Brutal Truth na pamiętnym debiucie zawiesili sobie poprzeczkę cholernie wysoko, ale tak na dobrą sprawę wcale nie musieli jej później przeskakiwać. Wystarczyło im tylko nagrywać kopie tamtej płyty, żeby za każdym razem świat padał im do stóp. Amerykanie postanowili jednak zaryzykować już przy pierwszej okazji i na „dwójkę” stworzyli materiał w dużym stopniu odmienny. Miejsce czystego, krystalicznie brzmiącego i diabelnie szybkiego grind core’a zajęło granie znacznie bardziej szorstkie, nieokiełznane, momentami nawet drażniące, choć ekstremalnością wcale nie ustępujące temu z „Extreme Conditions Demand Extreme Responses”. To dlatego Need To Control może być z początku ciężkostrawny i odpychający. Po kilku wnikliwszych przesłuchaniach człowiek zaczyna jednak dostrzegać w tym metodę, a przede wszystkim nieliche pokłady szaleństwa, jakie Amerykanie zamknęli w tych dźwiękach. Brutalności tutaj z pewnością nie brakuje, ale jebać ją, bo ważniejszy wydaje się klimat, jaki Brutal Truth osiągnęli na albumie, a ten jest z lekka schizolski i niszczy. Największy wpływ mają na niego oczywiście wokale Kevina Sharpa, który ani przez sekundę się nie oszczędza, płynnie przechodząc od niskich growli do paranoicznych wrzasków. Zwłaszcza ta druga forma ekspresji, na granicy utraty głosu, zostawia trwały ślad w psychice słuchacza. Druga duża cegiełka do klimatu Need To Control to surowe i przenikliwe brzmienie. Zespół pożegnał się z Colinem Richardsonem i produkcję albumu powierzył mniej utytułowanemu i niezbyt obeznanemu w ekstremie Steve’owi McAllisterowi. Także to ryzyko się opłaciło, bo ekipa znad jeziora Ontario zyskała sound bardziej pasujący do ich pojebanej natury – gęsty, przybrudzony i… zadymiony. O wypolerowanej produkcji nie ma tutaj mowy. Zestaw utworów spiętych klamrą Need To Control sam w sobie też może nieźle skołować, bo mamy tu do czynienia z szalenie zróżnicowaną (jak na grind) muzyką. Począwszy od ociężałych i dziwnie hipnotyzujących „Collapse” i „Ordinary Madness”, przez najlepsze w zestawie, zdrowo pogrzane „Godplayer” i „I See Red”, po krótkie bezpośrednie strzały w typie „Choice Of A New Generation”. Cover The Germs wolałbym przemilczeć, natomiast obecność dwóch szumiących zapchajdziur — które oprócz dłużyzn nic wartościowego nie wnoszą — mogę podsumować tylko soczystą kurwą. To taki bezwartościowy odpowiednik kilku minut ciszy przed końcówką „Unjust Compromise” z „Extreme Conditions Demand Extreme Responses”. Bez tych bzdur byłoby super, a tak – tylko bardzo dobrze. Z plusem.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutaltruth
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- GROINCHURN – Fink
- GROINCHURN – Whoami
- REINFECTION – They Die For Nothing
Debiut Alterbeast uznałem ongiś za nie lada zaskoczenie, więc oczekiwania w stosunku do jego następcy miałem dość wygórowane, choć na dobrą sprawę wystarczyłoby mi, gdyby podłubali tylko przy paru detalach. W sumie niewiele roboty, żeby było git. Andrew Lamb miał nieco inny pomysł na zmiany w zespole… Ze składu, który podpisał się pod
The Angel And The Dark River = 10. Dla mnie jest to kwestia całkowicie oczywista, nie wymagająca żadnego tłumaczenia, absolutna – jebany dogmat. A jak to z wyznawcami dogmatów bywa – nie toleruję innych opinii. Zupełnie nie pojmuję, jak można mieć tu odmienne zdanie, tudzież potrzebować jakichś klaryfikacji. Przecież Anglicy podali swój geniusz na złotej (bo srebrna jest dla plebsu) tacy! Po ki grzyb coś tu na siłę dodawać? Zresztą słowa i tak nie są w stanie oddać w pełni majestatu tej płyty.
