrodku pustyni. Stoi tam chłopina na szczycie, wiatr tarmosi jego długie kłaki, na jego twarzy maluje się grymas, jakby jakaś panienka lekkich obyczajów majstrowała mu koło interesu i wywija gitarą na prawo i lewo w nadziei, że ta odklei się od jago rąk (co by mógł w końcu panienkę trochę podgonić przy robocie). Jakby nie było, solówki są fenomenalne i nadrabiają, bardzo słyszalne, braki warsztatowe zarówno u basisty jak i perkmana. Tak silne zaakcentowanie gitarowego charakteru albumu niesie ze sobą także wzrost jego przebojowości, a także sprawia, że fun z płyty czerpie się łatwiej. I tak właśnie należy traktować Formless: jako album łatwiejszy, nie tak wirtuozerski, ale za to lepiej nadający się do codziennego użytku i bardziej przyjazny. Więc mimo początkowego niezadowolenia, ocena jest wysoka. Jedyne, czego potrzeba, to czasu, żeby móc się do muzyki przekonać.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.aghora.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2011

Nomad – Transmigration Of Consciousness [2011]

Nomad - Transmigration Of Consciousness recenzja okładka review coverWolny, posępny, monotonny, odważny – taki właśnie jest nowy krążek Nomad. Poza tym jest w równym stopniu odmienny i zaskakujący, co rozpoznawalny. Głos Bleyzabela, praca gitar i w sumie nietypowa rytmika są już wyróżnikami zespołu z Opoczna, zaś wspomniana inność dotyczy przede wszystkim radykalnego wyhamowania i związanych z nim ciekawych następstw. Nomad zwalniając, spoważniał, zyskał na podniosłości oraz — paradoksalnie — brutalności, nie tracąc nic ze specyficznej chwytliwości obecnej na poprzednich płytach. Na tym 35-minutowym albumie (pozostałe 6 minut to introsy i outro) odrobina typowo death’owego napierdalania ostała się jedynie w „The Demon’s Breath” i „Flames Of Tomorrow”, przy czym nie ma to nic wspólnego z wielką ekstremą, bo i nie o to tu chodzi. Esencją Transmigration Of Consciousness jest niespieszne, mocno transowe mielenie okraszone subtelnymi klawiszami i zróżnicowanymi wokalami. Mielenie, po które bez obaw powinni sięgnąć nie tylko dotychczasowi fani zespołu (zawiedzeni nie będą, zaskoczeni – być może), ale również ci, którym po nocach śni się Gojira. Mnie taka metamorfoza jak najbardziej pasuje, bo przeprowadzono ją iście po mistrzowsku: pewnie i z dużym wyczuciem, dzięki czemu w Transmigration Of Consciousness łatwo zatopić się na długie godziny, zapominając o wszystkim wokół. Powiem więcej – przy takich riffach Nomadzi mogli w ogóle zrezygnować z wszelkich przyspieszeń, solówek, ozdobników, ect., i miażdżyć w jednym smętnym tempie przez całą pojemność krążka sidi, a i tak byłbym niezmiernie zadowolony. Wszystkie numery są po prostu kapitalnie skonstruowane i wymiatają (mniejsza o to, że „wymiatanie” sugeruje większe szybkości) na podobnie zajebichnym poziomie, ale plułbym sobie w brodę (a zamieszkujące ją wiewiórki by się wkurwiały z powodu wilgoci), gdybym nie zwrócił waszej uwagi na największe perełki w tym zestawie – „Dazzling Black”, „Identity With Personification” (te dwa są chyba najlepsze), „Abyss Of Meditation” i wspomniany już „Flames Of Tomorrow”. Ciekawa sprawa, że Nomad, nie wprowadzając właściwie niczego nowego do gatunku (bo zwyczajnie sięga po patenty mniej popularne), ma w sobie dużo takiej namacalnej oryginalności, której brakuje większości nieziemsko kombinującym zespołom. W kraju ekipa z Opoczna jest w zasadzie nie do podrobnienia, na świecie kilka zbliżonych kapel pewnie by się trafiło, gdyby dokładniej poszperać, ale nie sądzę, żeby któraś mogła się poszczycić takim potencjałem i umiejętnościami w dziedzinie budowania klimatu. Płyta wypada bardzo dobrze także od strony produkcyjnej, co nie dziwi biorąc pod uwagę to, jacy fachowcy zajmowali się Transmigration Of Consciousness. Jestem jednak przekonany, że przy zamożniejszym zapleczu efekt mógłby być jeszcze lepszy. Nomadzi nawet bez walizki wypchanej dolarami stworzyli dzieło, które każdy miłośnik niebanalnego death metalu powinien postawić z dumą na półce. Oczywiście chodzi mi o pusty digipack. Krążek najlepiej kisić w odtwarzaczu.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NomadNomadichell

