To nie jest Metallica, to nie jest Metallica – powtarzałem sobie dla nabrania odwagi przez pierwsze minuty Lulu… A potem mi przeszło i rozważania, czym jest, a czym nie jest ten album odłożyłem na bliżej nieokreślone nigdy. Mogłem sobie na to pozwolić, bo — w czym zapewne będę odosobniony — rezultat współpracy Reeda i Metallicy uważam za naprawdę dobry. Dziwny, odważny, denerwujący, ale ciągle dobry. Niewykluczone, że ma to jakiś związek z tym, iż przemawia przeze mnie kompletna ignorancja, bo nie wiem za bardzo, kto to taki ten Lou Reed i czego wielkiego w życiu dokonał – koleś wygląda jak średnio zaawansowany Keith Richards, coś tam potrafi brzdąknąć na gitarze, a wokalista jest z niego dość tragiczny, żeby nie powiedzieć – żaden. Pal licho tę klasyczną rockową aparycję i raczej nieznaczące partie instrumentalne w jego wykonaniu – tu o głos się rozchodzi. Lou śpiewać zasadniczo nie potrafi (a przynajmniej przez prawie 90 minut Lulu nie wyrwało mu się z gardła nic podobnego), po prostu coś tam mędzi pod nosem i bełkocze z werwą menela, któremu tydzień wcześniej zaszyto esperal. Jakby to ładnie ubrać w słowa – początkowo szlag trafia i krew zalewa od tej nieskoordynowanej delirki, że pozostanę przy alkoholowych skojarzeniach. Ale, ale! Im dalej w las, tym bardziej robi się to akceptowalne. Oczywiście Lou wokalnie się nie poprawia, chodzi zaś o przyciężkawy, zawiesisty klimat. Połączenie nawiedzonej gadki w typie telewizyjnego kaznodziei z dość posranymi, ostrymi tekstami daje zupełnie niezłe efekty i nawet można to jakoś docenić. Dla mniej odpornych pozostają tylko nieliczne partie Hetfielda, który spisał się na swoim zwyczajowym poziomie. Od strony muzycznej Lulu prezentuje się co najmniej dobrze. I choć nie przytłacza natłokiem dźwięków (bo raczej nie o to chodziło), to przewijające się przez te dziesięć kawałków motywy zdecydowanie można zaliczyć do udanych, a niektóre riffy to prawdziwa miazga. Metaliczni zbudowali na ideach Reeda zupełnie niezły, choć nie do końca typowy (w zasadzie utwory są pozbawione jakichś bardziej sztywnych struktur) materiał, co pozwala przypuszczać, że forma po „Death Magnetic” jeszcze im nie opadła. Słuchając „Dragon”, „Mistress Dread”, „Iced Honey” czy „Cheat On Me” szybko nabiera się ochoty na więcej. I z normalnymi wokalami. Niestety, za sprawą Lulu nowa płyta Metallicy została w przesunięta w czasie na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale warto będzie poczekać. Powstały w ten sposób międzyczas można sobie umilać słuchając choćby tego albumu, bo — mimo monstrualnych rozmiarów — obcuje się z nim zaskakująco przyjemnie, choć jak już wspominałem – potrafi denerwować.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.loureedmetallica.com
Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu miłośników instrumentalnie dopieszczonego death metalu z wypiekami na twarzy wyczekiwało tej płyty — sam chyba też trochę czekałem, jednak nie na tyle, żeby nie spać po nocach — zastanawiając się, co też niezwykłego niemiecko-holenderska machina wymyśli tym razem. I tu mamy zonka. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało przy takim zaawansowaniu technicznym, kompozytorsko muzycy Obscura właściwie stanęli w miejscu. Zauważalny postęp dotyczy jedynie brzmienia (szczególnie gitar – zyskały na ciężarze), bo same utwory nawet w szczegółach praktycznie nie odbiegają od tych z
Wyziew doskonałości – tylko tak mogę opisać Individual Thought Patterns, piąty album w dziejach Śmierci. Ten uwielbiany przez rzesze zagorzałych miłośników natchnionej death metalowej muzyki krążek to dzieło kompletne, przemyślane od A do Z i dopracowane do najmniejszego szczegółu. Z ekipy nagrywającej doskonały
