Ten Thousand Ways To Die to drugie z rzędu wydawnictwo Obituary, do którego podchodziłem bez przekonania. Pomysł na dopchanie ledwie dwóch nowych kawałków kilkoma doskonale znanymi starociami w wersjach live wydawał mi się co najmniej naciągany, a przy tym niezbyt atrakcyjny. Ot, jeszcze jeden sposób, żeby niewielkim kosztem wyciągnąć trochę kasy od wiernych fanów. Ku mojemu zdziwieniu płytka jednak daje radę i można się na nią skusić, zwłaszcza że cenowo została potraktowana jako epka (a dokładniej – jako epka z Relapse…).
Nowe numery są proste i ciężkie, jak na Obituary przystało, no i brzmią zdecydowanie lepiej (potężniej) niż „Inked In Blood”. Ponadto wydaje mi się, że pod względem czystej brutalności i mocy rzygnięcia Johna przewyższają wszystko, co zespół nagrał po reaktywacji. „Loathe” bardzo przyjemnie (i bardzo otwarcie) nawiązuje do walców ze „Slowly We Rot” i „Cause Of Death” z lekką domieszką „bujnięcia” znanego z „Frozen In Time” – to się musi podobać. „Ten Thousand Ways To Die” to już nieco bardziej żwawa rzecz z wyraźniej zaznaczonymi solówkami – w sam raz do prezentacji scenicznej.
Co do kawałków koncertowych – jest ich dwanaście, każdy — z wyjątkiem pary „Chopped In Half” / „Turned Inside Out” — nagrany podczas innego show w ramach północnoamerykańskiej trasy promującej ostatni długograj. Jak nietrudno się domyśleć, poszczególne utwory różnią się między sobą brzmieniem, czego mastering do końca nie wyrównał, ale nie stanowi to wielkiego problemu. Zresztą może i lepiej, że nie poprawiali tego na siłę. Tym bardziej, że ogólny poziom tych nagrań jest naprawdę niezły, a wykonaniu oczywiście niczego nie brakuje. Zapowiedzi Johna – są; publika – jest. Klimatu prawdziwego koncertu z wiadomych względów nie uświadczymy, ale wrażenia i tak są pozytywne – wszak mamy tu całkiem przyzwoity zestaw hitów z najlepszego okresu Obituary. Mnie szczególnie cieszy uwzględnienie wśród nich niezapomnianego „Don’t Care” – wokalna ekspresja w tym numerze ciągle zabija. Warto też zwrócić uwagę na dwie kompozycje z „Inked In Blood”, które w surowej oprawie nabrały mocy i przekonują bardziej niż ich wersje studyjne.
Reasumując, Ten Thousand Ways To Die jest fajnym kąskiem na zimowe wieczory, ale raczej dla zagorzałych fanów kapeli. Pozostali mogą spokojnie poczekać do następnego długograja, który i tak będzie zawierał przynajmniej jedną z zaprezentowanych tu premierowych kompozycji.
ocena: -
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc
inne płyty tego wykonawcy:
Od momentu reaktywacji w 2007 Asphyx utrzymuje równy i wysoki poziom. Nie najwyższy, jak na pamiętnym debiucie, ale dość wysoki, żeby w ciemno kupować kolejne płyty z charakterystycznym logotypem. Szczerze przyznaję, że mnie dużo lepiej słucha się tego zespołu, odkąd luźniej podchodzę jego działalności i pogodziłem się z faktem, że do majestatu
To jest to, powiadam wam, to jest, kurwa, to! Taka płyta aż się prosi, żeby jej pieprznąć na okładce „made in Canada", bo zawiera wszystko, z czego są znani tamtejsi pojebańcy z kręgów technicznego i progresywnego death metalu. First Fragment w swojej kanadyjskości poszli nawet krok dalej i wszystkie teksty napisali po francusku, co dla mnie czyni ich przekaz kompletnie niezrozumiałym. Ale nic to. Opowieści o zajebistości tego zespołu krążyły po scenie już od dłuższego czasu, choć nie szła za tym ani koncertowa aktywność ani wydawnicze konkrety. Ot, kapela-widmo, bardziej zmagająca się z niestabilnym składem aniżeli muzyczną materią. Szczęśliwie chłopaki doszli między sobą do ładu, załapali się na kontrakt z Unique Leader i w końcu wydali upragniony debiut. Jeden z najlepszych, najbardziej przekonujących debiutów ostatnich lat, jeśli chcecie znać moje zdanie. Jak zaczynać, to z wysokiego C! Dasein robi naprawdę olbrzymie wrażenie, praktycznie od pierwszej sekundy rzucając słuchacza w wir szaleńczych temp i makabrycznych łamańców, których