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 kwietnia 2011

Wolf Spider – Kingdom Of Paranoia [1990]

Wolf Spider - Kingdom Of Paranoia recenzja okładka review coverAż się wierzyć nie chce, że od wydania tego dzieła minęło już dwadzieścia jeden lat. Na wrzesień tego roku przypada zaś dwudziesta rocznica rozwiązania zespołu. Śmiem twierdzić, że w ciągu tych dwóch dekad nie dorobiliśmy się lepszej kapeli thrashowej i tylko kilku kapel metalowych w ogóle, które mógłbym z czystym sumieniem postawić na tej samej, ociekającej zajebistością, półce. Ale to moja prywatna opinia, więc nie musicie się z nią zgadzać; możecie wręcz twierdzić, że lepszych kapel było w pizdu, np. Vader, Azarath, czy inny Hunter. Mam to jednak głęboko w dupie i wszystkich takich pozdrawiam serdecznie środkowym palcem lewej ręki. Wrócę jednak do muzyki, wszak o nią się rozbija. Wolf Spider, bo tak brzmiała oficjalna nazwa od roku 1988, przeszedł w okresie od selftajtla do Kingdom of Paranoia kilka zmian. Zespół opuścili Mariusz oraz Leszek, więc trzeba było się trochę przetasować. Obowiązki basisty przejął Maciek, zaś nowym wiosłowym został Darek Popowicz. Wraz z pojawieniem się nowego wokalisty – Jacka Piotrowskiego, zespół przerzucił się na angielski (i tak naprawdę tylko po tym można wywnioskować, że ma się do czynienia z płytą z początku lat 90tych). Pewnym zmianom uległa też stylistyka – utwory stały się bardziej skomplikowane i kompleksowe, duży nacisk położono na różnorodność metrum i częste zmiany tempa nie rezygnując przy tym z dziewiczej brutalności thrashu. Poeksperymentowano również z przesterami i brzmieniami osiągając niejednokrotnie zaskakujące efekty – vide początek „Nasty – Ment”, wokale z końcówki „Waiting for Sense”, tudzież intro do „Desert”. Jednak to, co najbardziej zapada w pamięć to solówki, w szczególności, a gitary – generalnie. Niekiedy brakuje słów na opisanie tych cudeniek, ewentualnie są one na tyle dosadne, że nawet na naszym blogu mogą ujść za przesadę. W każdym kawałku zarezerwowano kilka chwil dla gitarzystów, a ci wykorzystują je do najsamuśniejszego końca. Mógłbym w sumie wymienić kilka utworów, ale albo czułbym, że nie wspomniałem wszystkich zasługujących na uwagę, albo wspomniałbym wszystkie. Łatwiej więc będzie sobie spojrzeć na tracklistę. Tak jak odnośniedo wcześniej opisanych przez mnie wydawnictw, tak i w odniesieniu do Kingdom of Paranoia, prawdziwe są słowa o tym jednym kawałku, który przyciąga uwagę tak, jak JarKacz wszelkiej maści pomyleńców. Kawałek ten zwie się „Sickened Nation”, a tym co zabija jest klasyczna melodia solówki. Tego naprawdę można słuchać w kółko. Co właśnie robię i robić przez najbliższy czas będę.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 kwietnia 2011

Death – Leprosy [1988]

