Pomysł na Alkatraz powstał jakiś czas po śmierci Jacka Regulskiego, gdy Piotr Luczyk nie przejawiał wielkich chęci do grania, u Irka Lotha siadło zaangażowanie, a reszta składu KATa nie chciała siedzieć bezczynnie na dupach. Wkrótce później panowie Kostrzewski i Oset nawiązali współpracę z Valdim Moderem, ten zaś sprowadził do kapeli swoich kolegów. Efekty tej kooperacji znalazły się na Error, pierwszym i ostatnim albumie tego projektu. Niezależnie od oczekiwań, można było być pewnym tego, że tak doświadczeni (niektórzy nawet kultowi) muzycy niczego przypadkowi nie pozostawią. Tak też jest w istocie. Error to nowocześnie zaaranżowany, cholernie masywny, niezbyt szybki, precyzyjnie ociosany i doprawiony licznymi technicznymi zagrywkami mniej-więcej-thrash, w którym pobrzmiewają echa… No kogo?… Jasne, KATa. Trudno w tym przypadku uniknąć choć drobnych porównań, jednak należy jasno zaznaczyć, że Alkatraz to ani kopia, ani tym bardziej kontynuacja wspomnianego zespołu. Mimo to na początku najbardziej przypadły mi do gustu — i wciąż uważam je za najlepsze — utwory „Słowa Prawie Te Same”, „Puch” i „Życie – Pyk, Lufa – Pyk”, „Pan GOLD”, czyli te najbardziej zalatujące KATem, szczególnie jeśli chodzi o wokal, klimat i struktury. W pozostałych kawałkach również nie brakuje zajebiście udanych patentów, ale zwykle są one podane w sposób odważny, odbiegający od standardu – z dużą swobodą i bez trzymania się ram stylistycznych. Stąd też multum zmian nastroju (nawet w obrębie jednego utworu), mieszania prostych riffów z pokręconymi solówkami (szkoda, że Valdi Moder nie zdecydował się na więcej indywidualnej trzepaniny skoro ma takie podstawy), a mocnego dopieprzania z rockowymi wyciszeniami i szaleństwami sekcji. I tak dochodzimy do jednej z większych atrakcji w Alkatraz: pięknie współpracujących dwóch basów. Pomysł stosunkowo prosty, ale genialny i co najważniejsze – doskonale wykorzystany. Bardzo łatwo je rozróżnić (zwłaszcza w solówkach), bowiem ich brzmienie dostosowano do stylu gry muzyka: „metalowego” u Krzysztofa Oseta oraz „jazzowego” u Marcina Płuciennika. Także w „dole” dzieje się dużo i na najwyższym poziomie. Cały materiał jest zajebiście ciężki (ale tak naprawdę ciężko-ciężki – gitary przy podwójnym basowym wspomaganiu wgniatają w żelbeton), a przy tym niesamowicie klarowny i świetnie, wręcz nienagannie wyprodukowany. To bez wątpienia jedna z najlepiej brzmiących polskich płyt z metalem, ale skoro mastering robiono w ju-es-ej, to nie powinno być zaskoczenia. Z różnorodną muzyką łączą się naturalnie zróżnicowane wokale. Tak jak na Error, Roman nie odleciał nigdy wcześniej, więc eksperymentów z głosem mamy tu bez liku, a spośród nich największe wrażenie robi… „staruszka” w „Ayy …yy”. I nie jest to żadna miła „starsza pani” Kinga Diamonda, tylko prawdziwa polska babcia z reumatyzmem, alzheimerem i niezrewaloryzowaną emeryturą. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niejednemu ten materiał stanie ością w gardle i będzie ciężki do zaakceptowania, ale taki to już urok niebanalnych produkcji. Do Error warto dorosnąć.