tak po prostu nie da się ogarnąć za pierwszymi przesłuchaniami. Mimo wszystko to jedna z tych płyt, których wcale nie trzeba rozumieć, żeby się nimi zachwycać – jej zajebistość wyczuwa się jakoś podskórnie. Można więc skonstatować, że Dasein funkcjonuje jednocześnie na dwóch płaszczyznach. Pierwsza obejmuje stronę czysto techniczną – wszystko, co ma związek z przebieraniem kończynami. Mamy do czynienia z muzyką mega skomplikowaną, wielowarstwową, czerpiącą z różnych gatunków (w tym z klasyki, a jakże) i poplątaną w stopniu niemal absurdalnym. First Fragment prezentują całemu światu do czego człowiek jest zdolny, gdy tylko dużo ćwiczy i nie zna takich terminów jak „bariery”, „ograniczenia” czy „umiar” (Bo czym innym, jeśli nie brakiem umiaru jest 10 solówek w „Gula” albo 15 w „Mordetre et Dénaissance”?). To jest ten poziom umiejętności, który z jednej strony imponuje, a z drugiej załamuje, wkurwia i pogłębia kompleks niższości u tych, którzy też by chcieli tak wymiatać, ale nie starcza im wytrwałości ani talentu. Ja wiem jedno – nie dorównałbym im, gdybym się nawet reinkarnował jako Muhammed Suiçmez. Płaszczyzna numer dwa dotyczy kwestii kompozytorskich i tego, co można zebrać pod hasłem muzykalność. Utwory na Dasein są, tak po ludzku, świetnie napisane; złożoność materiału nie ma żadnego wpływu na to, z jaką łatwością (i przyjemnością) się z nim obcuje. Wszystko to zasługa bardzo nośnych melodii, których mamy tutaj zatrzęsienie. Warto jednak zaznaczyć, że Kanadyjczycy z nimi nie przesadzili ani ich nie przesłodzili – proporcje dobrali z aptekarską precyzją. Z powyższego słodzenia można wysnuć wniosek, że First Fragment stworzyli na Dasein coś oryginalnego; coś, czego świat dotąd nie słyszał. Ano nie. To znaczy, nie w momencie wydania. Muzyka na ten krążek powstawała dość długo, bo w latach 2004-2010, a przez kolejne trzy była dopieszczana. Dopiero w 2013 przystąpiono do nagrań, które zakończono dwa lata później. Gdyby ta płyta ukazała się zaraz po skomponowaniu, to pewnie mielibyśmy do czynienia z objawieniem i małym trzęsieniem ziemi wśród miłośników technicznego death metalu. Teraz tak dobrze nie będzie, choć i tak nie mam wątpliwości, że album znajdzie wielu entuzjastów. Target First Fragment staje się jasny już po przesłuchaniu trzech kawałków, więc fani Beyond Creation, Spawn Of Possession, Gorod, Necrophagist, Obscura, Beneath The Massacre czy Archspire powinni jak najszybciej zaliczyć wizytę w sklepie muzycznym. Dasein jest warta swojej ceny.
W połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grunt pod death metalem w Ameryce gwałtownie się załamał, sprawiając, że na powierzchni pozostały tylko najwytrwalsze kapele: Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Incantation, Malevolent Creation… W Europie sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo albo zespoły drastycznie zmieniały swój styl (Szwecja) albo jak muchy padały jeden po drugim (reszta kontynentu). W tej degrengoladzie, spotęgowanej dodatkowo modą na black metal, Gorefest wydał przełomowy — choć dla wielu już kontrowersyjny — Erase. Dla mnie trzecie dzieło Holendrów to najlepszy (a przynajmniej jeden z trzech) album na death metalowym poletku jaki powstał w 1994 na starym kontynencie. Bestseller w swoim czasie, później – krążek wyjątkowo niedoceniany i, o zgrozo, deprecjonowany także przez samych muzyków. W moich oczach wyjątkowość Erase wynika przede wszystkim z tego, jak doskonale ten materiał łączy w sobie death’owe korzenie zespołu z jego nowymi fascynacjami z kręgów hard rocka. Taki gatunkowy mariaż nie był może czymś specjalnie odkrywczym (wcześniej wpadli na to choćby w Finlandii i Szwecji), ale rezultat uzyskany przez Gorefest zwyczajnie zwala z nóg – i to już w pierwszej minucie „Low”. Zajebisty ciężar gitar (przysłuchajcie się ostatniemu riffowi w „To Hell And Back” – miaaazga), wyborne technicznie melodyjne