Na początku roku wydawało się, że nagrany po sześciu latach przerwy The Dystopian pozostanie bez wydawcy i przepadnie bez śladu, ale na szczęście z pomocną przyszedł Karol z Selfmadegod Records, dzięki któremu bez problemu (i tanio!) kupicie tę płytę. Chwała mu za to, bo takiego materiału absolutnie nie można zignorować. Muzycy Afgrund przygotowali tu porcję kapitalnego grzańska – The Dystopian to wybuchowy grind core zagrany w skandynawskim stylu (Nasum, Gadget, Rotten Sound) z domieszką takich dopierdalaczy jak Phobia, Antigama czy Pig Destroyer, więc każdy miłośnik szybkiego, urozmaiconego i precyzyjnie zagranego hałasu znajdzie tu sporo dla siebie. Intensywność muzyki nie budzi najmniejszych zastrzeżeń – riffy śmigają, wokaliści zdzierają gardła, a perkman nabija blasty niczym karabin maszynowy. Na The Dystopian wyraźnie dominują wściekle agresywne partie, jednak wśród tego natłoku dźwięków znajdziemy również kilka niestandardowych zwrotów i zwolnień, kiedy na pierwszy plan wysuwa się gęsty klimat wkurwienia, sprzeciwu i zniechęcenia. Nie dość, że w takich fragmentach muzyka Afgrund zachowuje swój ciężar gatunkowy, to jeszcze mocniej uderza w słuchacza na poziomie emocjonalnym – w sam raz, żeby móc naładować baterie przed kolejnym dniem zmagania się z systemem tudzież przed zamachem na biuro zarządu w jakimś korpo. Zespół, nie wychodząc zbytnio poza grindowy kanon potrafił uczynić swój materiał świeżym i ożywczym. Spora w tym zasługa brzmienia, które w fachowej terminologii trudno określić inaczej niż jako zajebiste i doskonale dopasowane do charakteru muzyki. Dźwięk jest super przejrzysty i ostry jak żyleta, a przy tym ma dość głębi, żeby wgniatał również przy blastach. Wszystko fajnie, ale The Dystopian ma niestety jedną wadę, swoją drogą często spotykaną u grindowych płyt z wyższej półki – mija zbyt szybko. Wprawdzie 23 minuty to jeszcze nie tragedia, jednak człowiek byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby krążek trwał przynajmniej pół godziny. Drugi minusik dotyczy wydania – we wkładce nie zobaczymy tekstów, a szkoda, bo Afgrund ewidentnie mają coś ważnego do przekazania. Zresztą nawet bez poezji przed nosem z klimatu i ładunku energetycznego The Dystopian łatwo wywnioskować, że nie jest to nic pozytywnego. Gorąco polecam!
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/afgrundgrindcoreofficial/
podobne płyty:
W 1991 roku Carcass wydał przełomowy
Ośmieliłem się zażartować z epickości
Brutal Truth na pamiętnym debiucie zawiesili sobie poprzeczkę cholernie wysoko, ale tak na dobrą sprawę wcale nie musieli jej później przeskakiwać. Wystarczyło im tylko nagrywać kopie tamtej płyty, żeby za każdym razem świat padał im do stóp. Amerykanie postanowili jednak zaryzykować już przy pierwszej okazji i na „dwójkę” stworzyli materiał w dużym stopniu odmienny. Miejsce czystego, krystalicznie brzmiącego i diabelnie szybkiego grind core’a zajęło granie znacznie bardziej szorstkie, nieokiełznane, momentami nawet drażniące, choć ekstremalnością wcale nie ustępujące temu z
Debiut Alterbeast uznałem ongiś za nie lada zaskoczenie, więc oczekiwania w stosunku do jego następcy miałem dość wygórowane, choć na dobrą sprawę wystarczyłoby mi, gdyby podłubali tylko przy paru detalach. W sumie niewiele roboty, żeby było git. Andrew Lamb miał nieco inny pomysł na zmiany w zespole… Ze składu, który podpisał się pod
The Angel And The Dark River = 10. Dla mnie jest to kwestia całkowicie oczywista, nie wymagająca żadnego tłumaczenia, absolutna – jebany dogmat. A jak to z wyznawcami dogmatów bywa – nie toleruję innych opinii. Zupełnie nie pojmuję, jak można mieć tu odmienne zdanie, tudzież potrzebować jakichś klaryfikacji. Przecież Anglicy podali swój geniusz na złotej (bo srebrna jest dla plebsu) tacy! Po ki grzyb coś tu na siłę dodawać? Zresztą słowa i tak nie są w stanie oddać w pełni majestatu tej płyty.