ocena: 9/10
demo
"Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy" – tymi oto słowy lud pracujący miast i wsi przemawia po raz pierwszy na spotkaniu w czasie kultowego „Rejsu". Nie jest jednak ważny ów „ktoś”, lecz to jak zaczął, a musicie przyznać – tekst miażdży. Jeśli więc jakaś garażowa kapelka ma ochotę wypłynąć na szerokie wody, to niech sobie przesłucha Concealed z tuzin razy i dopiero wtedy, gdy uzna, że stworzyła coś równie dobrego, zabiera się za wysyłanie demka do wytwórni. W przeciwnym razie — dla zdrowia swojego, a przede wszystkim innych — niech sobie odpuści. Augury — wzorem Atheist, Nocturnus, Cynic i innych przełomowych kapel — rozpoczęło z niebotycznie wysokiej półki i zaprezentowało album, który ośmielam się uznać za jeden z najlepszych w 2004 roku. O ile nie najlepszy. Wydaje mi się, ba, mam pewność, że już pierwsze nuty „Beatu” są na tyle intrygujące, że każdy miłośnik bardziej ambitnego napierdalania przysiądzie i pozwoli Kanadyjczykom się zaprezentować. Właśnie – Kanadyjczykom, to chyba wiele tłumaczy. Opisywaliśmy już wiele kapel, z różnych zakątków świata, lecz ostanie lata w dziedzinie zagmatwanego, nietuzinkowego grania należą właśnie do przedstawicieli nacji fanów hokeja i waśni na tle narodowościo-językowym. Ale do rzeczy – nie na pierwszych nutach Augury się kończy. Gitarowe (!) intro jest zaledwie przystawką do prawie 50-minutowego dzieła i samego „Beatus”, który rozwija się w niesamowitych wręcz kierunkach. Pierwsze pytanie brzmi mniej więcej tak: co tam, do kurwy nędzy, robią babskie wokale!? Z perspektywy setek przesłuchań mogę odpowiedzieć tak – rozpierdalają. Tego nie czuje się od razu, to wcale nie musi zaskoczyć za pierwszym razem. Podobnie jednak jak z klasycznymi motorami – zapali, trzeba im tylko dać kilka kopów. Wielkość Concealed można ocenić właśnie przez pryzmat odwołania się do tego — co by nie mówić — mało deathowego elementu. Bardziej kanoniczne (choć nie bezdyskusyjnie) jest spojrzenie na rolę basu. Pierwszoplanowe, bardzo selektywne brzmienie i dynamika 6 strun na pewno dodają kolejnych barw już i tak kolorowej muzyce. Kontrastem dla bardzo organicznego basu są przesterowane gitary brzmiące nieco blaszanie i rdzawo. Podobnie wygląda sprawa z solówkami, które do oczywistych, ładnych, wygładzonych i łatwych do słuchania nie należą – i za to im chwała. Siedzący za garami Gallo chyba nie wymaga większych rekomendacji, więc ograniczę się do wspomnienia go z nazwiska. Na koniec wypada wspomnieć gardłowe wyczyny Loisela, których jest chyba więcej niż palców u dłoni. „Beatus”, „Cosmic Migration”, „Alien Shores”, „The Lair of Purity”, „…As Sea Devours Land” – to tylko niektóre z przebojów. Warto wspomnieć o „The Lair of Purity”, który jest jedyną balladą, ale taką, która urywa jaja. Podsumowanie może być tylko jedno: jeśli jesteście zainteresowani progowym deathem, albumem, który sprawnie łączy brutalność z pięknem, szybkość ze zmysłowością, technikę z melodyjnością to debiut Augury jest właśnie dla was.
Pierwszy album „nowego” Deicide to pozycja stosunkowo kontrowersyjna i wzbudzająca różne emocje, ale… Tak się jakoś składa, że w paru miejscach (czyli w sumie gdzie się tylko da) będę dorzucał przedrostek „naj”, bo w kontekście tejże płytki pasuje on dość dobrze, co jest dla mnie — przyznaję — pewnym zaskoczeniem. Pierwsza sprawa, jaka rzuca się w oczy to czas trwania płyty – ponad 38 minut! Kto by pomyślał, że zespół (już abstrahując od tego, że w innym składzie), który rzadko kiedy delikatnie wykraczał poza pół godziny, nagra tak długi materiał? I nie ma to nic wspólnego ze zmniejszaniem obrotów – w blastujących partiach szybkości są większe niż to wcześniej bywało, jednak mając w pamięci „kulisy” „Blizn krzyża” ujawnione przez Erica Hoffmana i kilka ujęć z DVD, mam wątpliwości, czy one aby na pewno są w pełni zasługą Steve’a. Ale chuj z tym, bo nakurw w takim „The Lord’s Sedition” naprawdę robi wrażenie. Po tym, co słychać na „When London Burns” obawiałem się także zbytnich zjazdów w stronę Cannibali, jednakże obecność Jacka zdradzają jedynie cannibalowskie riffy i motoryka kilku fragmentów, chociażby w numerze tytułowym. Jeśli już musiałbym porównywać, to wskazałbym na miks
Długo można by się spierać, który krążek Edge Of Sanity z chwalebnej trójcy