Pisanie o klasyku tej wielkości przypomina próbę przedstawienia problemów fizyki kwantowej przez prowincjonalnego nauczyciela fizyki. Nie dość, że kaliber za wielki, nie dość, że wiedza ździebko w defensywie, to nawet po prostu brakuje języka w gębie. Czuję się nieco podobnie, choćby dlatego, że gdy album trafił na półki, ja miałem kilka miesięcy i srałem jeszcze pod siebie, a nawet się z tego ciepełka cieszyłem. Co tu dużo mówić – to pierwszy thrashowy album w dziejach ludzkości, a to znaczy „klękajcie narody”. Przez ostatnich kilka miesięcy dość intensywnie pochylałem się nad początkami thrashu i doszedłem do smutnawego wniosku, że próbę czasu przetrwało zaledwie kilka kapel, a z tych, co przetrwały zaledwie kilka trzyma się, mniej więcej, ram gatunku (w przypadku Metalliki należy oczywiście, przez kulturę swoją osobistą, nie wspominać o kilku najnowszych albumach, z wyłączeniem oczywiście
Każdy, nawet średnio zorientowany fan wie, że
Uh, Amerykanie już na dobre poszli w komerchę. Na The Hunter zagrali jeszcze łagodniej i prościej niż to miało miejsce na
Znany wszystkim syndrom trzeciej płyty to niezwykle poważna sprawa – wszak „trójka” to miernik rzeczywistego potencjału kapeli, dowód na okrzepnięcie prezentowanego stylu i — często — pokaz najwyższej formy. W przypadku Immortal taka gadanina jest gówno warta, bo chociaż
Ciekawe jakich muzycznych szaleństw mogliby się dopuścić muzycy Hellwitch, gdyby w pierwszym etapie działalności trafili na sensowną (a przynajmniej o mniej złodziejskim profilu) wytwórnię, a przy okazji wytrzymali ze sobą trochę dłużej. Syzygial Miscreancy dowiedli, że stać ich było naprawdę na wiele, bo mimo upływu lat krążek wciąż trzyma się znakomicie i zamiata jak mało który. Już w zamierzchłych czasach Amerykanie z dużym powodzeniem robili, co się tylko dało, żeby firmowane przez nich granie (choć nie tylko – wystarczy rzut oka na tytuły i teksty) można było uznać za oryginalne. Panowie z thrash’u wzięli technikę i szybkość, a z death metalu intensywność i brutalność, co dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Syzygial Miscreancy to granie dalekie od przyjętych kanonów, bardzo ambitne jak na swoje czasy, a przy tym nie tracące nic z podziemnego charakteru. Płytę wyróżnia niespotykana (jak na swoje czasy – znowu) intensywność, wyjątkowo zaawansowane technicznie partie wszystkich instrumentów oraz duża doza szaleństwa i nieprzewidywalności: maniakalnie pracująca gitara, kąśliwy wokal (w manierze schizolsko-rozpaczliwej), mocno połamana praca bębnów i żwawo popierdalający bas. Właściwie co drugi riff zasługuje tutaj na miano pojebanego – daleko nie trzeba szukać, wystarczy dziki początek „Nosferatu”. W ogóle, cały krążek jest pokręcony jak jelita dziecka z Etiopii, że posłużę się takim niewyszukanym porównaniem. Można odnieść wrażenie, że nadmiar energii i nowatorskich rozwiązań wręcz rozsadza album od środka – Hellwitch grają w jednym kawałku tyle, ile innym zespołom po fachu wystarczyło by na zapchanie godzinnego materiału. Jakby tego było mało – ten dźwiękowy zamęt robi tylko trzech niepozornych kolesi. Chcąc to wszystko jakoś uprościć i sprecyzować na potrzeby recki, powiedziałbym, że z grubsza Hellwitch brzmi jak wkurwiony wczesny Atheist z wpływami Sadus i Death. Skojarzenia z Atheist pogłębia też produkcja Scotta Burnsa, który może niczego nowego na potrzeby tej płyty nie wymyślił, ale za to doskonale wstrzelił się w wymogi tak porąbanej muzyki. Co ciekawe – cała sesja zajęła zespołowi ponoć… 25 godzin! Makabra. Utworów jest tylko sześć (plus krótkie intro), w dodatku płyta trwa zaledwie 26 minut, ale materiał jest tak naładowany pomysłami, że skromna objętość większości słuchaczy powinna w zupełności wystarczyć. U wkręconych w takie granie pojawi się jednak niedosyt, ale już taki urok nowatorskich płyt. Innowacyjność szła oczywiście w parze z niezrozumieniem, skutkiem czego Hellwitch szybko popadli w zapomnienie. Zapewniam, że ta niedoceniona perła jest warta odkurzenia!