Pierwszy album Amerykanów wzbudził tu i ówdzie spore poruszenie – że taki genialny, techniczny, nowatorski, nietuzinkowy… A prawda wyglądała tak, że był równie oryginalny co nazwa zespołu i nie wnosił kompletnie nic do reprezentowanego (pod)gatunku. The Path Towards… tego stanu rzeczy nie zmieni, bo chociaż Oblivion starali się zaprezentować z ciekawszej strony, w dalszym ciągu prezentują dość oklepany średnio brutalny i średnio techniczny death metal w typie kalifornijskim. Podobnych kapel jest w tamtym rejonie co najmniej kilkanaście, a ze wskazaniem tych lepszych, na nieszczęście Oblivion, nikt nie powinien mieć specjalnego problemu. Nie oznacza to jednak, że chłopaki odwalają jakiś syf, bo w paru fragmentach The Path Towards… potrafi naprawdę zaciekawić fajnym riffem czy sprytnie poprowadzoną linią melodyczną. Na klawiaturę w tym miejscu ciśnie się szczególnie przypadek „Concrete Thrones”, który bez zbędnego zastanowienia mogę nazwać najlepszym, najbardziej wyróżniającym się kawałkiem na płycie, także pod względem chwytliwości. Gdyby cały album był zbudowany z podobnych utworów, pewnie zachęcałbym do zakupu i częstego słuchania w celach rekreacyjnych. Gdyby… Większość materiału to granie raczej typowe, na którym trzeba się porządnie skupić, żeby nie zlało się z odgłosami w tle – pralką, odkurzaczem czy passatem sąsiada-złodzieja dogorywającym za oknem. Jak dla mnie The Path Towards… niewiele pomagają urozmaicenia ogólnej formuły, które zaproponował zespół, tym bardziej, że większość jest z importu. Oblivion zaprosili do nagrań wokalistów z kilku mniej lub bardziej znanych kapel, ale żaden z nich nie dysponuje na tyle rozpoznawalnym głosem, żeby wynieść utwory na wyższy poziom albo chociaż stanowić wabik na fanów. No, chyba że kogoś kręci syf pokroju Suicide Silence, bo koleżkę z tej niby-deathcore’owej żenady też ściągnęli. Czymś osobliwym jest ponadto wkład w The Path Towards… Karla Sandersa, który… napisał dla Oblivion „Awaiting Autochthon”, swoją drogą numer zupełnie nie w jego stylu. Trochę mi to pachnie robieniem „sellingpointów” na siłę, jakby kapela zdawała sobie sprawę z tego, że bez pomocy kogoś sławnego wiele nie nawojuje. Od siebie dodam, że z takim wsparciem też cudów nie będzie.
Na Into The Abyss Hypocrisy zrobili coś, czego nikt się po nich nie spodziewał, w każdym razie nikt o zdrowych zmysłach – wrócili do brutalnego grania, czym przynajmniej częściowo zatarli paskudne wrażenie pozostawione przez
Poprzednią płytą muzycy Obscura sprowadzili się niemal do poziomu boysbandu — i mam na myśli zarówno miętkość grania jak i wizerunek — i choć, o zgrozo!, trafili się jacyś entuzjaści
Kariera Gruesome rozwija się w pozazdroszczenia godnym tempie – zespół trzaska materiał za materiałem, a każdy z nich może poszczycić się przyzwoitym braniem. Ta płodność Amerykanów nie powinna akurat nikogo dziwić, wszak mają o tyle łatwo, że nie muszą miesiącami głowić się nad nową muzyką. Na Twisted Prayers projekt kontynuuje ideę „oddawania hołdu Death” i z całkiem niezłym rezultatem imituje (inspiruje się, podrabia, kopiuje…)
Kolejny powrót Pestilence, kolejny w kompletnie nowym składzie, kolejna próba unowocześnienia
Dobijanie fanów, poziom zaawansowany.
Amorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.