Pierwszy album Amerykanów wzbudził tu i ówdzie spore poruszenie – że taki genialny, techniczny, nowatorski, nietuzinkowy… A prawda wyglądała tak, że był równie oryginalny co nazwa zespołu i nie wnosił kompletnie nic do reprezentowanego (pod)gatunku. The Path Towards… tego stanu rzeczy nie zmieni, bo chociaż Oblivion starali się zaprezentować z ciekawszej strony, w dalszym ciągu prezentują dość oklepany średnio brutalny i średnio techniczny death metal w typie kalifornijskim. Podobnych kapel jest w tamtym rejonie co najmniej kilkanaście, a ze wskazaniem tych lepszych, na nieszczęście Oblivion, nikt nie powinien mieć specjalnego problemu. Nie oznacza to jednak, że chłopaki odwalają jakiś syf, bo w paru fragmentach The Path Towards… potrafi naprawdę zaciekawić fajnym riffem czy sprytnie poprowadzoną linią melodyczną. Na klawiaturę w tym miejscu ciśnie się szczególnie przypadek „Concrete Thrones”, który bez zbędnego zastanowienia mogę nazwać najlepszym, najbardziej wyróżniającym się kawałkiem na płycie, także pod względem chwytliwości. Gdyby cały album był zbudowany z podobnych utworów, pewnie zachęcałbym do zakupu i częstego słuchania w celach rekreacyjnych. Gdyby… Większość materiału to granie raczej typowe, na którym trzeba się porządnie skupić, żeby nie zlało się z odgłosami w tle – pralką, odkurzaczem czy passatem sąsiada-złodzieja dogorywającym za oknem. Jak dla mnie The Path Towards… niewiele pomagają urozmaicenia ogólnej formuły, które zaproponował zespół, tym bardziej, że większość jest z importu. Oblivion zaprosili do nagrań wokalistów z kilku mniej lub bardziej znanych kapel, ale żaden z nich nie dysponuje na tyle rozpoznawalnym głosem, żeby wynieść utwory na wyższy poziom albo chociaż stanowić wabik na fanów. No, chyba że kogoś kręci syf pokroju Suicide Silence, bo koleżkę z tej niby-deathcore’owej żenady też ściągnęli. Czymś osobliwym jest ponadto wkład w The Path Towards… Karla Sandersa, który… napisał dla Oblivion „Awaiting Autochthon”, swoją drogą numer zupełnie nie w jego stylu. Trochę mi to pachnie robieniem „sellingpointów” na siłę, jakby kapela zdawała sobie sprawę z tego, że bez pomocy kogoś sławnego wiele nie nawojuje. Od siebie dodam, że z takim wsparciem też cudów nie będzie.
Na Into The Abyss Hypocrisy zrobili coś, czego nikt się po nich nie spodziewał, w każdym razie nikt o zdrowych zmysłach – wrócili do brutalnego grania, czym przynajmniej częściowo zatarli paskudne wrażenie pozostawione przez
Poprzednią płytą muzycy Obscura sprowadzili się niemal do poziomu boysbandu — i mam na myśli zarówno miętkość grania jak i wizerunek — i choć, o zgrozo!, trafili się jacyś entuzjaści
Kariera Gruesome rozwija się w pozazdroszczenia godnym tempie – zespół trzaska materiał za materiałem, a każdy z nich może poszczycić się przyzwoitym braniem. Ta płodność Amerykanów nie powinna akurat nikogo dziwić, wszak mają o tyle łatwo, że nie muszą miesiącami głowić się nad nową muzyką. Na Twisted Prayers projekt kontynuuje ideę „oddawania hołdu Death” i z całkiem niezłym rezultatem imituje (inspiruje się, podrabia, kopiuje…) 