Mam mieszane uczucia w stosunku do tego wydawnictwa. Z jednej strony cholernie cieszy mnie świeży zestaw wspaniałych dźwięków wyjątkowego zespołu, z drugiej wolałbym całą płytę z muzyką na takim poziomie, w końcu zaś z trzeciej mam pewne obawy, czy przypadkiem za jakiś czas Immolation nie wpadnie (albo zostanie wepchnięty) w epkowe szambo kosztem pełnych płyt. Póki co chyba mogę spać spokojnie. W przeciwieństwie do takiego Nuclear Blast, którzy pewnie z rozpaczy załamują ręce, bo w tym przypadku kasa przechodzi im koło nosa. Ale do rzeczy. Providence zawiera pięć stosunkowo krótkich kompozycji, co daje prawie dwadzieścia minut wybornego schizolskiego i intensywnego zarazem death metalu w najlepszym stylu Immolation. Materiał ten można traktować jako krok do przodu względem
No niestety, wejście nie powala. Nie twierdzę, że jest złe – po prostu jest takie se, jak kombajn zbożowy w garażu na przedmieściach. A potem jest nawet nieco bardziej se. Wydawać by się więc mogło, że takim startem ustawiają temat do końca, ale nie, potem zaczyna się w końcu coś dziać. Potem zaczyna się gdzieś około minuty czterdzieści sekund i od tego momentu, z górkami i dolinkami, jest całkiem sensownie, a niekiedy nawet bardzo sensownie. Polane czystymi zaśpiewkami death/thrashowe kawałki wpadają w ucho z niemałym impetem i potrafią pozostać tam przez długie godziny. Album nie jest przesadnie długi, ale całość potrafi nasycić spragnionego nowocześnie potraktowanej syntezy ww. gatunków. Zaś fakt zalegania w głowie sprawia, że nawet człek nie zauważa, że mu właśnie trzecie okrążenie leci. Mówię poważnie – z Hiram można czerpać prawdziwą przyjemność. Słoweńcy sprawiają wrażenie dobrze do materiału przygotowanych, tak kompozycyjnie, jak i instrumentalnie. Nawet realizacja wypada całkiem znośnie i skutecznie podkreśla nowoczesne zacięcie. Jednak nie tylko fani nowszych brzmień będą zadowoleni, także miłośnicy dobrej, klasycznej szkoły gitarowej powinni znaleźć kilka smaczków dla siebie. Wywołany już na początku recki kopniak — pierwszy mocny akcent — to właśnie solówka. Nie jest specjalnie rozbudowana, ale czerpie ze zdecydowanie najlepszych thrashowych wzorców. Kolejne solówki i większość riffów także wypadają co najmniej poprawnie, czego dobrym przykładem będzie cały kawałek „Davidova prisega” (tylko bez polewki z tytułu ;]). Dla zapatrzonych w death, miłym dla ucha będą growle (nigdy mało dobrego rzygania), mądrze rozegrana karta z sekcją rytmiczną (ach, ta motoryka!) i spora dawka brutalności (oczywiście na standardy gatunku). Nawet fani core’owych brzmień znajdą coś dla siebie, bo stylistyka deathowa przeplata się z core’owymi tempami i zaśpiewami – vide kawałek „VDK”. Misz masz taki, ale misz masz z głową – jak kundel, ale rasowy, jeśli wiecie, co mam na myśli. Mi osobiście najbardziej pasują gitary, ale to nie powinno nikogo dziwić. Nie powinna też dziwić niezła nota, bo muzyka naprawdę dobrze się słucha.