solówki, charakterystyczne gorefestowe melodie, wyraźny bas, potężna perkusja, zaczepna rockowa motoryka, mocarny wokal i w końcu niepodrabialny feeling – oto wizytówki tego albumu. Od pierwszego do ostatniego utworu płyta wgniata w fotel i nawet odczuwalnie lżejszy i nieco eksperymentalny „Goddess In Black” (dwa lata później doczekał się wersji orkiestralnej) tego nie zmienia. Ja naprawdę nie widzę ani nie słyszę tu czegokolwiek, do czego można by się przypieprzyć. Ja. Bo wielu tego entuzjazmu nie podzielało. OK, jeszcze rozumiem zarzuty dotyczące złagodzenie muzyki – z nimi polemizować nie można, bo Erase to absolutnie nie ten poziom brutalności co
Czekałem, wypatrywałem, upewniałem się, czy aby na pewno Hysteria jeszcze istnieje, czekałem, wypatrywałem… I tak przez kilka ostatnich lat. W końcu z deka leniwi Francuzi wzięli się za siebie i uraczyli fanów krążkiem numer trzy. Wiadomo, że przy okazji długo (zbyt długo!) wyczekiwanych albumów w 99 przypadkach na 100 materiał nie jest w stanie sprostać wymaganiom słuchacza, a co bardziej optymistyczna reakcja po premierze sprowadza się jedynie do beznamiętnego „mogło być lepiej”. Niestety, Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance należy do tej właśnie kategorii. Mogło być lepiej. Kurwa! Powinno być lepiej! Tym bardziej, że muzyków Hysteria na to stać. Postęp, jakiego dokonali między „Haunted By Words Of Gods” a
U Inherit Disease w zasadzie wszystko bez zmian, czyli w jak najlepszym porządku. Lata mijają, a dla nich liczy się tylko wymiatanie szybkiego, technicznego i przede wszystkim brutalnego death metalu według prawideł amerykańskiej szkoły. Ktoś mógłby się spodziewać, że po dokooptowaniu do składu drugiego gitarniaka panowie pójdą w nowoczesne popisy i na Ephemeral bardziej zaakcentują stronę techniczną, ale nie – to bezlitosny wygar jest wciąż priorytetem. Mnie to nie przeszkadza, bo przy obecnym cyklu wydawniczym (to dopiero ich trzecia płyta w ciągu piętnastu lat) takie grzańsko nie ma prawa się znudzić. Tym bardziej, że Inherit Disease są już na takim poziomie, że razem Defeated Sanity, Wormed i paroma innymi kapelami tworzą ekstraklasę tego podgatunku. Jak już wspomniałem, styl zespołu nie zmienił się od
Takie wykopaliska to ja lubię! Po ubiegłorocznej kompilacji pierwszych demówek Pestilence Vic Records oddaje w nasze ręce kąsek jeszcze ciekawszy. No, przynajmniej dla maniaków zespołu i różnej maści kolekcjonerów. Reflections Of The Mind to również zbiór nagrań demo (i tak jak poprzednio zremasterowanych przez Dana Swanö), ale takich, do których mało kto miał dotychczas dostęp. Danie główne, a przynajmniej największa atrakcja (kłamię, tu wszystko jest zajebiście atrakcyjne), to dość profesjonalnie zarejestrowane demo z 1992 zawierające zaawansowane (ale nie ostateczne) wersje „Reflections Of The Mind”, „Searching The Soul” i „Times Demise”, które pod nieco zmienionymi tytułami trafiły na
Fallujah za sprawą poprzedniego krążka odnieśli spory sukces, którego miarą nie jest nawet obecny kontrakt z Nuclear Blast (bo jak oni zwęszą walutę, to są skłonni podpisać papiery z każdym), a pierwsi naśladowcy z różnym skutkiem kopiujący patenty z 
Po dwóch bardzo udanych płytach muzykom Cancer wystarczyło tylko postawić kropkę nad I swojej zajebistości i sprokurować kolejny świetny materiał, który już na zawsze zapewni im zaszczytne miejsce w panteonie europejskich death’owych załóg. Potem mogli się już rozpaść w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Angolom jednakowoż ani jedno ani drugie nie przyszło do głów; wzięło ich na zmiany. Od The Sins Of Mankind zaczął się bowiem przykry zjazd po równi pochyłej, z której zespół nie potrafił zeskoczyć do końca swych dni, włączając w to nawet okres po reaktywacji. Każdy miłośnik pierwszych krążków w mig spostrzeże, że na The Sins Of Mankind coś nie gra, czegoś brakuje, choć pozornie materiał nie odbiega znacząco od 