Grotesque Blessings to narkotyczna dawka popieprzonego jak Jerzy „Gdzie Masz Chuju Czapkę!?” Kropiewnicki death metalu, zaś Broken Hope to wyrafinowane techniczne szaleństwo! Całość można określić jako rzeź, zagładę i totalne zniszczenie, ale i tak żadne z tych przytoczonych słów nie jest w stanie w pełni oddać potęgi i wielkości Broken Hope! Ludzie przyzwyczajeni do ładnych melodyjek, równego tempa, czystych wokali i przejrzystych aranżacji mogą sobie spokojnie darować ten zespół, jak i wszystkie jego wydawnictwa, z naciskiem na
My Dying Bride mają na koncie kilka krążków, które spokojnie można uznać za genialne, a mimo to Turn Loose The Swans i tak wyróżnia się w tym gronie i należy do tych naj-naj-naj. No i jest najprawdopodobniej największym osiągnięciem w ramach całego nurtu doom-death. Od debiutu dzieli go zaledwie rok, skład pozostał ten sam (wliczam Martina, który awansował na pełnoprawnego, za przeproszeniem, członka, i którego wkład w ten album jest niemały), ale podejście do komponowania uległo wyraźnej ewolucji. Angole w dalszym ciągu hołdowali rozsądnie pojmowanej oryginalności i twórczej odwadze, jednak obrali inny kierunek niż przy okazji
Zacznę może od tego, że jak dla mnie Covenant jest najwznioślejszym dokonaniem Morbidów z czasów „vincentowskich”. Zważywszy na to, jakie cyrki towarzyszą reunionowi, jestem przekonany, że nic w tym temacie już się nie zmieni. Płyta powstała w uszczuplonym składzie, bo wieloletni gitarniak Richard Brunelle na tym etapie okazał się dla zespołu zbyt cienki – zresztą tą przypadłość wykazywał też w kolejnych kapelach, w których maczał paluchy. „Trójka” została nagrana w studiu Morrisound na Florydzie wraz z — co jest pewnym urozmaiceniem i przełamaniem schematu — Flemmingiem Rasmussenem (produkował m.in. to, co u Metallicy i Artillery najlepsze), tak więc brzmienie bynajmniej nie odrzuca od tej, co tu dużo pisać, rzezi. Duńczyk postarał się o przestrzenny i klarowny dźwięk, dzięki czemu słuchacz nie traci niczego z bogatej treści krążka. Album otwiera zaaajebisty „Rapture” – zajebiste riffy, zajebista rytmika, zajebiste solówki, zajebiste wokale – zajebiste wszystko! To koniecznie trzeba usłyszeć, a nawet zobaczyć, bowiem do tego numeru powstał całkiem niezły teledysk. A to tylko początek atrakcji, bo potem lecą takie cuda jak „Pain Divine” (jak dla mnie jest to gitarowe rozwinięcie „Visions From The Dark Side”), „World Of Shit” (super chwytliwość i kapitalne zmiany tempa), „Angel Of Disease” (dzikość w starym stylu), „Sworn To The Black” (schizolskie riffowanie z połowy) czy bardzo odważny „God Of Emptiness” (totalne walcowanie i pokręcone klimaciki). Generalnie Covenant jest udaną kontynuacją stylu zapoczątkowanego na debiucie – jeszcze brutalniejszą, szybszą, bardziej kompleksową i różnorodną. Największym odstępstwem od stereotypowego morbidowego grania są tu naprawdę miażdżące zwolnienia, na które zespół pozwala sobie w kilku kawałkach. Pomimo tych przyjemnych nowalijek Morbidzi nie zapomnieli o bardzo dla siebie charakterystycznych gwałtownych i wyjątkowo brutalnych napierdach, więc jest ich tu całkiem sporo. Wspaniale spisuje się w nich Piotruś Sandoval, grzejąc jeszcze szybciej i precyzyjniej, niż na poprzednich wydawnictwach. Zresztą ciekawie poczyna sobie także w wolniejszych fragmentach – prawdziwa klasa. David ryczy i dodaje muzie basu w standardowy dla siebie sposób. Należ go również pochwalić za niegłupie eksperymenty z głosem w „God Of Emptiness” (video do tego numeru też jest niezłe). Jak dla mnie – bomba! Album przyswaja się bardzo przyjemnie, dostarcza on wielu ciekawych doznań, a przy tym te 41 minut absolutnie nie nudzi (nie licząc „Nar Mattaru”)! Jeśli lubicie techniczny death metal Aniołków, to nie pozostaje wam nic innego, jak tylko zaopatrzyć się w Covenant.
Wydany rok po premierze
To się nazywa postęp! Gitarzyści Comecon w ledwie rok znacząco podciągnęli się technicznie i rozwinęli — na tyle, na ile było to możliwe — swój zmysł kompozytorski, a dzięki temu stworzyli materiał w każdym aspekcie lepszy od niezłego przecież debiutu. Swoją cegiełkę, i to cholernie istotną, dołożył też świeżo wywalony z Asphyx Martin van Drunen. Tylko studio (poczciwe Sunlight) pozostało bez zmian; przynajmniej sama miejscówka, bo od strony brzmieniowej Converging Conspiracies jest odczuwalnie precyzyjniej oszlifowany niż pierwszy krążek. Przy okazji, Comecon dorobili się tu jednej z lepszych produkcji w ówczesnym szwedzkim death metalu, co oznacza również oddalenie się od standardów ustanowionych przez Entombed. W takich oto okolicznościach przyrody powstał krążek fajnie rozwijający idee 