Death - Leprosy recenzja reviewSzybko, bo w rok po "Scream Bloody Gore" pojawiła się dwójka wewnętrznie przemeblowanego Death, Leprosy – płyta, która jest jedną z najważniejszych w historii zespołu i metalu w ogóle. Można nawet zaryzykować w tym miejscu stwierdzenie, iż recenzowany album to niczym nie skalany, najczystszy i najbardziej „death metalowy” krążek death metalowy! Brzmi to trochę jak masło maślane, jednak nikomu nie udało się nagrać czegoś równie magicznego, a zapewniam – próbowało wielu. Do rzeczy. Utwory, w porównaniu z debiutem, są zdecydowanie bardziej rozbudowane (tytułowy trwa ponad 6 minut), więcej w nich zmian tempa, riffów, solówek zarówno Chucka jak i Ricka – po prostu więcej trawiącego zmysły metalowego ognia. Teoretycznie nie ma się czemu dziwić, wszak kawałki ze „Scream Bloody Gore” były już dość stare, ale mimo to rozwój (zarówno techniczny, jak i ogólna brutalizacja), jaki dokonał się w Death budzi uznanie. Jest to przy okazji mocny cios w Possessed, których panowanie Leprosy bez litości zakończył. Charakterystyczne staccatta garów i gitar towarzyszą słuchaczowi prawie przez cały czas i co dziwne – w ogóle nie nudzą. Wszystkie numery są dobrze przemyślane, spójne i nie ma w nich momentów, w których coś odbiega od reszty. Pod względem technicznym nie jest to może jeszcze arcydzieło; ciągłe molestacje gryfów i prosta gra basu melomanów nie zachwyci, ale fan agresywnego metalu z pewnością przy tym pomacha włoskami, lub łysiną w przypadku ich braku. Muzyka miała być (i jest) brutalna, a teksty wypowiedziane dość jasno – po prostu ekstrema! Co ważne, ekstrema ubrana w odpowiednie, a zatem ciężkie przybrudzone brzmienie. Płyta została przez Chucka wyrzygana – co za ekspresja, pasja i specyficznie pojmowane piękno! Używania tego osobliwego wokalu Mistrz niestety na późniejszych produkcjach zaniechał. Mój faworyt to ultrazajebisty „Open Casket” – wyziew i kropka. Inne klasyki też są niezłe: „Left To Die”, „Primitive Ways”, czy „Pull The Plug” (toż to maksymalny KULT!). Ponadto w niektórych wałkach — i to jest bardzo interesujące — słychać zagrywki, które pojawią się na „Human”. Schuldiner chciał robić coś świeżego i właśnie za te ciekawe pomysły Leprosy należy się wysoka ocena.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 kwietnia 2011

Sadist – Crust [1997]

Sadist - Crust recenzja reviewPo dwóch genialnych wydawnictwach, Sadist zrobił krok w bok, krok w tył, po czym z lekka się zakręcił. Aż dziw bierze, że przy czymś takim nie pizdnął z hukiem o glebę. Tym właśnie sposobem światło dzienne ujrzał album zatytułowany Crust. Album, który, z jednej strony, pokazał szerokie horyzonty Włochów, a z drugiej – że nie o takie horyzonty wszak chodzi. Bo za cholerę nie jestem w stanie zrozumieć, czemu taki potencjał marnować na core, w dodatku takich se lotów. „Gdzie się podziały tamte prywatki?” pytał Wojciech Gąsowski, a ja się pytam, gdzie się podziały te wszystkie techniczne cudeńka, kompozycyjne kostki Rubika i ześwirowany, orientalny feeling. No, gdzie? Bo znakomitą większość tego, trwającego niemal 40 minut, albumu zapychają ostro przesterowane gitary i prostawe riffy. I na tym się kończy obecność gitar, a jeśli ktoś szuka solówek, to liczenie skończy jakoś na trzech i finito. Czyli, mówiąc krótko, chuj wielki i bąbelki. Kapeli takiej jak Sadist po prostu tak skąpić nie wypada. Album ma oczywiście swoje momenty, kilka kawałków można pochwalić, nie zmienia to jednak faktu, że wrażenie jest takie jak podczas słuchania core’u. A to nie jest coś, co mi robi, czego oczekuję po takich magikach. Jedynym elementem, do którego nie mam najmniejszych zastrzeżeń, który jest po prostu bezbłędny, jest bas. Jest on po prostu niewiarygodny i bardzo, ale to bardzo często ratuje takie-se kawałki. Dobrze bywa, podkreślam bywa, z klimatem, bo tu i ówdzie ładnie nawiązuje do wcześniejszych płyt i tamtej stylistyki. Technicznie generalnie jest poprawnie, czego jednak w żadnym przypadku nie należy traktować jako komplement. Kompozycyjnie — jak już wspomniałem — raczej miałko, z lepszymi momentami. „‘Fools’ And Dolts”, „The Path” i „I Rape You” to zdecydowanie najsolidniejsze utwory (i w tej kolejności), pewnie, po części przynajmniej, dlatego, że przypominają „Above the Light” i „Tribe”. Przyjemnie można się wsłuchać w „Holy…”. I to chyba na tyle. Pozostałe da się posłuchać, ale żeby jakoś z utęsknieniem do nich wracać, to nie bardzo. Ocena wypada powyżej przeciętnej tylko dzięki szaleństwom pana basmana.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: